download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
JACEK DUKAJ
OPOWIADANIA
Baśń
Świat był jeszcze tak młody,
że wiele rzeczy nie miało nazwy i mówiąc o nich
trzeba było wskazywać palcem.
Gabriel Garcia Marquez "Sto lat samotności"
- Javier?
- Słucham?
- Javier Aproxymeo?
- Kto mówi?
- Julia Kradec.
- Kto?
- Julia Kradec.
- To jakaś pomyłka.
- Nie, nie. Przypomnij sobie, przecież...
- Proszę pani, jest druga w nocy.
- Jezu Chryste, znowu to samo... Nie dzwoniłabym, gdyby to nie było ważne.
- Ale o co chodzi?
- Musisz sobie przypomnieć, Javier. Trzy lata temu, w pociągu z Houston. Mówiłeś, że jedziesz
na pogrzeb dziadka. No przypomnij sobie. Inaczej... Przypomnij sobie! Wysoka brunetka,
pokłóciliśmy się o palenie papierosów; zerżnąłeś mnie zanim jeszcze wyjechaliśmy z Teksasu.
- ...
- Przepraszam. Nie mam już do tego nerwów. Chcę tylko...
- Będziesz mnie teraz skarżyć o gwałt?
- Przecież mnie nie zgwałciłeś!
- ...Nic z tego nie rozumiem. Urodziłaś może dziecko? Co? Zaszłaś wtedy w ciążę?
- Nie!!
- Nie wrzeszcz. Może byś tak zadzwoniła rano, co?
- Zamknij się i daj mi powiedzieć. Mam HIV-a. Rozwaliłam się motorem i wyszło przypadkiem
na badaniach. Nie robiłam wcześniej, więc nie wiem, od kiedy. Doktor dał mi coś jakby
regulamin... Zrobiłam listę. Dzwonię teraz po wszystkich, których udało mi się przypomnieć z
nazwiska. Rozumiesz? Javier? Zbadaj się.
- Kto mówi? Co to za kawał? Dorothy cię napuściła?
- Mogłabym się doktoryzować z syndromu pierwszej reakcji... Jakby się zmówili... Nie, Javier,
to nie jest kawał. Obudź się wreszcie. Komu mówiłeś o tym amtrakowym romansiku? No więc?
Idź się zbadać zaraz z rana. Może sam będziesz musiał sporządzić taką listę i dzwonić po świecie
do obcych już ludzi, to się przekonasz.
- Chwila. Moment.
- Obudziłeś się?
- Ja chyba miałem wtedy gumę...
- Tylko na pierwszy raz. Poza tym to by jeszcze niczego nie przesądzało. Leżę tu wręcz obłożona
książkami, więc wiem. No. Dotarło? Dotarło. Przepraszam, ale chcę się uwinąć nim na wschodzie
zaczną wychodzić do pracy.
- ...
- Javier? Dobrze się czujesz?
- Czy to ty miałaś taki mały diamentowy kolczyk w nosie, z lewej strony?
- Tak.
- ...W każdym bądź razie mam nadzieję, że nie zachorujesz. Trzymaj się.
- Wiesz co, jesteś pierwszym z listy, który pomyślał nie tylko o sobie. Zadziwiasz mnie. Czy ty...
- Och, ja po prostu wiem, że jestem czysty. - I odłożył słuchawkę.
Jednak przez te pierwsze kilka minut telefonicznej rozmowy, zanim ocknął się na tyle, by
przypomnieć sobie, iż w skład okresowych badań wymaganych przez wojsko wchodzi także
badanie na obecność we krwi wirusa HIV - przez te kilka długich minut nocnej rozpaczy był
pewien, że właśnie przegrał swoje życie.
Wydarzyło się to na trzy tygodnie przed spotkaniem z pułkownikiem Towwe.
W Białym Pokoju nie ma żadnych mebli ani sprzętów, wyjąwszy stojące na środku
pomieszczenia metalowe krzesło. Należy usiąść na nim i, pozostając w bezruchu, patrzeć w
stanowiące przeciwległą drzwiom ścianę zwierciadło. Aż zapali się umieszczona nad zwierciadłem
czerwona lampka. Wówczas należy wstać i wyjść. Bez pośpiechu. Nic nie mówiąc. Po tobie
wejdzie następny.
Biały Pokój mieścił się w Bloku L3, za kompleksem administracyjnym bazy, przy budynku
żandarmerii. Codziennie wywieszano w koszarach listy wzywanych do odwiedzenia Białego
Pokoju. Szło to szarżami, począwszy od szeregowców wzwyż. Nie wzywano wszystkich; w rzeczy
samej chyba tylko co dziesiątego, oficerów - mniej więcej co szóstego. Reguły selekcyjnej nie
udało się odkryć. Szeregowcy usiłowali przekupić kancelistów, sierżanci ciągnęli na piwo kumpli
ze sztabu, oficerowie dzwonili nawzajem do siebie do biur - w ciągu trzech tygodni przeszła przez
bazę fala plotek; przeszedłszy, opadła i zniknęła: przestano wywieszać listy. Najwyraźniej Biały
Pokój odwiedzili już wszyscy, którzy powinni byli go odwiedzić. Aproxymeo wstąpił doń przy
końcu pierwszego tygodnia. Był porucznikiem.
Znajomi dzielili się uwagami w poczekalni, oczekując na swoją kolej; nikt nie wiedział niczego
pewnego. Kapral z kwatermistrzostwa pilnował kolejności. Miał spis, wyczytywał nazwiska i
odfajkowywał. Jefferson z drugiej pancernej przyszedł ze stoperem i notesem, żeby mierzyć czas
pobytu poszczególnych wezwanych. Miał jakąś szaloną teorię. Psychologia, mówił, unosząc
znacząco palec. Czas pobytu wahał się od minuty do kwadransa.
Spis kaprala był alfabetyczny i Aproxymeo wszedł jako szósty. Usiadł na krześle. Zapatrzył się
w swoje odbicie. Powinienem się staranniej ogolić, pomyślał. Ależ ona miała nogi, stąd do
Guadalajary, pomyślał. Lowry obniża mi średnią, muszę się go wreszcie pozbyć, pomyślał.
Nienawidzę wojskowego żarcia, pomyślał. Zapaliło się czerwone światło. Wstał i wyszedł.
Osiemdziesiąt siedem sekund, oznajmił Jefferson.
Biały Pokój nazywano tak, ponieważ ściany, podłogę i sufit miał nieskazitelnie białe; wyglądał
niczym izolatka oddziału psychicznie chorych.
Pułkownik Towwe (tak głosił identyfikator wpięty w anonimowy poza tym mundur) z
pochodzenia był Azjatą; w każdym bądź razie krążyła w jego żyłach spora porcja zapacyficznej
krwi. Uśmiechał się. Wyglądał przy tym jak drapieżna panda.
- Proszę usiąść, poruczniku.
Aproxymeo usiadł na jedynym wolnym krześle. Klitka wyposażona była ponadto w biurko ze
sklejki, metalową szafkę na akta, telefon, kalendarz, lampę, wentylator oraz obrotowy fotel, w
którym zapadł się był pułkownik. Nie posiadała okien. Na drzwiach brakowało informacji o
przeznaczeniu izby; "214B" - tyle.
Polecenie stawienia się przyszło w czasie, gdy Aproxymeo przebywał na poligonie;
zaakcentowano pilność wezwania, więc stawił się zaraz po powrocie, ledwo umywszy ręce i twarz i
wyczyściwszy buty. Na spodniach miał plamy od trawy, bluza pachniała prochem.
Towwe zgasił uśmiech i otworzył leżącą na biurku teczkę. Aproxymeo ścierpła skóra. Oho,
pomyślał; wpadłem. Księga nazywa się Akta Personalne, spisują ją złośliwe anioły i każdy
pomieszczony w niej sąd jest ostateczny.
- Porucznik Javier I. Aproxymeo - zaczął półgłosem Towwe, niby czytając, w rzeczywistości
popatrując na Aproxymeo spode łba. - Co to za nazwisko, greckie?
- Mhm, moi rodzice należeli do sekty Jarabby, matka je zmieniła, sir.
- Ty też?
- Słucham?
- Ty też należałeś?
- Popełnili samobójstwo, sir, kiedy miałem dwanaście lat. To jest w aktach.
- A, tak, rzeczywiście. - Przerzucił kilka papierów. - Ta ankieta, którą rozesłaliśmy w zeszłym
tygodniu...
- Odpowiedziałem w terminie.
- Tak jest, odpowiedzieliście, mam tu właśnie waszą odpowiedź. Bardzo ciekawe
zainteresowania. Z tym kendo - to na serio?
- Startowałem w mistrzostwach kraju, sir.
- I co?
- To nie jest sztuka dla młodych, sir. Uczę się.
- Sztuka, powiadasz. Umiesz jeździć konno?
- Ee... nie.
Znowu kilka kartek przerzuconych.
- Dziwię się, że z takimi wynikami testu zdolności językowych nie wzięli was do wywiadu,
Aproxymeo. IQ też niczego sobie.
Aproxymeo nie był pewien, czy ma coś na to odrzec, milczał więc.
Towwe stukał długopisem w blat.
- Taak. Hiszpański, francuski, niemiecki, japoński, łacina, włoski. Na co wam ta łacina? A teraz
jakiego się uczycie?
- Myślałem o rosyjskim, sir. Ale nie mam ostatnio czasu.
- Więc jednak celujecie do tego wywiadu, co? Studiowaliście politologię. Wiecie, czego chcecie,
poruczniku, to trzeba wam przyznać. Macie dziewczynę?
- Jestem hetero, sir.
- Nie o to pytam. Czy macie dziewczynę?
- Chyba już nie.
- Aha. Miast listy krewnych - biała plama. Wiecie już, do czego zmierzam.
- Tak jest, sir. Mogę spytać, jak długo?
- Długo.
- Oczywiście niebezpieczne.
- Oczywiście awans, przydział i pochwała w aktach.
- Oczywiście, sir. Gdzie mam podpisać?
- Tutaj, poruczniku. I tutaj.
Potem ponownie uśmiechnął się.
Swego czasu śnił o tym, i teraz, w pokoju 214B, tkając z pułkownikiem Towwe szybki dialog i
podpisując stosowne dokumenty - odnosił mgliste wrażenie deja vu. Co było; co miało być; co jest;
co będzie. Rzadko kiedy większe zdziwienie, niż gdy spełniają swe twe nadzieje i zamierzenia. Ale
twarz miał nieruchomą i oczy spokojne i dłoń pewną, gdy sunął długopisem po skserowanym w
czterech egzemplarzach cyrografie. Są to chwile, gdy życie w pełnym pędzie przeskakuje z toru na
tor, od uderzenia w szyny popadając w rychło gasnący rezonans. Potrafił owe chwile rozpoznać.
Czuł te drgania. Kurczyły mu się mięśnie brzucha.
Towwe wygłosił standardowe pouczenie. Zlikwidować miejscowe sprawy. Pożegnać się z
przyjaciółmi. Nie zasłaniać się tajemnicą i nie wykręcać; kłamać, po prostu kłamać. Oficjalny
przydział przyjdzie jeszcze dzisiaj: instruktor piechoty w bazie w Europie. Papier będzie miał
fałszywą sygnaturę i zaginie po opuszczeniu jednostki przez Aproxymeo. Naprawdę Aproxymeo
poleci do Atlanty, tam przejmie go major Smith. To za dwa tygodnie. Tymczasem likwiduj tu
swoje życie i zacieraj przeszłość. Pułkownik nie uścisnął mu dłoni i nie życzył powodzenia.
A więc dwa tygodnie. Ponieważ, rzecz jasna, Aproxymeo nie wiedział nic o prawdziwym
przydziale, horyzont zakrzywiał mu się ostro na tych czternastu dniach i wznosił krzywym
zwierciadłem ku niemożliwości. Im bliżej jego powierzchni, tym większe deformacje świata za
plecami.
Sprzedał hondę. Wycofał prenumeratę. Wymówił najem tej klitki w śródmieściu; ruchomości,
których nie chciał się pozbyć a nie mógł też zabrać, zapakował w pudła i złożył w opłaconym na
pięć lat garażu, spotkało to między innymi jego bambusowe miecze ćwiczebne, zabytkową katanę,
klarnet, spory księgozbiór.
Gorzej z ludźmi. Wychodzą z pudeł.
Na trzy dni przed wyjazdem niespodziewanie zadzwoniła Dorothy.
- Dalej jesteś zły?
- Jak cholera.
- A jeśli przeproszę?
- Słuchaj, Dot...
- Oho, widzę, że to coś poważnego. Od jak dawna? Znam ją?
- Teraz znowu się obrażasz.
- Nie obrażam się. Miałeś prawo.
- Przez telefon ładnie łżesz. Nie rozbij go potem.
- Więc co? Tak w twarz? Reszta w niepamięć?
- Poślę ci kwiaty.
- A w dupę se je wsadź. I pamiętaj, że lubię róże.
- ...Płaczesz?
- Chciałbyś.
- Opanuj się; to nie rozwód; mój majątek czterocyfrowy.
- Mój Boże, co się stało? Ja nie rozumiem. Musimy się zobaczyć. Ty nie jesteś z tych, co potrafią
zapomnieć na rozkaz, Javier.
- Nic z tego nie będzie. Z całym szacunkiem. Będę ci przesyłał kartki na urodziny.
- Z całym szacunkiem! - zachłysnęła się. - Z całym szacunkiem! Jezu Chryste, czy ja naprawdę
zasłużyłam na coś takiego?! Z całym szacunkiem...! - I trzasnęła słuchawką.
W plutonie było prościej. Papierek jest papierek. Część się cieszyła, część niepokoiła, jaki to
okaże się jego następca. Sierżanci zrzucili się na nóż o rękojeści z indiańskim ornamentem, z
grawerunkiem symbolu kompanii, leoparda. Inni dowódcy plutonów zakupili natomiast prezent
szybszego użytku: kontener piwa. Wczesnym rankiem, już po wypisie, zdawał na lekkim kacu
oddział porucznikowi Lace, który przybył w ostatniej chwili. Lace był sporo starszy; zaciął się
potwornie przy nocnym goleniu i wyglądał teraz jak nie dokończone śniadanie wampira.
Wypytywał o ludzi. Aproxymeo szumiał jeszcze w głowie alkohol i mówił całkowicie szczerze.
Przehandluj Lowry'ego. Capusta to prowodyr, ale można go podejść. Z Mucka będzie sierżant.
McVail to prawdopodobnie pedał. Litzowi popuść wodzy, będzie czuł odpowiedzialność. Miej oko
na Karnata, Ormoza i Wellingtona.
- Już za nimi tęsknisz - skonstatował Lace, przysłuchujący się z uwagą tej wyliczance.
- Ee-tam; smutek bladego świtu - skwitował Aproxymeo spoglądając za zegarek. Samolot miał
za cztery godziny. Zwierciadło było na wyciągnięcie ręki.
Na wyciągnięcie ręki, na pół kroku, skraplał się na nim jego piwny oddech; chcąc nie chcąc,
wchodził sobie samemu w oczy. Lecąc do Atlanty rozciągał się na tym kole tortur bez litości.
Akurat to, co rzekł o nim pułkownik Towwe, było przeciwieństwem prawdy: wcale nie wiedział,
czego chce. Wojsko to pancerne przedszkole prawdziwego życia, mógł się tu kryć dowolnie długo.
Różnica jest bardzo subtelna: niemal wszyscy dryfujemy bezwolnie, niesieni prądami czasu, lecz
bardzo niewielu zdaje sobie z tego sprawę, widzi te prądy i próbuje się im przeciwstawić.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl