download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Alexandre Dumas

WICEHRABIA DE BRAGELONNE

Tom pierwszyIWIDMO RICHELIEUGO

W gabinecie kardynalskiego pałacu, przy stole z pozłacanymi rogami, obłożonym papierami, książkami i rozmaitego rodzaju pismami, siedział mężczyzna z głową opartą na dłoni.

Przyjrzawszy się purpurowej sutannie, kosztownym koronkom, wsłuchawszy się w samotnię pokoju, w grobową ciszę przedpokoi i w miarowy krok straży w przysionkach, można było mniemać, że cień kardynała Richelieugo znajduje się w jego pracowni.

I rzeczywiście był to tylko cień wielkiego męża. Osłabiona Francja, zachwiana powaga króla, powtórnie osłabiona a zrewoltowana magnateria, w granicach państwa plądrujący wróg: wszystko to wskazywało, że Richelieugo już nie było.

Krużganki były puste. Nie roiły się już tam dawne tłumy dworzan. Za to podwórze i przysionki napełnione były strażami, a z ulicy dolatywał złowrogi szmer niezadowolenia i dość częsty huk strzałów, które dawały poznać gwardiom, szwajcarom, muszkieterom, żołnierzom otaczającym Palais-Royal (bo i pałac kardynała zmienił swą nazwę), że i lud w broń jest zaopatrzony. Cieniem Richelieugo był Mazarini.

Mazarini był sam i czuł się osłabiony.

— Obcokrajowiec — szeptał do siebie — Włoch, oto ich ulubione słowo. Słowem tym Conciniego zasztyletowali, powiesili. Gdybym ja na to zezwolił i mnie by również zamordowali, powiesili, rozszarpali, chociaż im nic. złego nie uczyniłem, chyba żem ich troszkę podskubał i wycisnął. Głupcy, nie czują, że raczej szkodzą im ci, którzy posiadają dar prawienia im gładkich słówek w czystym dialekcie paryskim.

— Tak, tak — mówił dalej minister z ironicznym uśmiechem, który snuł się dziwnie na bladych jego ustach — wasz krzyk okazał mi dzisiaj, że los faworytów jest bardzo zmienny; jednakże, ponieważ to wam tak dobrze jest znane, powinniście także wiedzieć, że ja nie zwyczajnym jestem faworytem. Hrabia d'Essex posiadał kosztowny, diamentami przyozdobiony pierścień, którym go królowa obdarzyła, ja mam skromny tylko pierścień z wyrytym nań nazwiskiem i datą. Ale pierścień ten był pobłogosławiony w Palais-Royal, nie mogą więc mnie zgubić, jakby sobie tego życzyli. Nie widzą tego, iż to moja sprawka, że po bezustannym okrzyku „precz z Mazarinim”, krzyczeć będą „niech żyje pan de Beaufort”, potem „niech żyje książę!” a w końcu jeszcze żywiej „niech żyje parlament!” Lecz pan de Beaufort jest w Vincennes, książę dziś lub jutro podąży za nim, a parlament...

Tu przemienił się uśmiech kardynała w wyraz srogiej nienawiści, o którą sądząc z łagodnych rysów twarzy, nikt by był kardynała nie posądzał.

— A parlament, ha! zobaczymy, co się z nim stanie, mamy Orleanów i Montargis. O, ja nie stracę na próżno czasu w tej sprawie i właśnie ci, którzy zaczęli krzyczeć „precz z Mazarinim”, będą z większą jeszcze wściekłością wołali na tamtych „niechaj ginie jeden po drugim, niechaj żaden nie ujdzie!”

Richelieu, którego nienawidzili, dopóki żył — chwalą go ciągle, odkąd umarł — niżej upadł aniżeli ja. Przecież jego częściej odpędzano, a jeszcze częściej obawiał się, że go odpędzą. Mnie królowa nigdy nie oddali, a jeżeli będę zmuszony ustąpić temu motłochowi, ona również to uczyni i ucieknie, gdy będę zmuszony uciekać. Wówczas zobaczymy, czy mi dadzą radę ci przywódcy tłumu bez królowej i bez króla.

O, gdybym tylko nie był obcokrajowcem, gdybym był Francuzem i szlachcicem!

I znowu pogrążył się w swych marzeniach.

Położenie rzeczywiście było trudne i z każdym dniem coraz więcej się wikłało. Chciwy minister uciskał naród ciągłymi podatkami. Naród, któremu nie pozostało nic więcej prócz gołej duszy, naród uspokajany odniesionymi zwycięstwami nad nieprzyjacielem zrozumiał, że laury nie są mięsem, którym by się mógł pożywić i począł od dawnego już czasu szemrać.

Lecz to jeszcze nie wszystko. Gdy bowiem lud tylko szemrze, nie słyszy tego dwór odgrodzony obywatelstwem i szlachtą od pospólstwa. Lecz Mazarini był o tyle nieostrożny, że obraził reprezentantów wyższych urzędów. Sprzedał bowiem sześć posad tak zwanych mistrzów requete'y, a ponieważ były one połączone z wysoką płacą, więc przez przyrost dwunastu nowych traciły na dawnej wartości. Przeto dotychczasowi urzędnicy połączyli się i poprzysięgli nie dopuścić do tego pomnożenia posad i wszelkim prześladowaniom w tej mierze silny stawić opór, przy czym związali się przyrzeczeniem, że gdyby który z nich wskutek jawnie stawianego oporu urząd stracił, inni się złożą, aby mu szkodę tę wynagrodzić.

Dnia siódmego stycznia zebrało się ośmiuset kupców Paryża i zaprotestowali przeciwko nowemu podatkowi, który na właścicieli domów nałożyć chciano. Wydelegowali dziesięciu spomiędzy siebie, aby ci przedłożyli sprawę tę księciu Orleańskiemu, który wedle zwyczaju odgrywał rolę filantropijnego demokraty. Książę wysłuchał ich łaskawie, przyrzekł mówić

o tym z królową i pożegnał ich zwykłym swoim: „zobaczymy, co da się zrobić”.

Dnia dziewiątego stawili się także mistrzowie requete'y, a ich przywódca mówił z taką siłą i odwagą, że kardynał osłupiał; pożegnał ich słowami księcia Orleańskiego: „zobaczymy, co da się zrobić”.

Ażeby więc „zobaczyć, co da się zrobić” — zwołano radę

i zawezwano na nią ministra finansów d'Emery'ego. Lud burzył się przeciw d'Emery'emu już choćby dlatego, że był ministrem skarbu, poza tym należy przyznać, że rzeczywiście na to zasłużył.

Był on synem bankiera z Lyonu, nazwiskiem Particelli, który jednak wskutek bankructwa nazwisko swe zmienił na d'Emery. Kardynał Richelieu, odkrywszy w nim znakomity talent w dziedzinie skarbowości państwowej, przedstawił go pod nazwiskiem d'Emery królowi Ludwikowi XIII, bardzo go chwaląc.

— O, tym lepiej — odrzekł król — i bardzo jestem ucieszony, że mi przedstawiacie pana d'Emery na to stanowisko, gdzie trzeba człowieka uczciwego. Mówiono mi bowiem, że protegujecie tego oszusta Particellego, i obawiałem się już, że będziecie nastawać na to, aby go przyjąć.

— Ach, najjaśniejszy panie — odparł kardynał — niechaj się wasza królewska mość uspokoi, Particelli nie należy już do żyjących.

— O, tym lepiej — zawołał król — nie na próżno więc nazwano mnie Ludwikiem Sprawiedliwym.

D'Emery więc został ministrem. Zawezwano go na radę; przybiegł blady i zaniepokojony, uniewinniając się wypadkiem, jaki miał syn jego na placu przed Palais-Royal. Tłum bowiem zarzucał mu niesłychaną rozrzutność i luksus jego małżonki, której mieszkanie wybite było czerwonym aksamitem ze złotymi frędzlami. Pani ta była córką Mikołaja Lecamusa, królewskiego sekretarza w r. 1617, który przybył do Paryża z dwudziestu ośmiu liwrami, a w krótkim stosunkowo czasie rozdzielił dziesięć milionów między swe dzieci, zostawiając sobie oprócz tego czterdzieści tysięcy rocznej renty. Na skutek tego wypadku rada nie powzięła żadnego postanowienia.

W następnym dniu obstąpiło zrewoltowane pospólstwo pierwszego prezydenta Mathieu Molégo; prezydent zdołał uratować się tylko dzięki osobistej odwadze i przytomności umysłu. Przechodzącej do Notre-Dame królowej rzucały się do nóg kobiety i wołały o sprawiedliwość.

Po południu odbyło się posiedzenie rady, na którym postanowiono wzmocnić powagę królewską; wskutek tego zwołano na. następny dzień parlament.

Król, wówczas dziesięć lat liczący, kazał w tym dniu odbyć modły dziękczynne w Notre-Dame za szczęśliwe przebycie ospy, na którą chorował, a po wysłuchaniu mszy św. udał się wśród szeregów przybocznych straży i muszkieterów do parlamentu, gdzie na uroczystym posiedzeniu nie tylko wydane dawniej edykty potwierdził, lecz pięć nowych wydał, o których kardynał Retz mówi, że jedne zgubniejsze były od drugich. Przeciwko tym edyktom wystąpili — dotychczas jeszcze w partii dworskiej będący — pierwszy prezydent Blancmesnil i radca Broussel.

Po wydaniu edyktów wracał król z parlamentu do PalaisRoyal; ogromne tłumy zalegające ulice, nie wiedząc, czy król okazał narodowi sprawiedliwość, nie wzniosły ani jednego okrzyku dla okazania radości z powodu wyzdrowienia swego monarchy; przeciwnie — twarze były zachmurzone, z wyrazem niezadowolenia, a nawet groźby.

W obawie rewolty pozostawiono wojska na ulicach. Obawa ta nie była płonna; skoro bowiem rozeszła się wiadomość, że król zamiast zmniejszyć, powiększył podatki, rosły tłumy niezadowolonych, wołające z dziką rozpaczą: śmierć Mazariniemu — niech żyje Broussel, niech żyje Blancmesnil!

Właśnie miano wojskom wydać rozkaz rozproszenia tłumów, gdy przełożony kupców stanął w Palais-Royal, domagając się audiencji.

Oświadczył on, że jeżeli rząd nie wycofa natychmiast tego rozkazu, cały Paryż stanie pod bronią w przeciągu dwóch godzin.

Naradzano się, co uczynić, gdy do komnaty wpadł Comminges, oficer gwardii, w podartej odzieży i z pokrwawioną twarzą. Na jego widok przeraziła się królowa, dopytując się, co było tego przyczyną.

Jak przewidział przełożony kupców, wzburzyły się umysły na widok występującej gwardii. Tłumy, dopadłszy dzwonów, zaczęły bić na trwogę. Comminges trzymał się mężnie, a nawet uwięził jednego przywódcę rokoszan i rozkazał go dla przykładu powiesić na krzyżu Trahoir. Gwardia wlokła pochwyconego, aby spełnić rozkaz, napadnięta wszakże przez liczniejsze tłumy, zmuszona była bronić się. Delikwent wykorzystał tę chwilę i zdołał uciec, a dostawszy się na ulicę Tiquetonne, wpadł do jednej z kamienic. Dom ten obsadzono i rozbito bramę w celu odszukania zbiega.

Wszelkie zabiegi jednakże były daremne; Comminges ustawił przeto przed bramą domu posterunek, sam zaś z resztą swego oddziału udał się z powrotem do Palais-Royal, aby o tym wypadku uwiadomić królową. Ścigano go wśród złorzeczeń i przekleństw, raniono mu kilku żołnierzy, a jego uderzono kamieniem w czoło.

Sprawozdanie Comminges'a okazało słuszność rady przełożonego kupców. Rząd nie miał na tyle siły, aby rokoszowi takich rozmiarów skutecznie stawić tamę. Kardynał kazał więc ogłosić, że wojska zostały rozstawione tylko dla uświetnienia dzisiejszej uroczystości i że natychmiast się wycofają. I rzeczywiście — około godziny czwartej ściągnięto wojska z powrotem do PalaisRoyal. Wystawiono natomiast posterunki przy bramie de Sergents, przy szpitalu ociemniałych i pod murami Saint-Roch. Oprócz tego zapełniono dziedzińce i sutereny pałacu szwajcarami i muszkieterami.

Taki więc był stan rzeczy, gdyśmy czytelnika wprowadzili do pracowni kardynała Mazariniego, która poprzednio była także pracownią Richelieugo. Widzieliśmy, jakie wrażenie uczynił na nim groźny szmer niezadowolenia pospólstwa i częste strzały, odbijające się ponurym echem o ściany pracowni.

Nagle, jak gdyby powziął jakiś zamiar, wzniósł twarz o zmarszczonym czole, spojrzał na ogromny zegar ścienny, wskazujący już godzinę szóstą, i chwyciwszy srebrno-złotą świstawkę ze stołu, wydał kilka dość ostrych tonów.

Natychmiast otworzyły się ukryte w ścianie drzwi, do komnaty wszedł czarno ubrany mężczyzna i stanął za krzesłem.

— Bernonin — zapytał kardynał służącego, nie oglądając się nawet — jacy muszkieterowie są dziś na straży pałacu?

— Czarni muszkieterowie.

— Która kompania?

— Kompania Tréville.

— Czy jest jaki oficer kompanii w przedpokoju?

— Porucznik d'Artagnan.

— Czy to człowiek, któremu można zaufać? — Tak jest, eminencjo.

— Podaj mi uniform muszkieterski i pomóż mi się przebrać. Służący opuścił milcząco komnatę i wrócił za chwilę z żądanym ubiorem.

Kardynał rozbierał się w zamyśleniu z uroczystych szat, w których wystąpił na posiedzeniu parlamentarnym, i włożył uniform muszkietera, który jako dawny żołnierz włoski, nosił z pewną gracją.

— Zawołaj mi pana d'Artagnan.

Służący przesunął się znowu milcząco jak cień i znikł w środkowych podwojach.

Kardynał, zostawszy sam, przyglądał się z zadowoleniem odbitej w zwierciadle swej postaci; był jeszcze młody, nie liczył bowiem więcej nad czterdzieści sześć lat, wysoki, pięknie zbudowany, o zdrowej cerze, ognistym oku. Na majestatyczne szerokie czoło spadały lśniące ciemnoblond kędzierzawe włosy, a zarost ciemniejszy od włosów i sztucznie żelazem opalony nadawał twarzy jego miły jakiś, łagodny wyraz.

Przypasawszy miecz, przyglądał się z upodobaniem pięknym swoim, starannie utrzymanym rękom; rzucił potem wielkie łosiowe, do uniformu należące rękawice, a wziął cienkie jedwabne.

W tej chwili otworzyły się znowu podwoje.

— Pan d'Artagnan — zaanonsował służący. Oficer wszedł do komnaty.

Był to mężczyzna lat około czterdziestu, niezbyt wysoki,. lecz dobrze zbudowany, o żywym, rozumnym spojrzeniu, z czarnym zarostem i czarnymi włosami, które już siwieć zaczęły, jak to się zdarzać zwykło tym, którzy albo zbyt dobrze, albo bardzo źle życia swego używali..

D'Artagnan postąpił cztery kroki naprzód i poznał dawną pracownię Richelieugo, do której w dawno minionych czasach był wzywany. Spostrzegłszy, że w komnacie był tylko muszkieter z jego kompanii, zwrócił na niego swe oczy i w tej chwili dostrzegł, że muszkieterem tym był sam kardynał.

Stanął więc w pełnej uszanowania, lecz i godności zarazem postawie, jak przystało na człowieka szlacheckiego pochodzenia, który w życiu swoim z wielkimi panami często miewał do czynienia.

Kardynał zwrócił na niego swoje raczej przebiegłe niż przenikliwe oczy i przyglądał mu się uważnie; potem po kilku sekundach milczenia zapytał:

— Pan d'Artagnan?

— Tak jest, eminencjo! — odpowiedział oficer.

— Mój panie — rzekł kardynał. — Pójdziecie ze mną, a raczej ja pójdę z wami.

— Według rozkazu — odrzekł d'Artagnan. — Chcę sam wizytować warty obok Palais-Royal. Czy grozi jakieś niebezpieczeństwo?

— Niebezpieczeństwo? — zapytał d'Artagnan — a jakie?

— Tłum jest bardzo rozgoryczony.

— Mundur królewskich muszkieterów jest bardzo poważany i gdyby ktoś śmiał go znieważyć, sam czterystu gałganów zmusiłbym do ucieczki.

— Czy widzieliście, co spotkało Comminges'a?

— Pan Comminges jest gwardzistą, a nie muszkieterem.

— Czy chcecie przez to powiedzieć — dodał z uśmiechem kardynał — że muszkieterowie są lepszymi żołnierzami aniżeli gwardziści?

— Eminencjo! każdy chwali swój mundur.

— Ja stanowię wyjątek — rzekł Mazarini — przecież widzicie, iż złożyłem mój mundur, by wasz wdziać.

— Eminencjo! — rzekł d'Artagnan — jest to, tylko skromność. Ja z mojej strony oświadczam, że gdybym miał na sobie mundur waszej eminencji, wystarczyłoby to dla mnie w zupełności.

— Ale mundur ten nie jest zbyt bezpieczny, aby wyjść w nim tego wieczora. Bernoninie, podaj kapelusz!

Służący przyniósł szeroki kanciasty kapelusz, który kardynał nałożył i zwrócił się znowu do d'Artagnana.

— Czy są osiodłane konie w stajni?

— Tak jest, eminencjo. — Więc pojedziemy.

— Ilu ludzi życzy sobie eminencja?

— Powiedzieliście, iż podołacie we czterech zmusić do ucieczki stu gałganów; ponieważ spotkać można dwustu — więc miejcie się na baczności. — Ja pojadę za wami, poświeć nam, Bernoninie!

Służący wziął świecę do ręki, kardynał zabrał mały kluczyk ze swego biurka, otworzył drzwi na ukryte schody i znalazł się w jednej chwili na dziedzińcu Palais-Royal.

IIPATROL NOCNY

W dziesięć minut potem kłusował mały oddział przez ulicę des Bons Enfants.

W mieście panowało wielkie wzburzenie. Liczne tłumy przebiegające ulice mierzyły wojskowych okiem groźnej ironii. Tu i ówdzie dawał się słyszeć huk strzałów, mianowicie z ulicy Saint-Denis, to znowu odezwał się złowrogo dzwon, nie wiedzieć, czyją, ręką w ruch wprawiony.

Gdy przybyli niedaleko Barrière-Sergents, d'Artagnan zapytał, czy odwachem dowodzi porucznik Comminges. Wartownik wskazał ręką na oficera, który oparłszy swą dłoń na karku konia rozmawiał opodal z jego jeźdźcem.

— Ot, tam stoi pan de Comminges — zaraportował d'Artagnan wróciwszy do kardynała.

Kardynał podjechał ku wspomnianemu, a d'Artagnan usunął się na bok z właściwą sobie skromnością; z uszanowania zaś, z jakim oficerowie kapelusze swe zdejmowali, wnioskował, że wszyscy poznali kardynała.

— Brawo, Guitaut — rzekł kardynał do jeźdźca — jak widzę, jesteś pan zawsze czynny i wierny — zawsze ten sam mimo sześćdziesięciu czterech lat. Coś pan opowiadał temu młodemu człowiekowi?     — Opowiadałem mu, wasza eminencjo, że w dziwnych żyjemy czasach, że dzień dzisiejszy podobny jest do jednego z owych dni Ligi, które w młodych moich latach widziałem. Czy uwierzy wasza eminencja, że na ulicach Saint-Denis i Saint-Martin radzono nad wzniesieniem barykad?

— A co panu na to odpowiedział Comminges, kochany Guitaut?

— Eminencjo! — wtrącił Comminges — ja mu odpowiedziałem, że dla utworzenia Ligi jednego tylko brakuje, co mi się wszakże nieodzowne zdaje — mianowicie takiego księcia de Guise. A zresztą jedno i to samo nie powtarza się nigdy po raz drugi.

— Prawda, że się nie powtórzy lecz oni utworzą fronde, jak się sami wyrażają — dodał Guitaut.

— Cóż to jest f r o n d e? — zapytał Mazarini.

— To jest nazwa, którą swej partii nadali.

— A skąd powstała ta nazwa?

— Jak się zdaje, radca Bachaumont wyrzekł przed kilku dniami w Pałacu Sprawiedliwości: „Wszyscy ci spiskujący podobni są do małych uliczników, którzy bawiąc się na wałach Paryża procą (fronde), uciekają za nadejściem porucznika policji, aby się po jego odejściu znowu zebrać”. Spiskowcy podchwycili zaraz wyraz frondę, tak jak to kiedyś stronnicy księcia de Guise w Brukseli uczynili, i nazwali się f r o nd e u r s. Wczoraj i dzisiaj było już wszystko a la fronde, chleb, kapelusze, rękawiczki, wachlarze. Lecz niech eminencja sam raczy posłuchać.

W tej chwili otworzyło się rzeczywiście okno w przeciwległym domu; stanął w nim jakiś mężczyzna i zaśpiewał piosenkę, w którą spiskowcy tchnęli całą nienawiść przeciw Mazariniemu.

— Niegodziwiec! — wycedził przez zęby Guitaut.

— Eminencjo — zapytał Comminges, który wskutek doznanej rany był w złym humorze i chętnie by się pomścił — czy mam temu nędznikowi kulę wpakować w gardło, aby się inaczej nauczył śpiewać?

Przy tych słowach chwycił za pistolet tkwiący w olstrach.

— O nie, nie! — zawołał Mazarini. — Diavolo! kochany przyjacielu, pan byś wszystko zepsuł, a sprawa jest przecież na najlepszej drodze. Znam ja was, Francuzów, na wylot; dziś śpiewają, a jutro za to zapłacą. W czasach Ligi, o której Guitaut dopiero co mówił, śpiewano tylko msze. Chodź, Guitaut, chodź, zobaczymy, czy odwach przy Quinze-Vingts równie dobrze spełnia swoją powinność, jak odwach przy Barrière Sergents.

Pożegnawszy Comminges'a lekkim skinieniem ręki, wrócił do d'Artagnana, który się natychmiast wysunął na czoło niewielkiego swego oddziału i dał znak do dalszego pochodu.

— To prawda — rzekł do siebie Comminges, gdy się oddalili — wszystko się dzieje tak, jak ktoś chce, skoro tylko zapłaci.

Zwrócono się w ulicę Saint-Honoré, gdzie znowu trzeba było rozpędzać zgromadzone tłumy.

Na ulicy Saint-Thomas du Leonore stał posterunek Quinze-Vingts.

— I cóż? — zapytał Guitaut.

— Tu nic złego się nie stało, ale w hotelu... Wskazał przy tym na wspaniały gmach.

— W tym hotelu? — powtórzył Guitaut. — Przecież to Hotel Rambouillet.

— Nie wiem, czy to Hotel Rambouillet — odparł podoficer — widziałem tam tylko wielu wchodzących ludzi o nadzwyczaj podejrzanej fizjonomii.

— Ech! — zawołał śmiejąc się Guitaut — toż to są poeci.

— Ależ, Guitaut — rzekł Mazarini — przecież nie powinieneś mówić z takim lekceważeniem o poetach. Czyż nie wiesz, że i ja w mej młodości byłem poetą i pisywałem podobne wiersze jak pan de Beauserade?

— Wasza eminencja pisywałeś wiersze?

— Tak, tak, ja; czy mam który z nich zarecytować?

— Ja nie rozumiem po włosku, eminencjo.

— Tak, ale po francusku rozumiesz, dobry, poczciwy Guitaut? — odparł Mazarini i położył łaskawie dłoń swoją na jego ramieniu — i jakikolwiek by ci dano rozkaz w tym języku, wykonałbyś go niezwłocznie?

— Rzecz naturalna, eminencjo, jak to już tego dałem dowody; oczywista, jeżeli rozkaz ten pochodzi od królowej.

— Tak, tak — odpowiedział Mazarini gryząc wargi aż do krwi — ja wiem, że ty duszą i ciałem jesteś jej oddany.

— Naprzód, panie d'Artagnan! — zawołał kardynał — i z tej strony nic nam nie grozi.

D'Artagnan stanął znowu na czele swego oddziału, nie powiedziawszy ani słowa, z owym biernym posłuszeństwem, które znamionuje starego żołnierza.

'Mazarini wracał mocno zamyślony; wszystko, co słyszał, utwierdziło go w przekonaniu, że w wypadku niebezpiecznych wstrząsów politycznych, jedynie u królowej mógłby szukać oparcia, które jednak ministrowi wydało się bardzo wątpliwe i niepewne.

Ponieważ przybyli na dziedziniec pałacowy — kardynał skierował swe kroki ku przechadzającemu się samotnie po dziedzińcu oficerowi.

Był nim d'Artagnan, który stosownie do rozkazu oczekiwał tu kardynała.

D'Artagnan skłonił się i postępował w milczeniu za kardynałem. Tajemniczymi schodami weszli do komnaty, którą przed niedawnym czasem byli opuścili.

Kardynał usiadł przy swoim biurku, wziął kartę papieru i rozpoczął pisać.

D'Artagnan stał obojętny i czekał bez niecierpliwości i ciekawości. Stał się automatem wojskowym. Działał czy raczej spełniał rozkazy jakby mechanicznie.

Kardynał złożył list i zapieczętował go.

— Panie d'Artagnan, odniesiesz tę depeszę do Bastylii i przywieziesz osobę, o której w liście mówię; weź pan powóz z eskortą i strzeż dobrze więźnia.

D'Artagnan odebrał list, przyłożył, salutując, dłoń do kapelusza, zrobił w lewo zwrot i oddalił się z komnaty. Wkrótce potem słyszeć dał się suchy, urywany głos komendy:

— Czterech ludzi do eskorty — powóz — mego konia!

W pięć minut potem zaturkotały na obszernym dziedzińcu pałacowym koła powozu i zadźwięczały uderzające o kamienie podkowy kopyt końskich.

IIIDWAJ DAWNI PRZYJACIELE

D'Artagnan przybył do Bastylii o godzinie wpół do dziewiątej.

Kazał się natychmiast zameldować u gubernatora, który gdy się dowiedział, że oficer przybył z rozkazem i w imieniu ministra, pośpieszył aż do głównych schodów naprzeciwko przybyłemu.

Gubernatorem Bastylii był podówczas pan du Tremblay, brat kapucyna Józefa, byłego faworyta Richelieugo, z przydomkiem „szarej eminencji”.

Gdy marszałek de Bassompierre siedział uwięziony w Bastylii, w której lat dwadzieścia przebył, i gdy towarzysze jego w marzeniach o wolności mówili: — ja w tym albo w owym czasie opuszczę Bastylię — zwykł był mawiać: — a ja moi panowie, wyjdę z niej, gdy ją pan du Tremblay opuści. — Chciał przez to powiedzieć, że Tremblay po śmierci kardynała utraci posadę w Bastylii, a on sam odzyska swoją dawną u dworu.

Przepowiednia ta w części się ziściła, chociaż niezupełnie. Po śmierci kardynała pan du Tremblay utrzymał się przy swej dawniej posadzie, a tylko Bassompierre opuścił swoje więzienie.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl