download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

DUŠAN FABIÁN

 

RYTUAŁ

 

TOM 1

 

Przekład: Alina Kalandyk

 

 

 



Notka od wydawcy:

Nazwy niektórych miejsc oraz imiona niektórych bohaterów zostały zmienione. Wszelka zbieżność jest przypadkowa. Stało się tak na życzenie Stowarzyszenia Wtajemniczonych oraz pana Imricha B., którzy od tego uzależnili swą zgodę na wydanie niniejszej książki. Sami zrozumiecie dlaczego...

 

PROLOG

 

STAŁO SIĘ NA POCZĄTKU

 

Znów cienie nocy wyszły z ukrycia.

Gdy są spragnione, zbliża się koniec,

w ich zimnych oczach czai się żądza krwi.

Przyszły, by odebrać nam dusze.

Robert Westerholt

(Within Temptation „Gatekeeper")

 

Nadszedł czas, by zdobyć

to, co kiedyś należało do nas.

Przez okno czasu

odbierzemy nasz świat.

Peter Tagtgren

(Hypocrisy „Through The Window Of Time")

 

 

Przez całą drogę do Augsburga padało. Wolf długo był w trasie. Przejechał kawał Europy, ale powoli zbliżał się już do miejsca, w którym miał oddać przesyłkę. I wcale nie był z tego zadowolony. Gęsty deszcz nie dodawał mu humoru. Nie ucieszyło go nawet, że autostrady wreszcie zaczęły wyglądać jak prawdziwe autostrady. Siedział zachmurzony za kierownicą ciężarówki i ze skupieniem patrzył to na mapę, to w roztaczającą się dookoła ciemność, którą rzadko kiedy przecinały światła jadących z naprzeciwka samochodów.

Południowe Niemcy spały głęboko.

Nie po raz pierwszy Wolf przemierzał tę trasę na spotkanie z klientem. Aż do Senden umiał trafić z pamięci. Ale w pajęczynie bocznych dróg, które zostawił za sobą, wijących się przez dziesiątki kilometrów niczym węże między gospodarstwami farmerów, jak zwykle omal się nie zgubił. Zawsze czuł ulgę, gdy w świetle reflektorów w końcu dostrzegał wysoką żelazną bramę z drutem kolczastym. I wtedy na chwilę znikało uczucie niesmaku wywołane mającym nadejść spotkaniem.

Dzisiaj jednak prawie przegapił bramę z powodu trwającego wiele godzin oberwania chmury. Na przedniej szybie samochodu utworzyła się nieprzejrzysta wodna zasłona. Z całą pewnością to nie był dobry znak.

Wolf skręcił, delikatnie wcisnął hamulec i bezpiecznie zatrzymał ciężarówkę.

Nie zatrąbił i nie wysiadł z kabiny. Znał instrukcje. Wystarczyło bezmyślnie obserwować ciężkie krople opadające na maskę i posłusznie czekać, dopóki nie obudzą się kamery przymocowane do betonowych słupów. Dokładnie obejrzą go w ultrafioletowym świetle i ktoś kompetentny zadecyduje, że elektroniczne obwody mogą wpuścić ciężarówkę do środka.

I jak zwykle brama się otworzyła.

Wolf wrzucił bieg. Pozwolił, aby wóz powoli toczył się po wysypanej żwirem drodze, a potem długą, wysadzaną drzewami aleją. Na końcu wolno zjechał ze wzgórza i zatrzymał ciężarówkę na szerokim parkingu przed luksusową piętrową willą. Zanim wysiadł, odłożył do przegródki swoją broń z dokładnie startym numerem seryjnym. Ze schowka pod siedzeniem, w którym zwykle przemycał alkohol i papierosy, wyciągnął zapieczętowaną paczkę. Schował ją pod płaszcz, żeby nie zmokła na deszczu, i truchtem pobiegł w stronę domu. Zostawił włączone światła i silnik. Zamierzał zabawić w tym miejscu jak najkrócej.

Przy wejściu do willi przywitała go ochrona.

Dwaj wysocy mężczyźni wyglądali jak przeciętni przedstawiciele swojego gatunku. Wolfowi wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że należą do tej samej rasy co on. Oni też nie mieli problemu z określeniem jego pochodzenia. Ze złośliwym uśmiechem dali mu znak, aby podniósł ręce. Zrobił, co chcieli. Nie potrafił zrozumieć, jak istoty tej samej krwi mogą zniżyć się do takiej roboty. To prawda, czasy są podłe, ale istnieje godność i pewne granice. Z pogardą na twarzy, ale nie rzucając żadnej prowokacyjnej uwagi, pozwolił się przeszukać. Po tym nieprzyjemnym rytuale w końcu wszedł do środka.

Długa sień zaprowadziła go do holu. Stamtąd został odesłany na piętro do pracowni właściciela. Gdy szedł po schodach, nieustannie obserwowały go oczy uzbrojonych strażników i ruchome kamery. To tylko pogłębiało nieprzyjemne uczucie w żołądku. Warknął w duchu i westchnął z rozpaczą. Posiadanie materialnego ciała ma swoje plusy, ale za starych czasów soczewki kamer wcale by go nie zdenerwowały. Właściwie nie powinien był brać tej roboty. To był błąd.

Właściciel domu już na niego czekał. Siedział na masywnym starożytnym krześle. Obok znajdował się indyjski barowy stolik w kształcie słonia. Pan domu trzymał srebrny kielich napełniony alkoholem, którego drażniąco słodki zapach wypełnił całe pomieszczenie. Na aksamitne domowe ubranie narzucił płaszcz, jakiego nie powstydziłby się nawet rosyjski car. Z rozkoszą smakował napój. Jedwabną chusteczką wycierał gęste krople, które od czasu do czasu grzęzły w jego koziej bródce lub kapały mu na palce.

Wolf kiwnięciem głowy pozdrowił gospodarza, stanął obok drzwi i wbił wzrok w pustkę nad ramieniem klienta. Nie miał najmniejszej ochoty patrzeć ani w jego fałszywe, zmrużone oczy, ani w czarny jak węgiel otwór w czole, który ział na tle oliwkowej skóry niczym wejście do bezdennej przepaści.

- Witaj, Wolf - przywitał go głęboki, dudniący głos. Jak na obcokrajowca mężczyzna perfekcyjnie mówił po niemiecku. - Jak idą interesy, mein Freund?

- Standardowo. - Wolf zrobił krok w przód i podał mu paczkę. Starał się odpowiedzieć obojętnym tonem, ale zadrżał mu głos.

Nie, nigdy nie bał się ludzi. Był przyzwyczajony, że to jego się bano, ale w obecności tego czarnoksiężnika zawsze dostawał gęsiej skórki.

Klient odłożył na bok srebrny kielich i oblizał się z rozkoszą, biorąc do rąk przesyłkę. Błysk w jego oczach nie zostawiał wątpliwości, że czekał na nią niecierpliwie.

- Wiesz, co to jest? - zapytał.

- Nie - szorstko odpowiedział Wolf, starając się, aby czarnoksiężnik usłyszał w jego głosie: „i wcale nie chcę".

Właściciel domu tylko złośliwie się uśmiechnął.

- To są greckie i etruskie przekłady starych asyryjskich tekstów - powiedział, łamiąc pieczęć i odwijając papier. Wydobył gruby zeszyt w twardej oprawie. - Jedyna zachowana z serii dziewięciu zakazanych ksiąg magicznych. Bardzo ciekawa lektura.

Wolf spojrzał w okno.

- Twierdzi się - kontynuował klient - że pierwszą, początkową wersję napisało trzech mędrców krwią niewiniątek na żywcem zerwanej skórze z babilońskich kurw. Jakie to poetyckie! Niestety król Salomon kazał zniszczyć dzieło. Szkoda, prawda? - Czarnoksiężnik głośno się roześmiał, nagle otworzył książkę i z podnieceniem przejechał koniuszkami palców po prastarych literach. Potem znowu podniósł wzrok na doręczyciela.

- Umiesz w ogóle czytać, Wolf?

Chciał go sprowokować, to jasne. I udało mu się. Ciało Wolfa zadrżało niczym w gorączce. „Jasne, że umiem czytać, ty ciulu" - miał ochotę powiedzieć, ale opanował nerwy i dalej stał w bezruchu, nie mówiąc ani słowa.

Właściciel domu upił łyk z kielicha.

- Gut, Wolf. - Kiwnął głową. - Ostatnia przesyłka i jesteśmy kwita. Pan Sidonius czeka na nią. - Sięgnął do kieszeni i wręczył Wolfowi małą szkatułkę z kutego srebra. - Oddaj mu to w ramach podziękowania i serdecznie go pozdrów.

Dostawca wziął do lewej ręki szkatułkę i nie oglądając, wsadził ją do wewnętrznej kieszeni płaszcza.

- I żeby nie zabrzmiało to jak kondolencje. Postaraj się używać czasowników, mein Freund.

Wolf obojętnie kiwnął głową, co było zarazem zgodą oraz pożegnaniem. Szybko obrócił się na pięcie i pospieszył do wyjścia. Miał wrażenie, że zwymiotuje, zanim dotrze do drzwi. Ochroniarze odprowadzili go z szerokimi uśmiechami. Prawdopodobnie rozbawił ich wyraz jego spoconej twarzy. Zignorował to. Wybiegł na deszcz, zatrzasnął za sobą drzwi samochodu i gwałtownie obrócił ciężarówkę w stronę bramy. Uciec, jak najszybciej wydostać się z tej śmierdzącej, zawszonej dziury!

Gnał przed siebie z taką prędkością, że co chwila wpadał w poślizg, a żwir rozpryskiwał się na wszystkie strony.

Poczucie niesmaku i gniewu na myśl o tym, jak żałośnie wypadł, wstrząsały nim jeszcze długo. Zostawił za sobą dwieście kilometrów trasy, na wschodzie zaczęło się rozwidniać, ale on myślał wciąż o tym samym. Naiwniak! Idiota! Udaje twardziela, a omal nie narobił w gacie. Po co brał się za coś, do czego nie ma jaj?

Deszcz powoli ustawał. Jakieś sto metrów przed sobą Wolf zauważył na poboczu autostrady drobną osóbkę łapiącą stopa.

Trochę zwolnił i wyostrzył wzrok.

Blond włosy spięte w kok, wysokie czarne kozaki, przemoknięty płaszcz. Poczuł, jak zjeżyły mu się włosy na głowie, a przez kręgosłup i ramiona przebiegło podniecające mrowienie. Mózg błyskawicznie przeanalizował i ocenił sytuację.

Kobieta. Młoda, samotna autostopowiczka.

W jego oczach zapłonęła iskra. Dzięki Bogu. Dzięki Bogu! To na pewno poprawi mu humor.

Wolf przygładził swoje rudawe włosy, wyczarował przyjacielski uśmiech, włączył kierunkowskaz i skierował ciężarówkę na pobocze. Zanim wpuścił autostopowiczkę do środka, mimochodem schylił się za siedzenie i dla pewności sprawdził, czy ma przygotowane sznury i futerał ze skalpelami.

 

CZĘŚĆ 1

 

DAWID

W twoim świecie noc nie jest straszna,

za to w moim świecie mrok

zmienia się w wizję piekła,

tego, co niepojęte i przerażające.

Anders Fridén

(In Flames „Colony")

 

Jak to się mogło stać?

Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju?

Słyszę głos, który mówi: „Jesteś wybrańcem!".

Nie wybrałem życia ofiary,

nie wybrałem bólu,

nie chcę brać udziału w eksperymencie,

jedyne, czego pragnę, to opuszczenie piekła!

Peter Tägtgren

(Hypocrisy „Inquire Within")

 

 

Elektroniczny pisk zakłócił ciszę zimnego wrześniowego poranka. Szósta zero zero.

Automatycznym ruchem wysunąłem rękę spod poduszki i za drugim razem udało mi się wyłączyć dokuczliwy dźwięk budzika.

Znowu cisza. Rozkosz dla uszu. Ostrożnie otworzyłem oczy i przez chwilę bezmyślnie rozglądałem się dookoła. Jestem w domu. To jest moje łóżko, mój pokój, chociaż...

Niezdarnie uniosłem się na łokciach.

„To przez ten sen - uświadomiłem sobie. - Jakby się jeszcze nie skończył. Był taki rzeczywisty, psiakrew!"

Ledwie zamknąłem oczy, ponownie mnie pochłonął:

Przygnębiający półmrok. Korytarz. Trzynaścioro drzwi. Mosiężne klamki o dziwacznych kształtach. W tym starym domu czułem się jak obcy. Tymczasowa wizyta. Tymczasowy gość.

To był dom bez okien i drzwi wejściowych. Nie były potrzebne. Za murami roztaczała się pustka. Wszystko, co miało jakąś wartość, znajdowało się w środku. W jednym korytarzu i za drzwiami trzynastu magicznych komnat. Tak zadecydował właściciel.

Panowanie księcia Prospera było wolne od stereotypów nudy i zepsucia. Właściciela domu łączyło z księciem zamiłowanie do osobliwych kolorów i kształtów.

Miałem klucze do dwunastu komnat. Widziałem przed sobą sześć par rozmieszczonych naprzeciw siebie drzwi. Każda z nich kryła dwa bliźniacze wnętrza będące kopiami niebieskiej, purpurowej, zielonej, pomarańczowej, białej i fioletowej sali Prospera. Wszystkie komnaty pokryto aksamitem i obwieszono gobelinami. Były w nich też ornamenty i ślepe szyby okienne w odpowiednim kolorze.

Do trzynastej komnaty nie miałem wstępu. Na podstawie tego, co już widziałem, mogłem jednak łatwo wyobrazić sobie jej wygląd. Prawdę powiedziawszy, nie myślałem o tym, żeby odkryć jej tajemnice. Byłem przychylnie widzianym gościem na dwunastu nigdy niekończących się przyjęciach, na których albo medytowałem, albo ucztowałem z pozostałymi gośćmi. Świętowałem, piłem i jadłem, ile się dało, debatowałem z artystami, flirtowałem z tancerkami, słuchałem symfonii muzyków o dziwnym guście lub wierszy szalonych, a zarazem genialnych poetów.

Ale tajemnica jest niczym dokuczliwy robak zżerający ludzkie wnętrzności, a w chwilach zwątpienia potrafi łatwo zawładnąć całym człowiekiem. Przysięgam, że nigdy nie sięgnąłem po klamkę w kształcie czaszki do trzynastej komnaty - nawet tylko po to, żeby zaspokoić zwykłą ludzką ciekawość, sprawdzić, czy naprawdę jest zamknięta, jak się jednak mówi, okazja czyni złodzieja. Co się stało, już się nie odstanie.

Tej nocy właściciela nie było w domu. Właśnie szedłem korytarzem i rozmyślałem, co zrobić. Iść do fioletowe) komnaty po lewej stronie i wziąć udział w odsłonięciu nowego obrazu Reana, czy trochę dalej na prawo do pomarańczowej i posłuchać wariacji Beethovena w wykonaniu nieznanego fińskiego wirtuoza gitary. Nagle zauważyłem, że drzwi do trzynastej komnaty są uchylone. Od razu zapomniałem o obydwu możliwościach. Zatrzymałem się i nasłuchiwałem.

Zastanawiałem się, kto złamał zakaz Sinobrodego. Kto był na tyle odważny albo głupi, żeby wejść do środka? Jakiś nowy, lekkomyślny gość?

Za uchylonymi drzwiami panowała cisza. Tylko wahadło ściennego zegara monotonnie odmierzało nieubłagany czas. Zapragnąłem zobaczyć ten zegar. Na pewno wyglądał tak jak w opisie Edgara Allana Poego - wysoki, ze szlachetnego hebanowego drewna, ze złotą tarczą i szklaną gablotą na gigantyczne wahadło. Ale wyobrażenie a rzeczywistość to dwie różne sprawy. Pomyślałem sobie, że tylko zajrzę. Tak, żeby nikomu nie przeszkadzać i niczego nie dotknąć. Uchyliłem drzwi nieco bardziej, abym mógł się przecisnąć, i wszedłem do środka.

Tak jak oczekiwałem, trzynasta komnata była pokryta czarnym aksamitem, jednak w przeciwieństwie do pozostałych, bogato urządzonych sal - prawie pusta. Pośrodku stał tylko czarny skromny ołtarzyk, a na nim paliło się trzynaście szkarłatnoczerwonych świec. W dalszym ciągu słyszałem tykanie zegara, ale w pomieszczeniu żadnego nie dostrzegłem. To trochę mnie rozczarowało.

Nagle poczułem przeciąg. Podmuch powietrza przeleciał przez komnatę, a wszystkie płomienie wygięły się w jednym kierunku. Boże, tylko nie to! Zatrzasnąłem drzwi, zanim ogniste języczki zdążyły pozostawić po jednej stronie świec dowód mojej winy. Nie chciałem, by właściciel domu poznał, że ktoś był w środku. Płomienie zadrżały, większość z nich posłusznie się wyrównała, ale jeden po lewej stronie zgasł.

Po co, do diabła, w ogóle tu wlazłem?! Teraz, nie daj Boże, oberwę za jakiegoś durnia.

„W porządku - starałem się uspokoić. - Tylko nie trać głowy. Z powrotem zapalisz tę świecę i znikniesz".

Powoli, nie wykonując żadnego szybkiego ruchu, podszedłem do ołtarza i przeszukałem swoje pożyczone, śmieszne ubranie. Żadnych zapałek, zapalniczki ani krzesiwa. Nie szkodzi. Operacja będzie Wymagała więcej ostrożności, ale wszystko da się naprawić. Chwyciłem świecę stojącą obok i spróbowałem przenieść płomień na tę, co zgasła. Trzęsły mi się ręce, a roztopiony wosk prawie skapnął mi na nadgarstek. W końcu zdołałem ostrożnie przechylić płonącą świecę. Jednak ledwo dwa knoty zbliżyły się do siebie, zgasł ten zapalony. Świeca o mało nie wypadła mi z rąk.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl