[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Karabela
nr 2
WSTĘP
Przed chwilą wziąłem do ręki specjalnie
oprawioną przeze mnie pierwszą Karabelę. Chciałem
zobaczyć wstęp sprzed pół roku. Doszedłem do
ciekawego wniosku – przez te pół roku stałem się
jakby bardziej dorosły, bardziej rozsądny w cało-
kształcie pracy nad Karabelą. O pracy może jeszcze
trochę później.
Karabela uzyskała sukces w ścisłym gronie
neo-sarmatów. Co zgorszyło mnie niesamowicie, to
fakt, że raczej nie rozwinęła skrzydeł na szersze
horyzonty, nie zainteresowała młodych. Pojedyncze
przypadki, to jeszcze niezbyt przekonujące argu-
menty. Jedynka podobała się merytorycznie, podo-
bała się pod względem materiałów weń zawartych.
Jeśli mowa o stronie technicznej – nawaliła jakość
kserowania, miejscami korekta (choć z mojej winy,
bom kiep i przez przypadek tekst sprzed korekty
wsadził), a przede wszystkim składanie. W całości
przyznaję – to moja wina, choć wywołana brakiem
odpowiednich warunków.
Tym razem Karabelę oddałem do składania
Staroście Łukaszowi Czyżewskiemu, komuś kto
zrobi to przynajmniej o niebo lepiej ode mnie, jeśli
nie o dwa czy i cztery. Teksty tylko najwyższej
jakości – Michała Mochockiego, Jana Argasińskiego
czy Jacka Komudy. Korekta w wykonaniu Łukasza i
Michała. I kiedy tak sobie spisuję te wszystkie osoby,
to aż samo się ciśnie pytanie: „Co ja, Paweł Henryk
Michał Franzke, zrobiłem dla Karabeli? Co zrobiłem
dla środowiska neo-sarmatów? Co zrobiłem dla
Dzikopolowców? Nic, absolutnie nic. Trylogię ostat-
ni raz w rękach miałem dawno temu, ciągle lenistwo
przeważało nad poszukaniem czegoś w archiwach,
dowiedzeniem się czegoś więcej poza „Pamiętniki”
Paska czy podręcznik do DzP (słowem, ciekawe
zestawienie). I czy mój honor ma ratować tylko fakt,
iż stworzyłem 5 postaci do Dzikich Pól i Karabelę?
Chyba coś tu jednak nie gra...
Właściwie sam nie wiem, kiedy nastąpił ten
niedostrzegalny przełom. Trzy minuty temu, w
przerwie pisania tegoż wstępu, sięgnąłem po "Potop".
Może nie będę wzorowym Sarmatą, ale postaram się
nim być w ogóle. W końcu w każdym z nas płynie
szlachecka krew, choć może bardzo rozcieńczona.
Dzikie Pola II już niedługo, więc chyba... będę mógł
nazywać się weteranem.
Nie zakrzyknę: "Siadajcie i czytajcie, bo taka
wola honoru!", ale: "W dłoń Karabele!".
Spis treści:
Pana Janowe gadanie................... II
Jan Kazimierz Argasiński
„Diabeł łańcucki” (fragment) ... s. 2
Jacek Lech Komuda
Krótki opis wolnych elekcyj na
potrzeby gry ''Dzikie Pola''....... s. 9
ręką Roberta Gadziemskiego uczyniony
Jak się dawniej ubierano. ........ s.11
Jan Kazimierz Argasiński
Spotkamy się w sądzie!............ s.14
Michał Mochocki
Typ Szlachecki: Palestrant ...... s.17
Michał Mochocki
„Jeniec”
– diariusz wielkopolski
... s.18
Michał Mochocki
Karabelę poczynili:
Podsędek krakowski Paweł H. Franzke oraz
kasztelan krakowski Michał Łukasz Mochocki.
Rysunki
udostępnili, przesłali lub poczynili:
Jan Kazimierz Argasiński, Krzysztof Kozłowski
oraz Piotr Leśniewicz
.
Całość poskładał i okładkę stworzył
: starosta
kujawsko-pomorski y toruński Łukasz Andrzej
Czyżewski
„Diabła za rogi!”
– diariusza „Mulier
insidiosa” kontynuacja
................... s.24
Michał Mochocki
Notki autorskie. ..........................III
1
Karabela
nr 2
Jacek Lech Komuda
„Diabeł łańcucki” (fragment)
ziaduś mówił, co by nad krzyw-
dzicielami litości nie okazywać.
Zwłaszcza nad takimi, co Naj-
świętszej Panienki nie mają w poważaniu.
Mniemam jednak, że waszmości w Prze-
myślu ugoszczą godnie. Jednak na pewno
nie tym, co by waszej miłości w smak pójść
mogło.
-To jak?
Gintowt sięgnął do juków. Wyciągnął
skórzaną flaszę ozdobioną srebrem, a potem
pociągnął z niej spory łyk. Musiała być tam
jakaś mocna gorzałka, bo przymknął oczy,
wstrząsnął się, a potem wyprostował, nabrał
wigoru, schował flaszę, wyciągnął pistolet
Białoskórskiego, podkręcił zamek i pod-
sypał prochu na panewkę.
-Kołtun! Przetnij więzy na rękach.
-Wasza mość, to dyjabeł – zaprotes-
tował chłop. - Wydusi nas wszystkich, gar-
dła poprzegryza!
-Powiedziałem!
Głos młodego szlachetki zmienił się.
Teraz był groźny i bezlitosny. Kołtun rad
nierad posłuchał – przeciął nożem więzy na
rękach infamisa. Białoskórski zaśmiał się,
usiadł, roztarł zdrętwiałe przeguby rąk,
wyciągnął nad ogniem, a potem porwał pęto
suszonej kiełbasy i zaczął zajadać ze
smakiem. Gintowt usiadł na wprost niego.
Mierzył z pistoletu w infamisa.
-Za co ty mnie łyczku tak nie lubisz? –
zapytał Białoskórski z pełnymi ustami.-Nie
wychędożyłem ci dziewki, ani nie obraziłem
twego Dziadunia.
Gintowt nic nie odpowiedział.
-Pytałem – warknął infamis. - A jak
kto pyta, grzeczność nakazuje odpowie-
dzieć, panie hetko z pętelką!
-My się już znamy, panie.
-Tak? A to skąd?
-No, jakże to, nie poznajesz mnie,
wasza wielmożność? – zapytał Gintowt od-
mienionym głosem.-Wszak widywaliśmy
się kiedyś.
-To chyba w zamtuzie, bo oblicza
przypomnieć nie mogę.
-Nie, wasza miłość – wyszeptał Gin-
towt. -Widywaliśmy się na dworze księcia
Ostrogskiego, gdzie mnie wasza miłość
kazał siec knutami do krwi za błahe
przewinienie.
Białoskórski drgnął. Tak, teraz przy-
pomniał sobie... Kiedyś dawno temu, gdy
jeszcze zły los nie pchnął go na ścieżkę bez-
prawia, przebywał u Janusza Ostrogskiego,
gdzie młody sługa księcia upił się podczas
uczty i znieważył gości. Osobiście wysiekł
go za to bizunami... A więc to był Januszek
Gintowt? Racja – wyglądał podobnie. Cóż
za spotkanie. Ha, chyba nie mogło być
gorzej.
Wciąż uśmiechał się szyderczo do
Gintowta. Podciągnął nogi i chciał wstać.
-Leż!!!
Głos tamtego był zimny i nieprzy-
jemny. Białoskórski zamarł. Gintowt celo-
wał z pistoletu prosto w jego serce. Stary
infamis dostrzegł, że spust ugiął się pod
palcem młodego. Wystarczył jeszcze drobny
ruch i...
Opadł na plecy i westchnął. Do
diaska. Taki młodziak, a gadał jak stary
warchoł.
-Ręce do tyłu i bez szutków! Kołtun,
Iwaszko! Związać ichmości.
Chłopi bez słów wykręcili Białoskór-
skiemu ręce za plecy, a potem związali
mocnymi, konopnymi sznurami.
-I po co się szarpiesz, panie Biało-
skórski – wysyczał Gintowt. –Czyżbyś nie
chciał dojechać żywy do Przemyśla? Zaw-
sze to jeszcze przez parę dni popatrzysz
sobie na ptaszki i na drzewa. I podumasz o
wolności.
Białoskórski splunął. Zacharczał i za-
kasłał, a potem zaczął pluć krwią.
-Pomyśl o modlitwie, panie Białoskór-
ski – wyszeptał Gintowt. -Naprawdę, głowę
daję, jeszcze dwa dni, a zaczniesz się
modlić.
2
D
Karabela
nr 2
Infamis zaklął. Opadł na plecy i
wpatrzył się w niebo. Rozprawa z Gintow-
tem i chłopami okazywała się znacznie
trudniejsza, niż myślał.
splątanych buków. Martwe światło księżyca
wydobywało z mroku wygięte,
rozczapierzone kikuty starych drzew, a nad
powierzchnią strumienia unosiła się
delikatna mgiełka.
Coś zaszeleściło w ciemności.
Horyłka odwrócił się błyskawicznie,
przytulając do piersi swój największy skarb
– bezcenny bukłak z przepalanką. Coś
poruszało się wśród drzew... Pewnie
puszczyk, albo sowa. A może lis?
Horyłka pociągnął solidnie z bukłaka.
Pił, pił i pił, aż wreszcie wszystkie kolory
wokół niego wyostrzyły się, a nocne szmery
stały się głośniejsze. Przeszedł do miejsca,
w którym strumyk szumiał cicho wśród
kamieni.
Plusk wzburzył powierzchnię wody.
Coś zaszumiało z tyłu. Gałęzie buków,
złych buków zaszeleściły, choć nie było
wiatru. Horyłka zaniepokoił się, rozejrzał po
splątanym, nieprzyjemnym lesie.
Coś było tam, pod drzewami.
Przemykało się w mroku niewidzialne jak
upiór, przebiegłe jak wilk i bezlitosne jak
wołoski brukołak... To coś było w bukach,
albo pomiędzy nimi... Tkwiło w bezlistnych
gałęziach wiekowych, starych drzew, czaiło
się w mroku między potężnymi pniami
głodne i spragnione. Wszystkie włosy na
głowie Horyłki stanęły dęba. Cofał się
tyłem, przerażony. Wiedział, że zrobił źle,
że nie powinien oddalać się od obozu, ale
teraz było już za późno. Potem zza pleców
usłyszał brzęk stali. A wówczas zgarbił się,
skulił, oboma rękoma tuląc do piersi bukłak
i odwrócił wolno...
-Panie – zaszlochał, gdy wstrząsnął
nim dreszcz. –P-p-p-p-p-p-a-n-n-n-n-i-e. Ja
nie... Ja nic... To horyłka... To ona...
Posępna postać nie poruszyła się.
-Ja nie... Nie... – zaszlochał Horyłka.
Tumany mgły wzniosły się na chwilę
nad potokiem, przesłoniły księżyc. W
ciemności rozległ się krótki urywany świst
stali, a potem doliną wstrząsnął
przerażający, piskliwy okrzyk Horyłki...
Czerwona, parująca krew trysnęła na
kamienie, zmieszała się z wodą potoku...
***
Horyłka otworzył oczy. Dym z
dogasającego ogniska unosił się prosto, w
mroczne niebo rozjaśniane na wschodzie
przez daleki poblask przedświtu. Powoli,
ociężale zbliżał się zamglony poranek.
Daleko, nad górami błyszczały świetliste
pręgi blasku. Jednak lasy spowijał mrok, a
doliny gęsta mgła. Nie było wiatru, nie
śpiewały ptaki. Wielki, biały księżyc stał w
pełni. Drzewa, konie i śpiący opodal
ogniska ludzie – wszystko skąpane było w
jego trupim blasku.
Horyłka nie obudził się jednak po to,
aby podziwiać dzikie krajobrazy
Bieszczadu. Przez chwilę nasłuchiwał
oddechów kompanów, sprawdził, czy
Gintowt nie czuwa, a potem drapieżnie
chwycił sakwę. Szybko rozsupłał sznury i
złapał bukłak z gorzałką.
Spojrzał na śpiących. Nikt nie
poruszył się nawet. Wszyscy spali z
niewinnymi obliczami. Wszak w czasie snu
każdy nawet największy łotr wyglądał jak
anioł... Każdy? O nie... O Białoskórskim nie
można było tego powiedzieć. Infamis nawet
przez sen uśmiechał się drwiąco, szydząc ze
wszystkich – z Gintowta, Horyłki, ze
starosty Krasickiego, a pewnie nawet z
czekającego go w Przemyślu kata z długim,
ostrym mieczem.
Gintowt westchnął przez sen. Horyłka
zamarł. Przez chwilę bał się oddychać. A
potem wycofał się w stronę drzew. Przy
ognisku nie było bezpiecznie. Mogli się
zbudzić i z pewnością nie podobało im się
to, co robił. Musiał opróżnić flaszę w
samotności. Tak jak zwykle. Odkorkował
bukłak i pociągnął spory łyk gorzałki. Ufff.
Od razu świat stał się weselszy. Nie łupało
go już w kościach, nie bolał łeb. Ruszył w
dół, do strumienia. Zrazu wymijał strzeliste,
gładkie pnie ogromnych drzew, a potem,
kiedy zszedł nisko nad wodę, znalazł się pod
poskręcanymi
gałęziami
zrośniętych,
***
3
Karabela
nr 2
Zerwali się wszyscy jak na komendę.
Pierwszy Białoskórski. Po nim Iwaszko.
Potem Kołtun. Spojrzeli w noc, zalęknieni,
zdumieni. Iwaszko wstał.
-To Horyłka!
-Spił się, gorzałecznik! – syknął
Kołtun. –Dam ja didowi...
-Ciiii! – szepnął Iwaszko. –Pilnuj
infamisa.
Porwał czekan leżący obok ogniska i
skoczył w stronę drzew. Wpadł pod
pierwszy z buków i... zderzył się z czymś
miękkim, ale mocnym. Siła uderzenia
odrzuciła go w bok, aż przyklęknął na
żółtych liściach. Iwaszko nawet nie zdążył
się przerazić...
To Gintowt stał w cieniu drzew z
obnażoną szablą w prawej i pistoletem w
lewej ręce. Młody szlachcic patrzył w mrok,
nasłuchiwał.
-Co się dzieje?
-Cicho – szepnął Gintowt. -Horyłka
gorzałkę zabrał. Poszedł pić. Ja już
wiedziałem co się święci.
-Chryste pomyłuj! – Iwaszko
przeżegnał się nabożnie. -Dytko go dopadł i
zadusił... Hore nam! Hore!
-Gdzie Kołtun?
-Infamisa strzeże.
-Dzierż czekan, chłopku – syknął Gin-
towt. –Tyły mi osłaniaj. Idziemy!
Ruszyli w mrok. Na niebie
rozwidniało się. Powoli wstawał dzień,
blask księżyca zbladł, skurczył się... Zeszli
w dolinę, pod gałęzie wiekowych buków, a
Iwaszko przeżegnał się znowu widząc
przerażające, mroczne sylwetki drzew.
Modlił się bezgłośnie.
Gintowt szedł śmiało. Wstąpił w mgłę,
ominął kamienie sterczące na brzegu
strumienia. Przed nimi otwarła się duża
polanka skąpana w trupim, księżycowym
świetle... Od razu spostrzegli ciemny kształt
w chłopskiej świtce. Gintowt skoczył ku
niemu, pochylił się i zadrżał.
Horyłka leżał na ziemi, pocięty,
posiekany niemal na kawałki. Odcięta prawa
ręka ściskała ciągle bukłak z gorzałką.
Wytrzeszczone oczy patrzyły prosto w
niebo, a na wargach zastygła rubinowa
krew... Ciało było pocięte, pochlastane,
pokryte czerwoną, zastygającą posoką.
Iwaszko załkał, wypuścił czekan, padł
na kolana. Gintowt rozwarł usta z
przerażenia, zadrżał. Rozejrzał się dokoła,
bezmyślnie wodził szablą w powietrzu.
-Uchodźmy! – wyszeptał. –Iwaszko! –
jęknął, popchnął chłopka w stronę
obozowiska. -Do koni. Uchodźmy!
Rzucili się w stronę obozowiska.
Mieli nieodparte wrażenie, że za chwilę coś
wynurzy się z mgły i skoczy im na plecy...
Gałęzie chlastały ich po twarzach, potykali
się na korzeniach i kamieniach. Dysząc
wypadli z lasu, dopadli do ogniska. Gintowt
odetchnął z ulgą widząc bladego jak ściana
Kołtuna i rozciągniętego na ziemi
Białoskórskiego, który zdawał się wcale nie
przejmować tym wszystkim.
-Konie siodłać! – jęknął. -Szybciej.
Chłopi rzucili się ku wierzchowcom.
Gintowt otarł pot z czoła. A Białoskórski?
Białoskórski zaniósł się długim kaszlem,
splunął krwią i uśmiechnął złośliwie.
-Ojojoj – rzekł – zdaje się, że
zmniejszyła się nasza kompanija. Pan
Horyłka exitus. Co za strata! A któż będzie
następny?
***
Był już dzień, gdy dojechali do
Czarnej, leżącej na zbiegu dróg z Hoczwi i
Przemyśla. Wieś lokowana przed prawie stu
laty na prawie niemieckim, była ludna i
gwarna. Wzdłuż traktu ciągnęły się jak
okiem sięgnąć wielkie, podłużne, jedno-
budynkowe zagrody chłopskie ze zbitych na
krzyż bali, struganych na krańcach w
jaskółcze ogony. Obok drogi stały wielkie i
zadbane chałupy, nakryte strzelistymi, żół-
tymi strzechami, pobielane, albo malowane
w brązowo lub czarno-białe pasy. Były
zagrody ze słonecznikami przy płotach, z
podsieniami, a niektóre nawet z ganeczkami
upodobniającymi je do szlacheckich dwor-
ków. Tu i ówdzie sterczały wysokie drągi z
przymocowanymi do nich kołami, na
których wznosiły się ciemne, bocianie
gniazda. Cztery wielkie, czteroskrzydłowe
wiatraki, z czego jeden niderlandzki, dający
4
Karabela
nr 2
mąkę czystą i białą jak śnieg, mieliły zboże
na łące przed osadą. W dwóch kuźniach
kuto stal i żelazo, w foluszu gręplowano
wełnę, a w karczmach szynkowano już od
rana miody i piwo.
We wsi były też liczne kramy i
żydowskie kantory. Nad strzechami chałup
wznosiły się wieże i dzwonnice dwóch
cerkwi, kościoła, a także zdobiony zawija-
sami dach żydowskiej bożnicy. Cerkiew
świętego Dymitra była prosta, drewniana,
nakryta prostym, dwuspadowym dachem –
wyglądała niemal jak trzy zestawione szopy.
Za to od tej drugiej – świętego Cyryla –
wprost nie można było oderwać oczu.
Cerkiew była milutka – obła i okrąglutka, z
trzema dzwonnicami krytymi gontem i złotą
blachą na sygnaturkach, z przytulnymi
podsieniami, gankiem i płotkiem, z malut-
kimi okienkami, w których błyszczały
witraże. Po drugiej stronie wsi ciemniał
omszały dach kościoła. Wysoka, obwiedzio-
na gontem dzwonnica zwieńczona była
wielkim, pozłacanym krzyżem. W górze
kościół był smukły, strzelisty, na dole przy-
sadzisty, zaopatrzony w zaciszne podsienia
wsparte na pociemniałym belkowaniu, okry-
te płaszczem mchów i porostów. Żydowska
bożnica była znacznie niższa. Miała płaski
dach oparty na drewnianych pilastrach i
kolumnach, wielką sień i jeszcze większy
ganek, na którym siadywali w skwarne dni
starzy, pejsaci Żydzi, aby podumać,
pokłócić się, poswarzyć, a czasem nawet
potargać za brody. W Czarnej wszystko
było urządzone tak jak Pan Bóg przykazał.
Chłopi zwykle spotykali się na targu.
Szlachta w karczmie, a Żydzi na ganku w
bożnicy.
W osadzie było rojno i gwarno. Chłopi
jechali na targowisko, prowadzili wielkie,
tłuste krowy porośnięte długą, brązową
sierścią. Przekupnie rozkładali stragany
ibudy. Już po kilku chwilach Gintowt
i chłopi musieli przebijać się przez
rozwrzeszczany tłum, kląć, odpychać kmieci
i parobków.
Zatrzymali się na rynku, w ormiań-
skiej karczmie Ondraszkiewicza. Zostawili
konie na podwórzu, a potem siedli w alkie-
rzu. Gintowt kazał zaraz dać mocnego
węgrzyna, a wcześniej siwuchy. To popra-
wiło nastroje chłopków z Lutowisk. Kołtun
przestał się trząść, Iwaszko nie był już
blady; jedynie Białoskórski uśmiechał się
zimno.
-Kto to... zrobił – wyksztusił w końcu
Kołtun.
-Dytko – warknął Iwaszko.
-Prędzej zwierz jaki – mruknął Gin-
towt. -Jedyna pociecha, że chyba nie ludzie
infamisa. Ci by zaraz swego pana uwolnili.
-Co nam wypada czynić?
Gintowt nie odpowiedział. Siedział z
głową opartą na rękach zapatrzony w ścianę.
Nie zwracał na nic uwagi. Nawet nie
poruszył się, gdy na podwórzu załomotały
końskie kopyta, srogi głos okrzyknął pa-
chołków, a potem kopnięte drzwi otwarły
się gwałtownie.
Chłopi drgnęli, gdy zobaczyli k t o
wkroczył do karczmy. Kiedy Iwaszko
przyjrzał się uważniej niespodziewanym
gościom pożałował od razu, że tak beztros-
ko zgodził się jechać z panem Gintowtem
do Przemyśla. Kołtun nic nie pomyślał.
Ocenił tylko odległość jaka dzieliła go od
najbliższego okna. Okno jednak było
wąskie, a framugi zabite na głucho gwoź-
dziami. Właśnie po to, aby nie wywalano go
w czasie każdej kolejnej karczemnej zwady
lub pijatyki. Kołtun zatem zerknął pod stół –
sprawdził, czy dałoby się znaleźć tam
schronienie. Rezonu nie stracił jedynie
Białoskórski – szturchnął łokciem w bok
Gintowta i ruchem głowy ukazał mu nie-
spodziewanych gości.
Ludzie, którzy szli ku nim, od razu
zwracali uwagę postronnych. Na czele kro-
czył wysoki, chudy mąż w kabacie, kryzie
zapiętej pod szyją i cudzoziemskim birecie
na głowie. Kabat ongiś był piękny, bogato
zdobiony i obszywany srebrnymi nićmi.
Widać było, że jego właściciel bawił się w
niejednej karczmie, a przede wszystkim – iż
z niejednego zamtuza wyrzucano go do
rynsztoka. Strój zdobiły czerwonawe plamy
po winie, albo krwi, brzydkie smugi wosku
ze świec, odbarwienia po błocie, wodzie i –
strach pomyśleć po czym jeszcze. Niegdyś
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]