download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Outremer"*

O

d niepamiętnych czasów z Paryża na południe jeździliśmy za­wsze pociągiem - tym samym długim, ospałym pociągiem, który omiatał niebieskawymi światłami okolicę o zmroku niczym jakiś gigantyczny robaczek świętojański. Przyjeżdżał do Prowansji

0              świcie, często przy pręgowanym blasku księżyca kładącym się
tygrysimi pasami na wiejskim krajobrazie. Jak dobrze to pamięta­
łem, jak dobrze on to pamiętał! Bruce, którym niegdyś byłem,

1              Bruce, którym się staję, pisząc te słowa, po kilka dzień w dzień.
Pociąg gnębiony nieoczekiwanymi postojami, niewyjaśnionymi opóź­
nieniami; mógł przysnąć gdziekolwiek, choćby w szczerym polu,
i utknąć tam, zatopiony w myślach, na wiele godzin. Niczym kłęby
i zawirowania pamięci - na przykład myśli krążące wokół słowa
^samobójstwo", podobne do wystraszonych kijanek. Nigdy nie przy­
szedł ani nie przyjdzie na czas, ten nasz pociąg.

Tak wyglądały refleksje samotnego podróżnego w oświetlonym Przedziale trzeciej klasy z tyłu pociągu. Mężczyzna przegląda się w zmatowiałym lustrze. Zawsze tak było wczesną wiosną- powiedział sobie w duchu - nawet we wczesnych latach studenckich starego

Objaśnienia terminów obcojęzycznych podane są w przypisach na końcu

książki.

 

 

Paris-Lyon-Mediterranee. O tej porze roku, kiedy pociąg przestawał już pobrzmiewać echem Dijon, cały się niemal opróżniał. (Męż­czyzna próbował sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni bawił w tym mieście; lecz gdy tak siedział w kącie, na wpół śpiąc, na wpół czuwając, miał wrażenie, że właściwie nigdy stamtąd nie wyjeżdżał. A w każdym razie jakaś jego cząstka zawsze była obecna na tych cienistych ulicach i cichych, zaniedbanych placach).

Tym razem jednak powrót wydawał się dziwnie inny; jak gdyby podróżny czmychał przed zimą Północy ku budzącej się wiośnie, wezwany niebieskim telegramem. Co za straszna pora na taką po­dróż! Na północy zawieje śnieżne sparaliżowały torowiska niemal bez reszty; tu jednak, na południu, wiosna postanowiła jakby roz­mrozić ziemię. Kiedy się minie zielony pas drzew morwowych i wjedzie w strefę oliwkową, człowiek nabiera otuchy, bo na­wet w szarej zimowej scenerii wczesnego świtu z gałęzi zwisają bujne kiście złotych mandarynek jak w jakimś greckim ogrodzie Epikura. Spojrzał niewidzącym wzrokiem na krajobrazy przelatujące za oknem.

Tym późnym podróżnym byłem ja, Bruce, i tym razem nie je­chałem tam z własnego wyboru. Telegram, który wezwał mnie z Pragi na południe, brzmiał lakonicznie. Przyniósł wiadomość o samobójstwie mojego najstarszego i najlepszego przyjaciela, Pier-sa Nogaret; nawet więcej niż przyjaciela, gdyż jego siostra Sylvie była moją żoną, chociaż na telegramie widniał nie jej podpis, lecz notariusza rodziny. Doszedł do mnie na adres Ambasady Brytyjskiej, w której od kilku lat pełniłem funkcję doradcy medycznego. „Dr med. Bruce Drexel, do usług" - jakże to jednak brzmiało teraz bagatelnie, niczym echo odległych pewników nieuwzględniających mściwości czasu! Mężczyzna w lustrze zmieszał się pod wpływem własnego spojrzenia. Pociąg mknął z łoskotem naprzód.

Mężczyzna usiłuje pewno zobiektywizować swoje myśli i uczu­cia, podchodząc do nich tak jak bohater powieści, ale na próżno. Tak się składa, że słynna powieść Roba Sutcliffe'a o nas zaczynała się dokładnie w ten sam sposób. Przypominałem zadziwiająco jego bo­hatera, wezwanego do umierającego przyjaciela (w tym tkwiła róż­nica), który pragnie wyjawić mu ważne sprawy. Była tam również Sylvie, która jak zwykle znajdowała się w centrum uwagi. Jej obłęd

10

stał opisany nader wzruszająco. Postaci stanowiły, rzecz jasna, d nasze karykatury; wydarzenia jednak oddano dość wier-

onieą

•e podobnie jak wygląd Verfeuille, starego zamku, w którym prze­bywaliśmy naszą przygodę między podróżami. Bruce utożsamiał się

raz nieco z tym bohaterem, podobnie zresztą jak Sutcliffe, który niegdyś skwitował to następującymi słowy: „W obecnej dobie rze-czywistość jest zbyt staroświecka jak na użytek pisarza. Trzeba li­czyć na to, że sztuka odrodzi ją i uwspółcześni".

Owszem, tylko jak prawdziwi ludzie mają się do tych papiero­wych kukieł? Umierając, człowiek staje się przeżytkiem; jego śmierć wstrząsa natomiast przyjaciółmi, a w każdym razie powinna. Kiedy czytałem jego książkę, bardzo często nad tym rozmyślałem - jak spleść rzeczywistość z wyobrażeniami. Teraz zaś on też nie żył, a Pia, moja siostra, złożyła wszystkie jego papiery w archiwum w Verfeuille, gdzie historyk literatury może prześledzić całą dojmu­jącą mizerię ich małżeństwa. Nie podobna przy tym powiedzieć, że była złą żoną, bo kochali się oboje do szaleństwa; była to po prostu smutna historia wynicowania - wyssała go do cna, pozbawiła wszel­kich zasobów wewnętrznych/Ludzie pokroju Roba zanadto się an­gażują, zanadto wystawiają na ciosy, i w konsekwencji idą pod to­pór. Gdyby moja siostra przeczytała te linijki, zakryłaby oczy rękami i zawołała: „Nie!". Ale to prawda.

Za kilka miesięcy mieliśmy się znów spotkać we troje w mieście rodzinnym Piersa, żeby podjąć nić tej dziwnej przyjaźni, która trwa­ła pół życia i którą tylko nieznacznie zakłócił jego ostatni pobyt w Delhi. Tego roku obaj mieliśmy przejść na emeryturę i wrócić razem do Verfeuille, żeby za masywnymi wałami obronnymi ni­szczejącego zamku przeżyć do końca naszą przygodę z Sylvie. Żeby się niejako zamurować; odsunąć kompletnie od świata; rozwinąć i wzbogacić trwałą przyjaźń nas trojga, która wytrzymała już tyle Prób, a mimo to pozostała (przynajmniej dla mnie) nadrzędnym doświadczeniem całego życia. Pod względem płodności i żarliwości nic doprawdy nie mogło się z nią równać - z tą trójgraniastą miłoś­cią, która znalazła się pod złą gwiazdą tylko dlatego, że pewnego dnia SyMe postradała zmysły i omal nie pociągnęła za sobą brata. Pierś zachwiał się na krawędzi. I gdyby mnie przy nim nie było, stoczyłby się chyba po długich zboczach szaleństwa, upatrując w tym ucieczki od swoich myśli o jej obłędzie. A teraz wszystko i   urwało, jak nożem uciął, okrutnie. Pierś nie żył, a człowiek,

11

którym się stałem, nie widział przed sobą przyszłości. Odejście przyjaciela wywróciło moją rzeczywistość na nice; ale też poczucie opuszczenia dało mi wyjątkowy, wyzbyty łez dystans, oszałamiającą, wyzbytą strachu ironię. Lustro odbiło smętny uśmiech mężczyzny. Tymczasem daleko stamtąd, po zielonych ogrodach różanych Mont-favet, przechadzała się Sylvie w chińskim szalu, poruszając ustami w niemej rozmowie ze zmarłym bratem. Tutaj natomiast Bruce wstaje i zaczyna chodzić po pustym wagonie, zdjęty gniewem i cierpieniem niczym zwierzę schwytane w potrzask.

Zmęczenie odgrywało doprawdy niebagatelną rolę w tym no­wym poczuciu nierzeczywistości, które mnie ogarnęło. Na ogół lu­dzie umierają powoli, a zmarły Pierś dopiero zaczął domagać się należnego mu miejsca we wspomnieniach swoich przyjaciół. To jego ciało było zimne, a nie pamięć o nim. Przy każdym szarpnięciu pociągu budziłem się i musiałem przeżywać od nowa fakt śmierci przyjaciela, doświadczać bolesnej udręki. Przez chwilę nie było nic, tylko pusta przestrzeń - po czym pamięć otwierała się jak scyzoryk, a ja uzmysławiałem sobie, że odszedł bezpowrotnie, wkroczył w dziwną konwencję śmierci, o której nie wiemy niczego, co pomo­głoby nam ten stan oswoić, okiełznać.

Zastanawiałem się, czy umierając, pamiętał o naszej wspólnej inicjacji przed laty w Egipcie - inicjacji z rąk Akkada, wykrystalizo­wanej cierpliwie z doktryn pustynnych gnostyków. Wiedziałem, że wywarły one na niego głęboki wpływ. Zwłaszcza w kwestii śmierci okazały się nad wyraz istotne, niepodważalne. Albowiem po tej inicjacji nie sposób już było przykładać większej wagi do faktu umierania. Śmierć Boga zawierała bowiem w sobie wszystkie jed­nostkowe śmierci! Pamiętam, jak mnie to wówczas przerażało! Przy pożegnaniu subtelny, uśmiechnięty Akkad powiedział nam: - Tylko nie myślcie o tym, czego się właśnie nauczyliście. Po prostu jak najprędzej się tym stańcie - bo zapominamy o tym, czym się stajemy.

Najwyraźniej należało to do innego rodzaju śmierci, śmierci gnostyckiej, która od tamtej pory zawsze będzie przesłaniała czło­wiekowi zwykłą śmierć w czasie; śmierć, która dla Akkada i jego sekty stanowiła jedynie inną formę cielesnego folgowania sobie, brak wybredności. - Śmierć może być zwykłym kaprysem, jeżeli

puścimy ją do siebie, zanim odkryjemy ten wielki manewr, który ozwala człowiekowi umrzeć z korzyścią - oświadczył.

Powtórzyłem sobie teraz wolno jego słowa, wpatrzony w prze­latującą noc. Zastanowiłem się, gdzie też Akkad może teraz być. Czy jeszcze żyje? Czułem się oddalony od Piersa nie więcej niż pół uderzenia serca.

Mimo wszystko mieliśmy szczęście, zważywszy na wymogi na­szych profesji i wojaży, bo mogliśmy się sobą cieszyć prawie nie­przerwanie; nasza przyjaźń, która z czasem przekształciła się w miłość, nigdy nie zwiędła. Jako młody człowiek poznałem brata i siostrę, którzy prowadzili nader dziwne, oderwane życie, pełne piękna i introspekcji, w swym odludnym zamku; od tamtej pory prawie się nie rozstawaliśmy. Pierś został dyplomatą, ja - lekarzem w służbie dyplomatycznej, lecz mimo wszystkich meandrów losu w najgorszym razie trafialiśmy do krajów ościennych. W kilku nader fortunnych wypadkach skierowano nas nawet do tych samych miast, jego do Ambasady Francji, mnie do brytyjskiej. Razem więc pozna­liśmy Kair oraz Rzym, wspólnie bawiliśmy w Bernie i w Pekinie, dzieliliśmy Madryt. Sylvie była naszym adiutantem, a kiedy przyszło nam mieszkać osobno, doglądała nas obu, jeżdżąc od jednego do drugiego. Zawsze jednak wakacje spędzaliśmy razem w Verfeuille. Toteż mimo wszystkich zmian przestrzennych i osobowych cały model naszego życia (a zatem i naszej miłości) zachowywał ciągłość i miał pewien układ.

Później z całym rozmysłem ożeniłem się z Sylvie, bo sobie tego życzyła. Ten fakt jeszcze bardziej scementował naszą wielką zaży­łość. Nie zrobiłem tego jak lunatyk, gdyż w pełni zdawałem sobie sprawę z psychologicznych następstw takiej decyzji. Wiedziałem również, że pewnego dnia umysł SyMe może się rozpaść; że być tooże trzeba ją będzie odesłać, skazać na odosobnienie w zielonej ciszy Montfavet, olbrzymiego, płożącego się zakładu dla psychicznie chorych, który wznosi się wśród soczystych potoków i słonecznych altan Vaucluse, emanując kinetycznym spokojem Epidauros. W tym sensie niczego nie musiałem potem żałować. Trójgraniasta namięt-n°sć zauroczyła mnie na całe życie i odprowadzi poza grób. Wie­działem, że znalazłem w nich „mych jedynych rodzicieli". We włas­nym życiu doświadczałem wątku głównego i pobocznego sonetów

Szekspira. Znalazłem mistrza, a zarazem panią swojej namiętności
Ktoz mógłby żądać więcej?              ^mierności.

Przez całą zimę spacerowałem po krainie jezior pokrytych śnie­giem, skutych żelaznymi okowami lodu, gdzie całymi nocami hukały dzikie gęsi, ciągnące na południe. Spacerując tak w szarej zimowej scenerii, człowiek natyka się co krok na pęczki rozrzuconych piór -śnieg przypomina ogołocony stół jadalny w lesie. Biesiadnik już od­szedł. Czasem po uczcie lisa zostawała głowa ptaka, ale przeważnie tylko pęk nienadających się do przełknięcia piór. Podobnie mógłby chyba wyglądać spacer po starożytnym świecie; na każdych rozstajach, w zielonych zagajnikach, na brzegu morza poniewierałyby się szczątki zwierząt ofiarnych. Składano nimi w dani śmierć ofiarną bogom, tak jak później składano w ofierze pierwsze plony ogrodów. Czułem, że samobójstwo Piersa mogło stanowić taką ofiarę (jakkolwiek niepraw­dopodobnie to brzmiało). Tyle że nie mogłem w to jeszcze uwierzyć. Lecz jeśli nie zginął z własnej ręki, to z czyjej? Żadne z naszych wcześniejszych doświadczeń nie tłumaczyło tak zdumiewającego ob­rotu spraw. Zwłaszcza w świetle gnostyckich idei Akkada, które Pierś jakoby zrozumiał i w które uwierzył. Ale chwileczkę!

Nasuwa się tu pewne stwierdzenie Akkada. Brzmiało mniej więcej tak: - Ludzie naszego wyznania uczą się wyrzekać stopniowo wszelkich praw do tak zwanego Boga. Odrzucają pusty świat, nie tak jak asceci lub męczennicy, lecz jak rekonwalescenci po próbie sa­mobójczej. Do czegoś takiego jednak trzeba dojrzeć. - Wtem absur­dalna myśl wkradła się do głowy śpiącego. Pierś targnął się na włas­ne życie, aby dokonać mordu rytualnego... Co za niedorzeczność! Nagle stanął mi w oczach obraz przyjaciela, donkiszotowskiego aż po niewinność, który powtarza te słowa za Akkadem. Zawsze lubił wpadać w skrajności.

A Sylvie? Co mogła przede mną zataić? Dręczyła mnie uporczy­wa myśl o niej, tam, w Montfavet, tak jak dręczyła mnie już od dwóch lat.

Wreszcie zajechać do domu, przytelepać się cicho, ze znuże­niem, na pusty dworzec - historyczny punkt odwrotu i wyjazdu: tym

14

a jednak sam. Ta obskurna stacyjka zawsze napawała mnie ff bokim lękiem o miłość, bo często, kiedy wracałem, Sylvie czekała na mnie na peronie, u boku pielęgniarki, wodząc dokoła błęd-taJm wzrokiem. Chyba zawsze jej wypatrywałem. Pociąg zatrzymuje z westchnieniem i zaczynają się chrapliwe ogłoszenia wypowia­dane z południowym akcentem. Stoję jak sparaliżowany wśród oświetlonych okien i rozglądam się wokoło.

Nic tu się nie zmienia; zawsze jest tak swojsko, tak prowizo­rycznie, tak siermiężnie-prowincjonalnie. Trudno by się po tej sta­cyjce domyślić istnienia okrutnego, słynnego miasta, do którego

należy.

Na dworze zamruczał mistral. W wyłaniających się z wolna spod odwilży ogrodach stały sławetne obwisłe palmy zasadzone w krę­gach wyleniałej trawy. Na obrzeżach klombów wciąż leżał śnieg. I oczywiście rząd fiakrów z gumowymi oponami, które czekały na ewentualną klientelę z porannego pociągu. Zarówno konie, jak do­rożkarze wydawali się na wpół żywi z nudy i zbrzydzenia. Nieba­wem powloką się w głąb śpiącego miasta, bo następny pociąg przy­jeżdża po jedenastej. Udało mi się zbudzić dorożkarza i dobić targu. Kazałem się wieźć do starego hotelu Royal. Kiedy jednak skręciliśmy w bok i jęliśmy się kolebać w stronę murów obronnych, wtem jakaś przekorna myśl kazała mi zażądać, żeby dorożkarz skierował się ku rzece. Nagle zapragnąłem znów ją zobaczyć - tego starego boga rzeki naszej młodości - bo jej istnienie stanowiło żywy dowód tylu rzeczy. Snuliśmy się więc i sunęliśmy wzdłuż prastarych muró...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl