download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

Ostatnio ukazały się:

philipK. DICK- Przypomnimy to panu hurtowo

joan D. vinge - Kocia łapka

kim newman - Anno Dracula

kir bułyczow - Opowiadania guslarskie

IAN McDONALD - Chaga

        TANANARIVE    DUE

Przełożył

Paweł Korombel

   Prószyński i S-ka WARSZAWA 1999

Tytuł oryginału: iAYSOULTOKEEP

Copyright © 1997 by Tananarive Due Published by arrangement with HarperCollins Publishers, Inc.

„Cali It Stormy Monday". Words and Musie by Aaron T-Bone Walker ©1947,1958 and 1963 Gregmark Musie Co. AU. Rights Reserued

„Don't Explain". Words and Musie by Billie Holiday and Arthur Herzog

© Copyright 1946 by MCA-DUCHESS MUSIC CORPORATION Copyright Renewed. International Copyright Secured AU Rights Resewed

„Mother to Son ". From Selected Poems by Ijingston Hughes. Copyright © 1926

by Alfred A. Knopflnc. and renewed © 1954 by Langston Hughes.

Reprinted by permission of the publisher.

„ Tain 't Nobody 's Biz-ness IfIDo". Words and Musie by Porter Grainger and Everett

Robbins © Copyright 1922, 1949, 1960 by MCA Musie Publishing, A Division

of Universal Studios, Inc. Copyright Renewed. International Copyright Secured

AU Rights Resewed

Projekt okładki: Zombie Sputnik Corporation

Ilustracja na okładce: Piotr Łukaszewski

Redaktor prowadzący serię: Arkadiusz Nakoniecznik

Redakcja językowa: Jacek Ring

Redakcja techniczna: Anna Troszczyńska

Korekta: Jolanta Rososińska

Łamanie komputerowe: Waldemar Maciąg

ISBN 83-7180-514-4

Fantastyka

Wydawca: Prószyński i S-ka SA, 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa:

Opolskie Zakłady Graficzne SA

45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12

Mojemu ojcu

Johnowi Dorseyowi Due juniorowi.

          Kocham Cię

 

Śmierć będzie do niego przychodzić z każdego miejsca, lecz on nie będzie mógł umrzeć; a z tyłu za nim — sroga kara.

Koran 14, 17 przeł. Józef Bielawski

Wiecznie żyją dla ciebie, świrują za tobą; wiecznie żyją dla ciebie, powaga, żaden pic. Innych, co cię mieli, zaraz za drzwi wywiało, aleja z tobą aż po wieczny czas.

The Jazz Brigade

Słowa i muzyka

Seth „Pająk" Tillis

Chicago (1926)

Prolog

Chociaż stawia kroki normalnie, nikt nie słyszy idącego przez mroczne skrzydło „Pieśni wiatru", domu starców w Chicago; ciężkie podeszwy budzą echa na lśniących, wyfroterowanych posadzkach z tworzywa sztucznego. Kroczy z niespieszną pewnością siebie, jak kierownik podczas obchodu, ale ponieważ jest po dziewiątej wieczór, wszyscy kierownicy wyszli dawno temu, otuleni w płaszcze, zgarbieni w podmuchach zawiei gnającej z pasją od jeziora Michigan. Tego wie­czoru zadymka okroiła personel. Pielęgniarki z nocnej zmiany wola­ły się zwolnić, zasłaniając chorobą. Mężczyzna jest sam w skrzydle.

Nikt mu nie przeszkadza, gdy szuka pokoju 11-B, z roztargnie­niem postukując ręką w skórzanej rękawicy w mijane drzwi. Koryta­rze pomalowano kiedyś w odcienie radosnego oranżu i złota; barwy te najwyraźniej miały podnieść na duchu ciche, gasnące duszyczki ukryte za drzwiami. Krzepiące plakaty zdobiły ściany - świeży blask poranka zerka zza zaśnieżonej grani: JUTRO TEŻ ZAŚWIECI SŁOŃCE.

Wie, gdzie szukać staruszki, bo dzisiaj, dobre kilka godzin te­mu, zapytał w recepcji o numer pokoju. Przystaje, zanim sięgnie do gałki przy drzwiach, ale słyszy jedynie brzęczenie centralnego ogrze­wania. Wślizguje się do środka. Pokój zamarł w jarzeniowym świe­tle, które niedbała dłoń zostawiła w łazience. Ściany są nagie. Jedyny znak życia to drobna postać skulona pod pościelą bliżej stojącego łóżka. Drugie, na szczęście, stoi puste.

Gigantyczny cień wpełza na ścianę i staruszka nagłym ruchem odwraca głowę na poduszce. Mężczyzna staje nad łóżkiem i widzi zmarszczki, suchość warg, zapadnięte oczy w otoczce wyblakłej skó­ry. Żołądek skręca mu się w supeł i leci w dół.

Bezwiednie wypowiada jej imię:

9

UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO

-              Rosalie.

Wiedział, że minęła już osiemdziesiątkę, ale tego się nie spo­dziewał. Jej twarz - zmięta maska sterczącą nad ukrytą kupką pisz­czeli. Siwe włosy są tak rzadkie, że prawie niewidoczne. A dłoń... wiek splamił grzbiet i powykręcał kłykcie. Mało brakowało, a by się od­wrócił, tak silny jest odruch obrzydzenia. Z wolna pojmuje, że to choroba jest winna; żarła wnętrze, zostawiając tylko tę skorupę. Mu­si ważyć tyle co nic; gdyby chciał, mógłby bez wysiłku dźwignąć cho­rą i wynieść na dwór.

Z trudem wraca pamięcią do takiej, jaka była dawniej - słodka jak miód i tryskająca zdrowiem. Łzy napływają mu do oczu. Nie miał sumienia, że tak ociągał się z przyjściem tu, do krwi z jego krwi. Po­dejmuje decyzję. Śmierć będzie jej najlepszym przyjacielem.

Ona wytrzeszczonymi oczami ogarnia młodość bez skazy, twarz trzydziestolatka. Wyschnięte wargi drżą konwulsyjnie, usiłując wy­krztusić chociaż słowo.

-              Przyszedłeś - chrypi cień dawnego głosu. - Czekaliśmy na cie­bie. Ludzie wbijali nam do głowy, żeś uciekł na dobre, ale ja i Rufus
czekamy.

Rufus zmarł dobre dziesięć lat temu. Rozległy zawał. Mężczyzna wie o tym, bo natknął się na nekrolog podczas rytualnego przecze­sywania „Trib", szukania znajomych nazwisk. Rufus to nie pierwszy, na którego trafił, ale doznał silniejszego wstrząsu niż poprzednio. Jedynym pocieszeniem była wzmianka, że zostawił po sobie kogoś; siostrę, Rosalie Tillis Banks w Chicago. Dopiero wtedy, na wieść, że Rosalie wciąż żyje, uświadomił sobie, iż oprócz niej nie ma nikogo.

Jaki kaprys popchnął go do tego, że akurat wtedy, po tak długim czasie, zadzwonił do centrali w Chicago i zapytał o numer Rosalie? Chciał tylko go znać? Nie, oczywiście, że nie. Czuł niepohamowaną potrzebę usłyszenia jej głosu, choćby paru sylab. Ale jak potwierdził mężczyzna, który odebrał telefon pod numerem Rosalie w Chica­go, czekał niemal za długo. Stara Murzynka, która mieszkała tu przed nim, była bardzo schorowana, powiedział, i przeprowadziła się do domu starców. Dzień poszukiwań wystarczył na odnalezienie Rosalie. Ujrzała jego twarz i wita go z radością, to wszystko. Rosalie z pewnością żyje w swoim świecie pajęczych snów na jawie, w którym rzeczywistość i wyobraźnia wymieniają się obrazami. Nic dziwnego, że nie wzbudził w niej lęku. Może według niej zjawiał się z wizytą wiele razy wcześniej.

10

PROLOG

-              Wiesz, że nie mogłem cię zostawić, Rosalie - powiada, ujmu­jąc kruchą dłoń. Wzdryga się z obrzydzeniem i smutkiem, kiedy wy­czuwa nienaturalnie luźną skórę. Tego czegoś nie da się z nią po­równać. Nie z Rosalie. To tylko parodia człowieka!

Przez kilka cennych minut gwarzą o Chicago, State Street, mu­zyce, zawsze przepełniającej dom. Pianino i klarnet, jego zabawki. Chichoty Rosalie nad klawiszami. On wspomina Rufusa i swoje wy­buchy zniecierpliwienia. Wydaje mu się, że słyszy głos Christiny, z wy­siłkiem proszącej o spokój. Wszystko to przeszłość, zaledwie świeżo miniona. Każde jej słowo ściska mu serce dawnymi przemyśleniami, zapomniany żal grozi pochłonięciem. Ona mówi prawie tak jak kie­dyś, zdumienie i zachwyt rosną w jej głosie, kiedy usilnie wpatruje mu się w twarz. Nie zadaje oczywistych pytań - gdzie był, jakją odszu­kał.

W końcu dostrzega jej wyczerpanie, opadające raz po raz po­wieki, więc mówi, że musi iść. Ona ściska mu dłoń, mocno, kurczo­wo, po dziecinnemu.

-         Muszę coś zrobić, Rosalie - rzecze mężczyzna, schylając się ni­sko. Zauważa, że nawet jej zapach stał się obcy. Czas odmienił ją na wszelkie możliwe sposoby. Niezliczone wspomnienia innej Rosalie, tego, co na zawsze zostało zrujnowane, sprawiają, że drży, siedząc obok niej.

-         Wiem - odpowiada, uśmiechnięta. - Wiedziałam, ledwo cię zobaczyłam.

On zaciska zęby mocno, do bólu, kiedy podchodzi do sąsied­niego łóżka i bierze czysty biały jasiek. Wszystko to sprawia, że ból rozsadza mu czaszkę. Wchodząc do pokoju, wyobrażał sobie tylko, że złoży po kryjomu wizytę śpiącej, ale nie to. Nie ten nieodparty im­puls. Lecz czy właśnie nie w tym celu stworzono z takim mozołem słowo „litość"?

Przez chwilę stoi nad Rosalie, przyciskając do brzucha jasiek. Czy to możliwe, że ten żywy strzęp tak znakomicie pasował do jej ulubionej czerwonej sukienki w kratkę? Czy tu gdzieś zachowała się prawdziwa Rosalie?

Odsuwa na bok te myśli. Nie może wątpić w to, co musi zrobić.

-              Odpocznij, Rosalie.

Ledwo słyszy tchnienie dobiegające ze zrujnowanej tchawicy:

-              Zegnaj, tatusiu.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Chodząca Doskonałość

Rozdział 1

Ciche wycie wypełniło jednopiętrowy dom, sącząc się niczym krew z pęknięć na ścianach, po ozdobnej boazerii z sękatej sosny ro­snącej w powiecie Dade. Nastąpiła cisza, interwał spokoju, potem wycie dźwignęło się o dwie oktawy, rujnując sen Jessice Jacobs-Wol-de. Usiadła, otwierając szeroko oczy. Kira! - pomyślała. Czy ten straszny hałas dochodzi z pokoju córki?

Wyciągnęła rękę gotowa szturchnąć męża, ale posłanie obok by­ło puste. Samotność wytrąciła ją z równowagi i Jessica przypadkowo ugryzła się w język. Kiedy wycie rozległo się znów, zdała sobie sprawę, że to nie skarży się człowiek. Ocknęła się zupełnie i pewna myśl za­częła w niej pulsować jak światło dnia.

Oczywiście, że to nie Kira. Kira nie była chora. Księżniczka była chora. Suka wyła skądś z dołu, pewnie z pokoju dziennego. Jessica przymknęła powieki, ogarnięta jednocześnie ulgą i konsternacją. Nic nie mogło jej bardziej przerazić niż niewytłumaczalny, wyrywają­cy ze snu alarm. Serce łomotało przerażone, gdy tylko telefon roz­dzwonił się o drugiej w nocy, jakby katastrofa, której zawsze się spo­dziewała, akurat runęła. Sen zawsze nadawał nieznanemu piętno tragedii, przed którą nie było ucieczki. Psa spotkało coś strasznego.

Na drewnianych schodach rozległ się głośny tupot i po chwili szczupła postać Davida w białych spodenkach pojawiła się w drzwiach sypialni.

- Musimy wezwać weterynarza - oznajmił, z trudem łapiąc od­dech. W pewnych przypadkach, tak jak teraz, w głosie dźwięczał mu ukryty rytmiczny zaśpiew, wskazujący na dzieciństwo spędzone gdzieś między Afryką i Francją. Normalnie David sprawiał wrażenie przeciętnego amerykańskiego czarnego burżuja, tak jak ona. - Nie możemy czekać. Nie wiem, co z nią jest, Jess.

15

UCHROŃ MNIE OD ZŁEGO

-              Przywołam go pagerem - oświadczyła, spuszczając z łóżka na­
gie nogi, prosto w oczekujące tenisówki.

Jak jesteś lekarzem, nawet lekarzem weterynarii, to musisz spo­dziewać się telefonów o czwartej nad ranem - powiedziała do sie­bie. Szarpnęła spłowiały chwast czarnej orientalnej lampki stojącej na nocnym stoliku. Na zwykle opalowo gładkiej, brązowej twarzy mę­...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl