download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

              Dave Duncan             

 

Opowieści o królewskich fechtmistrzach

tom 02

Władca Ognistych Krain

Przełożył: Jacek Manicki

Tytuł oryginału: Lord of the Fire Lands

Wersja angielska: 1999

Wersja polska: 2001

 

Tak się od pewnego czasu składa, że szybciej przybywa mi wnuków niż powieści w dorobku, ale rad dedykuję najdłuższą z tych ostatnich najmłodszemu z tych pierwszych.

       

        To książka dla Samuela Josepha Duncana.

 

Niech ją za ileś tam lat przeczyta i niesie rodowe nazwisko przez następne stulecie albo i dalej.

        

“Znałem go, mój Horacy; był to człowiek niewyczerpany w żartach, niezrównanej fantazji...”.

Szekspir, “Hamlet”, Akt V, Scena I w przekładzie Józefa Paszkowskiego

 

I

Ambrose

       

1

       

        - Król jedzie! - podniecony wrzask poniósł się po zalanych słońcem wrzosowiskach i podchwyciło go natychmiast pół tuzina innych piskliwych dyszkantów oraz kilka nieoszlifowanych jeszcze barytonów. Przestraszone konie rzucały łbami i wierzgały. Kawalkada podążająca drogą od Blackwater była jeszcze daleko, ale młode bystre oczy rozróżniały już niebieskie barwy Gwardii Królewskiej, tak przynajmniej utrzymywali ich właściciele. W każdym razie, kilkudziesięcioosobowym oddziałem jeźdźców, który zbliżał się przez Posępne Wrzosowiska, mogła być tylko Gwardia eskortująca króla w drodze do Żelaznego Dworu. Nareszcie! Od jego ostatniej wizyty upłynęło ponad pół roku.

        - Król jedzie! Król jedzie!

        - Cisza! - krzyknął Mistrz Jeździectwa. Na lekcjach jazdy konnej dla Sopranów zawsze panowało graniczące z chaosem rozprzężenie, które teraz sięgnęło zenitu. - Pędźcie z wieścią do Dworu. Zwycięzca zostanie w nagrodę zwolniony na miesiąc ze służby w stajni. Na mój znak. Do biegu, gotowi...

        Mówił do wiatru. Jego podopieczni gnali już co koń wyskoczy przez wrzosowiska w stronę samotnego skupiska czarnych budynków, siedziby najświetniejszej szkoły fechtunku na całym zbadanym świecie. Patrzył za nimi, starając się zapamiętać, który spadł z konia, który ledwo trzyma się w siodle, a który dobrze panuje nad wierzchowcem. Nieelegancko było forsować tak konie, zwłaszcza te stare, ochwacone szkapy, przydzielone nowicjuszom; ale on miał za zadanie zrobić z tej hałastry pierwszorzędnych jeźdźców. Za kilka lat ci chłopcy muszą być już na tyle sprawni i nieustraszeni, by dotrzymać pola każdemu, nawet samemu królowi - a Ambrose IV, polując, znaczył zazwyczaj swój ślad oszołomionymi, potłuczonymi dworzanami gramolącymi się z rowów i krzaków.

        Jeden już zleciał... i drugi... U-u-u! - ale rymsnął. Nic to, młode kości da się nareperować czarami, grunt że koniom nic się nie stało. Mistrz Jeździectwa ruszył bez pośpiechu nieść pierwszą pomoc poszkodowanym. W to nerwowe wiosenne popołudnie roku 357 wrzosowiska ukrywały swą odwieczną zdradliwość pod zwodniczą maską sielskości, spokoju, zieleni oraz zapachu koniczyny. Niebo było niewiarygodnie błękitne. Żółtym splendorem pysznił się janowiec. Niewiele istniało na świecie rzeczy mogących sprawić tyle przyjemności co dobry wierzchowiec pod siodłem i pretekst do puszczenia go w galop. Rozpędzona gromada malała w oddali i Mistrz Jeździectwa widział już, że wyścig wygra srokata klacz oraz że dokona tego bardziej dzięki swym wrodzonym walorom niż umiejętnościom dosiadającego ją jeźdźca, kandydata Bandyty.

       

        Dziesięć minut po wypatrzeniu królewskiego orszaku zwycięzca wpadł jak burza przez bramę i zdzierając sobie gardło, obwieścił nowinę pierwszym napotkanym, czyli grupie Kosmatych ćwiczących walkę na rapiery.

        - Król jedzie!

        Wieść rozeszła się lotem błyskawicy; dotarła wszędzie, no prawie wszędzie. Wszyscy kandydaci - Soprany, Niedorostki, Bezbrodzi, Kosmaci, a zwłaszcza egzaltowani Starszacy, którzy paradowali już z mieczami - reagowali na nią wstrzymaniem oddechu i wewnętrzną mobilizacją. Nawet instruktorzy mrużyli oczy i zaciskali usta. Mistrzowie Szabli i Rapieru usłyszeli ją na placu ćwiczeń, Mistrz Płatnerz - w Kuźni. Mistrza Rytuałów zastała w izbie na szczycie wieży, gdzie studiował tajemne zaklęcia, a Mistrza Archiwów w piwnicy, gdzie pakował starodawne dokumenty do ogniotrwałych kufrów. Wszyscy oni zostawili swoje zajęcia, by zastanowić się, czy są aby należycie przygotowani na królewskie odwiedziny. We wszystkich przypadkach odpowiedź była twierdząca. Byli więcej niż przygotowani, bo od ostatniej wizyty Arnbrose’a w szkole mijał już siódmy miesiąc. Przez cały ten czas na fechtmistrza pasowano tylko jednego kandydata. Rodziło się pytanie nurtujące zwłaszcza Starszaków: ilu tym razem wybierze król?

        Najostatniejszym z ostatnich był Dzieciuch, który miał trzynaście lat i przed zaledwie dwoma dniami został przyjęty do Żelaznego Dworu. Powątpiewając w słuszność teorii głoszącej, że człowiek może z czasem przywyknąć do wszystkiego, zaliczał właśnie trzeci najgorszy dzień w swoim życiu. Próbował zmyć na klęczkach główny dziedziniec, mając do dyspozycji jedno wiadro wody i małą szmatkę. Tym niewykonalnym zadaniem obarczyli go dwaj Niedorostkowie, bo gnębienie Dzieciuchów było tradycyjną rozrywką młodszych. Oni etap Dzieciuchostwa mieli już szczęśliwie za sobą i teraz odczuwali nieprzepartą potrzebę odreagowania tego, przez co sami musieli kiedyś przechodzić. Niewielu zdawało sobie sprawę, że są tak samo jak Dzieciuchy testowani i zostaną wydaleni ze szkoły, jeśli wykażą jakiekolwiek skłonności do sadyzmu.

        Starszy rycerz przechodzący dziedzińcem w chwili, kiedy gruchnęła wieść, kazał Dzieciuchowi biec z nią do Wielkiego Mistrza. Wielki Mistrz był najważniejszym z ważnych, ale Dzieciuch czuł się przy nim bezpiecznie, bo wiedział, że z jego strony nie grożą mu żadne szykany. Wielki Mistrz nie podtopi go w korycie z wodą ani nie każe włazić na stół i śpiewać sprośnych piosenek.

        Starzec był w swoim gabinecie i przeglądał z Kwestorem rachunki. Usłyszawszy nowinę, nie okazał żadnych emocji.

        - - Dziękuję ci - powiedział. - Ale nie odchodź. Kwestorze, czy możemy skończyć później? -1 kiedy Kwestor zaczął zbierać swoje księgi, Wielki Mistrz zwrócił się znowu do Dzieciucha, dobijając go ostatecznie w tym trzecim najgorszym dniu: - Niewątpliwie Jego Wysokość połączy jutro wieczorem więzią paru Starszaków. Słyszałeś, na czym polega ten rytuał?

        - - Przebije im serca mieczem? - wykrztusił Dzieciuch. Słabo mu się zrobiło na samą myśl, bo i jego to kiedyś czekało.

        - - W samej rzeczy. To bardzo podniosły magiczny obrządek przekuwania ich w fechtmistrzów. Bez obawy, nigdy nie dzieje im się krzywda. - No, prawie nigdy. - Weźmiesz udział w tym rytuale.

        - Ja? - pisnął Dzieciuch. Magia? W obecności króla? To gorsze od stu koryt z wodą, od tysiąca...

        - Tak, ty. Wyrecytujesz trzy linijki tekstu i położysz miecz kandydata na kowadle. Idź teraz do Mistrza Rytuałów. On ci powie, co i jak. Albo nie, zaczekaj. Idź najpierw do Pierwszego i uprzedź go o przyjeździe króla. Może jeszcze nie wie. - Mimo wszystko królewska wizyta miała dla Pierwszego znaczenie większe niż dla reszty kandydatów, bo jego los był teraz przesądzony. Kogokolwiek jeszcze wybierze król, zacznie od Pierwszego. - Znajdziesz go w bibliotece.

        Wielki Mistrz niestety mylił się. Tego popołudnia Starszacy nie spędzali w bibliotece. Dzieciuch nie znał jeszcze dobrze rozkładu szkoły, a był tak zahukany, że nie miał śmiałości rozpytywać o drogę, w związku z czym nie wykonał polecenia Wielkiego Mistrza. Kiedy Zbir dowiedział się w końcu z innego źródła o przyjeździe króla, królewski orszak wjeżdżał już w bramę i za późno było na ucieczkę.

       

2

       

        Dzień ten, jeszcze przed przybyciem króla, zasłużył na upamiętnienie w annałach Żelaznego Dworu. Otóż dnia tego Zwrócono dwa miecze, a do Litanii Bohaterów dopisano trzy imiona. Ważny był właśnie ten wpis do Litanii. Zwroty należały do wydarzeń dosyć powszechnych, bo szkoła od siedmiu stuleci wypuszczała w świat fechtmistrzów, a byli oni tak samo śmiertelni jak każdy inny człowiek. O ile fechtmistrz nie zginął na morzu albo nie wyzionął ducha w jakimś dalekim kraju, jego miecz wracał w końcu do Żelaznego Dworu, by zawisnąć pośród innych w słynnym niebie mieczy.

        Każdy nowicjusz zaczynał jako Dzieciuch. Idealny rekrut miał około czternastu lat, dobre oczy i szybki refleks, był albo osierocony, albo odrzucony przez rodzinę, i co najmniej zbuntowany - najlepiej do cna zdeprawowany. Jak powtarzał przy licznych okazjach sir Srebro: “Im dzikszy, tym lepszy. Nie da się naostrzyć miękkiego metalu”. Część wykruszała się na samym początku, nie wytrzymując drylu, paru rezygnowało później, ale mało którego wyrzucano. Ci, którzy wytrwali przez całe pięć lat, stawali się niezrównanymi szermierzami, towarzyszami Lojalnego i Starożytnego Zakonu Królewskich fechtmistrzów, a każdy z nich był tak ostry, wyszlifowany i śmiercionośny jak miecz z kocim okiem, którego noszenie było ich przywilejem. Król wcielał połowę z nich do Gwardii Królewskiej, a resztę przydzielał ministrom, krewnym, dworzanom i innym totumfackim. Służba była zaszczytem i Wielki Mistrz o wiele więcej chłopców odprawiał z kwitkiem, niż przyjmował.

        Mijały dopiero cztery lata od dnia, kiedy lord Bannerville, ambasador Chivianu w Fitain, połączył ze sobą więzią sir Utracjusza i uczynił zeń swojego trzeciego fechtmistrza. Kiedy w Fitain wybuchła wojna domowa, Utracjuszowi i jego dwójce braci fechtmistrzów, sir Zbójowi i sir Smokowi, udało się wyprowadzić swojego podopiecznego z chaosu, ale ci dwaj ostami przypłacili to życiem. Tego poranka Utracjusz przybył do Żelaznego Dworu, by Zwrócić ich miecze.

        Sir Utracjusz, który jako jedyny z całej trójki uszedł z życiem, stojąc w sali pod złowrogim baldachimem pięciu tysięcy mieczy, relacjonował przebieg ewakuacji audytorium składającemu się z kandydatów, mistrzów i rycerzy. O roli, jaką sam w niej odegrał, mówił niewiele; ale utykanie, bladość lica i nerwowość w głosie świadczyły o prawdziwości przekazywanych sobie wcześniej z ust do ust, jeżących włos na głowie pogłosek o ranach, jakie odniósł. Każdy wiedział, że zabić fechtmistrza walczącego w obronie swojego podopiecznego to nie lada sztuka, ale niektórym udawało się jej dokonać i pod koniec opowieści wielu młodszych szlochało otwarcie.

        Bohater spożył potem drugie śniadanie w towarzystwie Wielkiego Mistrza i paru innych instruktorów. Chciał zaraz po posiłku ruszać w dalszą drogę, ale Mistrz Protokołu namówił go, żeby został i wygłosił wykład o polityce dla Starszaków. Pierwszy zaprosił go w tym celu do wieży. Tak więc większość Starszaków była tego popołudnia w wieży i dlatego Dzieciuch ich nie znalazł.

       

3

       

        Żelazny Dwór nigdy nie był warownym zamkiem, ale jego położenie pośrodku dzikich wrzosowisk zainspirowało jakiegoś dawno zapomnianego budowniczego do ozdobienia fragmentów kompleksu wieżyczkami, strzelnicami i atrapami blanek. Z tych fantazyjnych imitacji najbardziej rzucała się w oczy wieża, na szczycie której Starszacy mieli swoją prywatną świetlicę. W tej zapyziałej norze, ani myśląc ojej posprzątaniu czy choćby starciu kurzu, wałkoniły się pokolenia przyszłych fechtmistrzów. Sprzęty były w ruinie, po kątach walały się stosy jakichś łachmanów i innego śmiecia. Ale zgodnie z tradycją - a w Żelaznym Dworze wszystko podporządkowane było tradycji - wstęp na wieżę mieli wyłącznie Starszacy i nie postała tam nigdy noga nikogo innego - ani fechtmistrza, ani Wielkiego Mistrza, ani nawet samego króla. Nikt nie wiedział, czego ci ostatni mieliby tam szukać, ale zaproszenie do świetlicy sir Utracjusza było w domyśle wielkim zaszczytem. I nie objęło Mistrza Protokołu.

        Pierwszy przyszedł Szerszeń. Wdrapał się po schodach na górę, taszcząc imponujący, przeznaczony dla gościa fotel z wysokim oparciem, który ustawił przed kominkiem. Potem rozmieścił naprzeciwko niego kilka innych foteli i zaanektowawszy dla siebie swój ulubiony, rozsiadł się wygodnie na tym zakurzonym, butwiejącym rupieciu, by zaczekać na przybycie pozostałych. Zjawił się Lis i zajął drugi najlepszy fotel; wszedł Herrick na czele jeszcze kilku; potem nastąpiła dłuższa przerwa, bo utykający sir Utracjusz, eskortowany przez Pierwszego, wspinał się po schodach po jednym stopniu. Za nimi wsypała się do świetlicy większa grupa hałaśliwych jak szpaki Starszaków. Poobsiadali stoły i rozchwierutane stołki, przycupnęli pod ścianami albo porozkładali się po prostu na drewnianej podłodze.

        - - Płomienie i śmierć! - skrzywił się gość honorowy. - Taki sam tu chlew jak za moich czasów. Te okna były kiedyś myte?

        - - Skądże znowu! - żachnął się Mallory, który był Drugim. - My tu, w Żelaznym Dworze, szanujemy tradycję!

        -1 popiół w kominku jakby ten sam.

        - To tradycyjny popiół - powiedział Zwycięzca, który miał się za wielce dowcipnego. - A te pajęczyny są wprost bezcenne.

        Utracjusz pokuśtykał do kominka, żeby poszukać swojego podpisu. Wszystkie wykładane boazerią ściany, skośny pułap, a nawet fragmenty podłogi pokryte były imionami kandydatów, którzy przewinęli się dotąd przez to pomieszczenie. Szerszeń wydrapał swoje imię nieopodal drzwi pismem bardzo drobnym, z wyjątkiem pierwszej przesadnie wielkiej litery; znalazł jeszcze dwa podpisy “Szerszeń”, chociaż w rejestrach Mistrza Archiwów figurował tylko jeden fechtmistrz o tym imieniu, członek Gwardii Królewskiej z czasów Everarda III, który niczym szczególnym się nie wsławił. Ten drugi musiał żyć jeszcze wcześniej i być jeszcze większą miernotą. Dopiero trzeci Szerszeń rozsławi to imię!

        Heniek był bardzo śniady, Zwycięzca niespotykanie jasnowłosy, a Zbir - który nie dotarł jeszcze na wieżę - rudy jak Bael; ale, nie licząc tego trywialnego zróżnicowania kolorystycznego, Starszacy byli do siebie podobni jak bracia; jeden w drugiego szczupli i zwinni, ani za niscy, bo wtedy nie byliby tacy groźni, ani za wysocy, bo to pociąga za sobą ociężałość, poruszali się z czujną gracją dzikich zwierząt. Pięć lat nieustannego wysiłku, morderczych ćwiczeń i w większości przypadków szczypta magii czyniły z nich niezrównanych fechtmistrzów, gotowych na każde skinienie swojego pana. Nawet fizjonomie mieli podobne, żadnego nie szpeciły nadmiernie odstające uszy ani krzywe zęby. Szerszeniowi przemknęło przez myśl, że Utracjusz czuje się tu pewnie jak na starych śmieciach, jak starszy brat, który przyjechał w odwiedziny. Mało który fechtmistrz pamiętał jakiś inny dom. Szerszeń stanowił wyjątek od tej reguły, ale on w ogóle był wyjątkowy pod wieloma innymi względami, zbyt bolesnymi, by je rozpamiętywać.

        Zbir wbiegł po schodach, biorąc po trzy stopnie naraz, wpadł do izby, klapnął na podłogę pod południowym oknem, oparł się plecami o ścianę i wyciągnął przed siebie długie nogi. Przechwycił spojrzenie Szerszenia i ku zaskoczeniu tego ostatniego uśmiechnął się. Szerszeń, rezygnując z wygody na rzecz przyjaźni, przeniósł się na podłogę obok niego. Sprowokował tym małe zamieszanie, bo do walki o zwolniony przez niego fotel rzuciło się trzech chłopców naraz.

        - Myślałem, że prowadzisz lekcję szabli z Niedorostkami. Szmaragdowe oczy Zbira roziskrzyły się.

        - Przyparłem Dominika do muru i nie popuściłem, dopóki nie zgodził się mnie zastąpić. - Oczywiście kłamał. Uczenia młodszych fechtunku nigdy nie uważano za najatrakcyjniejsze z zajęć, ale lepsze już to niż wysłuchiwanie nudnej pogadanki o polityce, choćby prelegentem był świeżo upieczony bohater Zakonu; mogło to zainteresować tylko Zbira. Dominik na pewno chętnie przystał na propozycję zamiany.

        Trzasnęły drzwi. Po schodach wbiegł, głośno tupiąc, Fitzroy i obwieścił, że są już wszyscy. Szerszeń rozejrzał się po izbie i naliczył dwa tuziny Starszaków. Tradycyjnie w grupie bywało ich o wiele mniej, ale w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy król tylko jednemu fechtmistrzowi przydzielił podopiecznego. Biedny Gryziwilk w chwili połączenia więzią, czyli przed tygodniem, liczył sobie dwadzieścia jeden wiosen. Bykowiec miał lat dwadzieścia. Reszta była w wieku od osiemnastu do dziewiętnastu lat, chyba że niektórzy, tak jak Szerszeń, podawali nieprawdziwą datę urodzenia.

        Bykowiec jako Pierwszy wygłosił krótką mowę powitalną. Był, jak na fechtmistrza, trochę za grubej kości - bardziej rębaczem niż sztychowcem - innymi słowy, bardziej pasowała mu szabla niż rapier - i miał włosy koloru piasku. Z usposobienia był, oględnie mówiąc, “flegmatykiem”. Do krasomówców z pewnością nie należał. Utracjusz podziękował mu, zasiadł w fotelu przyniesionym przez Szerszenia i zaczął mówić o polityce, ze szczególnym uwzględnieniem polityki, która doprowadziła do wojny domowej.

        Na Mistrzu Protokołu i jegp asystentach spoczywało niewdzięczne zadanie przygotowania kandydatów do życia na dworze. Program obejmował naukę tańca, manier, konwersacji, etykiety, bardzo okrojony kurs historii i nadmiernie rozszerzony polityki. Na ostatnim roku była to głównie polityka - podatki, parlament, sprawy zagraniczne, machinacje wielkich rodów. Tryskający energią, wysportowani młodzi ludzie woleliby fechtować albo jeździć konno po wrzosowiskach, zamiast słuchać tych banialuk, no może z wyjątkiem opisów pikantnych dworskich skandalików. Utracjusz był przynajmniej atrakcją dnia i dzięki temu jego prelekcja wzbudziła większe niż zazwyczaj zainteresowanie. Król Fitainu stracił posłuch u swoich baronów, a nie udało mu się skupić wokół siebie gminu. Nawet królowie potrzebują popleczników. I tak dalej. Dwudziestu czterech młodych ludzi starało się, jak umiało, przywołać na twarze wyraz skupienia.

        Zdaniem Szerszenia tylko Zbir nie udawał Zerknąwszy z ukosa na przyjaciela, stwierdził, że ten z niekłamanym zainteresowaniem chłonie słowa Utracjusza, od czasu do czasu kiwając głową. Zbir miał dziwne skrzywienie, które kazało mu się interesować polityką. Był chyba jedyną w izbie osobą, którą obchodziło, co się stało w Fitainie. Cała reszta audytorium wolałaby posłuchać o walce i dowiedzieć się, jak to jest bić się dalej, kiedy człowiek ma zmiażdżone udo, został przeszyty mieczem i wie, że właściwie powinien już nie żyć.

        Za brudnymi szybami rozpościerało się błękitne niebo. Szerszeń, kiedy był jeszcze Niedorostkiem, uczestniczył w rytuale łączenia więzią Utracjusza z lordem Bannervillem. Smok i Zbój też tam pewnie byli ze swoim podopiecznym, nie przypominał sobie jednak, jak wyglądali.

        Izba była przepełniona, ale nikt nie pomyślał o otwarciu okna; panował w niej nieopisany zaduch. Myśli się rozbiegały.

        Siedzący pod przeciwległą ścianą Herrick ziewnął szeroko.

        I, o zgrozo, szczęka Szerszenia zaczęła nagle żyć własnym życiem. Stawiał jej desperacki opór, ale nie udało mu się powstrzymać ziewnięcia. Ho ziewnięcie nie uszło uwagi sir Utracjusza.

        - O, wy kołtuńskie bękarcięta! - warknął, dźwigając się z fotela. - Macie to wszystko gdzieś, tak? - Jego i tak już blada twarz stała się teraz biała jak marmur. - Myślicie, że to mało ważne! Że to was nie dotyczy, tak? - Toczył po izbie wściekłym spojrzeniem, przytrzymując lewą ręką pochwę, tak jakby zamierzał dobyć miecza. - O, wy zafajdani, matołkowaci czyściciele kloacznych dołów!

        Dwudziestu czterech Starszaków patrzyło nań z przerażeniem. Szerszeń pragnął śmierci. Jak mógł to zrobić? Ziewnąć! Cóż za karygodny, durny, szczeniacki wybryk!

        Ale wściekłość Utracjusza nie była wymierzona tylko przeciwko niemu - rozciągała się na wszystkich obecnych.

        - Wiem, co sobie myślicie! - LFtracjusz podniósł głos. - Myślicie sobie, że król najlepszych wciela do Gwardii, a na osobistych fechtmistrzów przeznacza tylko nieudaczników. Tak myślicie? Tak? No, kiwnij który głową! - ciągnął, zniżając głos do złowróżbnego pomruku. - Jeśli tak właśnie myślicie, toście skończone tumany, no, kiwnij który głową, a udzielę warn lekcji fechtunku na prawdziwe miecze. Jestem osobistym fechtmistrzem i szczycę się tym. Zbój i Smok byli moimi braćmi, i już nie żyją! Nie mieli sobie równych!

        Szerszeń i cała reszta patrzyli błagalnie na Pierwszego. Powiedz coś! Przed tygodniem Pierwszym był Gryziwilk. On by wiedział, co powiedzieć. Ale Gryziwilk odszedł, a Bykowiec mocniejszy był w robieniu mieczem niż w gębie. Oderwał się od ściany, którą podpierał. Otworzył usta... i na tym poprzestał.

        Utracjusz jeszcze nie skończył.

        - Wydaje warn się, że wszyscy, jak jeden, traficie do Gwardii, tak? To najlepszy, według was, przydział! No to powiem warn, że być osobistym fechtmistrzem jest po stokroć trudniej, niż snuć się po pałacu z setką sobie podobnych, znudzonych wałkom. To służba przez całą dobę. Służba na całe życie! Żadne tam dziesięć-lat-pasowanie-na-rycerza-i-do-widzenia. My służymy aż do śmierci. Swojej własnej albo naszego podopiecznego.

        Piegowata, mięsista twarz Bykowca stężała w wyrazie cierpienia pomieszanego z zakłopotaniem. Mallory, który był Drugim, też się nie odzywał. Nie chciał, żeby go posądzono o próbę zdyskredytowania lidera, co świadczyło o dobrym wychowaniu, ale nie było rozsądne w sytuacji, kiedy bohater zaczynał zdradzać objawy histerii.

        Szerszeń trącił Zbira łokciem.

        - Powiedz coś! - szepnął.

        - Słucham? Dobrze. - Zbir podniósł się płynnym ruchem 2 podłogi. Był trzeci w kolejności, zaraz po Mallorym. Był również o dobrą szerokość dłoni wyższy od najwyższego z pozostałych kandydatów; ze swoimi miedzianorudymi włosami i zielonymi - zieloniutkimi - oczami zawsze ściągał na siebie powszechną uwagę. Nie inaczej było i tym razem. Spojrzeli na niego wszyscy obecni, z Utracjuszem włącznie.

        - Z całym szacunkiem, sir, ale ja bynajmniej tak nie myślę. I śmiem wątpić, by znalazł się w tej izbie ktoś, kto tak myśli. Gryziwilk jest najlepszym szermierzem, jakiego wydał Żelazny Dwór od czasów sir Durendala, i przed zaledwie kilkoma dniami byliśmy wszyscy świadkami rytuału łączenia go więzią, w wyniku którego stał się osobistym fechtmistrzem. W robieniu orężem nie miał tu sobie równych, a przecież król nie wziął go do swojej Gwardii, lecz przydzielił prywatnej osobie.

        Z dwudziestu trzech gardeł wydobyły się pomruki aprobaty.

        - A konkretnie - dodał Zbir, może po to, by skierować rozmowę na inne tory - przydzielił go sir Durendalowi i żaden z nas nie potrafi dociec, dlaczego akurat jemu.

        Utracjusz przypatrywał mu się przez chwilę w milczeniu. Po jego trupio bladej twarzy rozlewał się szybko krwisty rumieniec. Szerszeń odetchnął. Wszyscy odetchnęli. Uczono ich, że bladość zwiastuje zagrożenie. Rumieniec oznaczał przeprosiny albo blef. Bohater opadł z powrotem na swój fotel.

        - Przepraszam - mruknął. - Przepraszam, przepraszam i jeszcze raz przepraszam! - Zgiął się w ukłonie.

        Bykowiec zamachał rękami w kierunku schodów, dając obecnym do zrozumienia, że mają wyjść. Zbir nakazywał gestami coś wręcz odwrotnego - zostańcie na miejscach! - i wszyscy zostali. Zbirowi nikt nigdy się nie przeciwstawiał. I to nie ze strachu, lecz dlatego że on zawsze miał rację.

        - Sir Utracjuszu - podjął Zbir - przykro nam cię widzieć tak wzburzonym, bo szczerze cię podziwiamy i zawsze będziemy podziwiać. Jesteśmy dumni, że dane nam było ciebie poznać, i kiedy sami zostaniemy fechtmistrzami, twoja osoba i czyny, których dokonałeś ze swoimi dwoma towarzyszami, będą nam przykładem. A cenimy cię tym bardziej, że jesteś zwyczajnym człowiekiem.

        Wszyscy wstrzymali oddechy.

        - Ostatnie wpisy do Litanii Bohaterów - ciągnął Zbir - dokonane zostały dwa lata temu, podczas wojny nythiańskiej. Sir Durendal ocalił wtedy życie królowi pod Waterby. Pokonał w pojedynkę bandę czterech nasłanych zabójców i wyszedł z tego bez jednego draśnięcia. Nie ujmując mu niczego, sir Utracjuszu, stał się on postacią niemal legendarną i trudno się z nim identyfikować. Ty mnie inspirujesz. On wywołuje u mnie kompleks niższości. Twój przykład znaczy dla mnie o wiele więcej niż jego, a to dlatego że widzę w tobie takiego jak ja człowieka z krwi i kości. - Gdyby w innych okolicznościach ktoś zabrał głos przed Pierwszym, ten uznałby to za obelgę, ale teraz Bykowiec wprost tryskał wdzięcznością.

        Fechtmistrz podniósł wzrok na Zbira. Potem wyprostował się i potarł pięściami policzki.

        - - Dziękuję ci. To była piękna mowa. Wzruszyła mnie. Zapomniałem chyba, jak się...

        - - Zbir, sir.

        - - Dziękuję ci, Zbirze. - Utracjusz przejął znowu inicjatywę; w końcu był od nich wszystkich starszy o cztery albo i pięć lat. - Przepraszam, że straciłem nad sobą panowanie. - Uśmiechnął się ze smutkiem i rozejrzał po zebranych. - Wszystko przez króla. To on kazał mi tu przyjechać i Zwrócić Miecze. Źle uczyniłem, dając się namówić temu staremu pochlebcy, Mistrzowi Protokołu, do pozostania. Nie odstępowałem na krok swojego podopiecznego od dnia, kiedy połączono mnie z nim więzią. Komendant Montpurse przyrzekł mi uroczyście, że wyznaczy czterech ludzi, którzy dzień i noc czuwać będą nad bezpieczeństwem Jego Lordowskiej Mości, ale to nie to samo. A po tym, co się wydarzyło w Fitainie, stałem się przewrażliwiony. Rozłąka doprowadza mnie do szaleństwa! - Uśmiechnął się znowu na widok przerażonych min słuchaczy. - Chyba nie sądzicie, że łatwo być fechtmistrzem, co? Nie obchodzi was rebelia i wojna domowa. Bo i czemu miałyby obchodzić? Tutaj, w Chivialu, do czegoś takiego nie dojdzie. Aleja muszę być przy swoim podopiecznym. Tak więc, jeśli pozwolicie, ruszę już w drogę. Nim księżyc zajdzie, będę z powrotem w Grandon. - Z jego słów wynikało, że chce jechać przez całą noc, a już wyglądał na znużonego.

        Bykowiec chciał coś powiedzieć, ale Utracjusz powstrzymał go uniesieniem ręki.

        - Wy macie teraz inne rzeczy na głowie. Obiecałem, że was nie uprzedzę, ale zrobię to w zamian za przyjęcie, jakie mi zgotowaliście. Król do was jedzie. Lada chwila powinien tu być.

        Zbir odwrócił się na pięcie, ale Szerszeń był szybszy, zdążył się już zerwać z podłogi i wyglądał przez okno. Przez bramę wlewali się konni w niebieskich barwach.

        - To on! - krzyknął Szerszeń. - Już tu jest! Król przyjechał! Głos załamał mu się na wysokiej nucie. Odwrócił się od okna i napotkał wlepione w siebie, ponure spojrzenia tuzina mężczyzn, którzy najchętniej zamordowaliby go wzrokiem.

       

4

       

        Zgodnie z tradycją - a tradycja była w Żelaznym Dworze prawem - król wszedł przez królewskie drzwi i skierował swe kroki prosto do gabinetu Wielkiego Mistrza. Oczekujący gościa Wielki Mistrz uwijał się jak w ukropie, usiłując bez większego powodzenia strzepywać kurz ze sprzętów zwiniętym w trąbkę arkuszem papieru, i po raz tysięczny powtarzał w pamięci tekst swojego wystąpienia. Na kominku płonął niewielki ogień, na stole czekała karafka z winem i kryształowe pucharki. Wielki Mistrz był drobnym, zasuszonym człowieczkiem o wiecznie zafrasowanej twarzy. Wiecheć siwych włosów upodabniał go do dmuchawca. Głupia sprawa, ale w tej chwili był tak samo zdenerwowany jak wszyscy inni w szkole. Po raz pierwszy miał gościć króla. Zazwyczaj poczta pantoflowa fechtmistrzów zawczasu ostrzegała o królewskich wizytach, ale tym razem tak się nie stało.

        Poprzedni Wielki Mistrz, sir Srebro, kierował Zakonem przez trzecią część stulecia; ale pół roku temu duchy czasu i śmierci w końcu się o niego upomniały. Komnata nadal przesycona była jego obecnością - stały tu jego zabytkowe meble, na ścianach wisiały jego ryciny, na półce kominka z polnych kamieni tłoczyły się jego bibeloty. Następca uzupełnił wystrój tylko o półkę ze swoimi księgami i wielki’, obity skórą fotel własnego projektu, który zamówił w Blackwater na pamiątkę awansu. I to wszystko.

        Dawno temu był Tabem Greenfieldem, niesfornym młodszym synem rodziny szaraków, która, żeby pozbyć się nicponia, oddała go do Żelaznego Dworu - i nic lepszego nie mogło mu się w życiu przytrafić. Pięć lat później nowo mianowany Wielki Mistrz, Taisson II, połączył go więzią w pierwszej celebrowanej przez siebie ceremonii i Tab Greenfield stał się sir Zajadłym. Po odbębnieniu ośmiu lat rutynowej służby, w trakcie której ani razu nie miał okazji wykazać się swoimi umiejętnościami fechtmistrza, pasowany został na rycerza Zakonu i tym samym zwolniony ze ślubów. Od dawna interesował się spirytyzmem, wstąpił więc do Królewskiego Kolegium Magów i wyróżnił się tam oryginalnymi badaniami nad zastosowaniem przywoływania duchów ziemi i czasu do poprawienia stabilności budowli. Zawsze miał ambicję zostania wielkim czarodziejem, ale w końcu okazja do połączenia obu karier sprowadziła go z powrotem do Żelaznego Dworu, gdzie zaproponowano mu stanowisko Mistrza Rytuałów. Zdumiał się niepomiernie ostatniego dziewięćksiężyca, kiedy to Zakon wybrał go na Wielkiego Mistrza, a jeszcze bardziej zaskoczyło go, że król zatwierdził tę nominację. Teraz po raz pierwszy miał zdawać egzamin ze swoich nowych obowiązków.

        Miał jeden problem - kandydata, który nie spełniał norm.

        Król się spóźniał! Może pojechał okrężną drogą, zahaczając o Zachodni Pawilon, żeby obejrzeć szkody wyrządzone przez pożar. Hałas wywoływany przez pracujących tam cieśli docierał aż tutaj, ale Wielki Mistrz tak już do niego przywykł, że stukot młotków i siekier wydawał mu się teraz czymś naturalnym. Rozejrzał się jeszcze raz po komnacie. O czym mógł zapomnieć nowy Wielki Mistrz?

        O, płomienie! Miecz! Tylko połączony więzią fechtmistrz miał prawo nosić broń w obecności króla i komu jak komu, ale Wielkiemu Mistrzowi nie godziło się o tym zapominać. Przerażony faktem, że o mało nie popełnił takiej straszliwej gafy, wyciągnął “Jędzę” z pochwy, wdrapał się na skrzynię z dokumentami, wspiął na palce i położył szablę na górnej części półki na książki. Z dołu nikt jej tam nie zobaczy. Pendent i pochwę wrzucił do skrzyni.

        Zamykał właśnie wieko, kiedy szczęknęła zasuwka sekretnych drzwi w kącie i do komnaty wkroczył Hoare. Był typowym fechtmistrzem - sama smukłość i gibkość. Aż do tej pory wyróżniały go tylko groteskowa kępka żółtej brody i przekorne młodzieńcze poczucie humoru, teraz jednak jego pierś opiętą niebieskosrebrnym kaftanem Królewskiego Gwardzisty przecinał na ukos pendent Zastępcy Komendanta. Na widok Wielkiego Mistrza uśmiechnął się szeroko i podszedł do niego z wyciągniętą ręką. - Wielki Mistrz! Moje gratulacje!

        - Zastępca! Ja też ci gratuluję. Hoare miał uścisk drwala.

        - - No no, pniemy się w górę, co? - Potoczył pełnym uznania wzrokiem po komnacie. - Jak się czujemy w roli głównego nadzorcy menażerii?

        - - Dziękuję, nie narzekam. A jak się czujemy na miejscu Durendala?

        Hoare wzdrygnął się teatralnie.

        - Powiedziałbym, że bardzo niepewnie, gdybym tylko wiedział, co znaczy to słowo. - Rzucił staruszkowi pytające spojrzenie. - Tak, dziwna sprawa! Nie wymknęło mu się coś czasem, kiedy tu bawił? Nie wspominał, dokąd się wybiera? I po co najlepszemu na świecie szermierzowi fechtmistrz do ochrony?

        - Ani słówkiem. Miałem nadzieję, że ty mi powiesz. Spojrzeli po sobie z zatroskaniem.

        Hoare wzruszył ramionami.

        - Nikt nic nie wie. Wielka Inkwizytorka jest pewnie wtajemniczona, ale kto odważy sieją zapytać? Grubas milczy. Nie zapominaj, Wielki Mistrzu, że rycerze mają więcej tajemnic niż zdechła kobyła robali, a większość z nich jest paskudniejsza. Nawet Komendant przysięga, że nic mu nie wiadomo.

        Wielki Mistrz uwierzyłby, gdyby Montpurse sam mu to powiedział; był w dobrych stosunkach z Komendantem.

        - Komendant z wami nie przyjechał?

        - A jakże, przyjechał. O co chodzi, Janiver? Coś nie w porządku? W drzwiach stał jeszcze jeden, młodszy, fechtmistrz Janiver, rapierzysta, który bardzo krótko był Pierwszym i podczas przedostatniej wizyty króla połączony został więzią wraz z Arkellem i Wężem. Zawsze był małomówny, wrażliwy i zamknięty w sobie, ale czemu tak stoi z przekrzywioną głową, ściągając brwi, jakby czegoś nasłuchiwał?

        Wielki Mistrz otworzył usta, ale Hoare uciszył go uniesieniem ręki. Wyglądał na rozbawionego, ale przecież Hoare zawsze tak wyglądał.

        Sir Janiver ruszył z miejsca. Podszedł prosto do skrzyni z dokumentami i wlazł na nią.

        - Tam na górze jest szabla. - Stwierdził to bardziej z przygnębieniem niż zdziwieniem.

        Hoare wyszczerzył w uśmiechu zęby i pogroził Wielkiemu Mistrzowi palcem.

        - - Oj, nieładnie, nieładnie! Nie do wiary!

        - - Jak on to zrobił?

        Wielu fechtmistrzów potrafiło wyczuć niebezpieczeństwo zagrażające ich podopiecznemu, ale z przejawem takiego wyczulenia Wielki Mistrz nigdy się jeszcze nie spotkał.

        - Poczekaj, aż usłyszysz o drzazdze pod siodłem króla! Powiedz Wielkiemu Mistrzowi, jak to zrobiłeś, bracie.

        Młody Janiver zeskoczył już ze skrzyni z Jędzą w ręku i z podziwem przyglądał się niezwykłemu pomarańczowemu kociemu oku osadzonemu w rękojeści. Podniósł wzrok.

        - Nie wiem, Wielki Mistrzu. Usłyszałem, jak brzęczy. To ty powinieneś mi wyjaśnić, co ona tu robi.

        Usłyszał, jak brzęczy?

        - - W archiwach przechowywane są pewne zapisy... Chyba nie myślicie, że moja szabla stanowi jakieś zagrożenie dla Jego...

        - - Zagrożenie może stanowić każdy oręż, jeśli trafi w niepowołane ręce - wpadł mu w słowo Hoare. - A ty powinieneś dawać nam, młodzieży, dobry przykład. Odnieś tę karabelę w jakieś bezpieczne miejsce, Janiverze.

        Janiver, ruszając do drzwi prowadzących na korytarz, zerknął na inskrypcję na klindze.

        - - Czemu “Jędza”? - spytał.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl