download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

LAWRENCE DURRELL

KWINTET    AWINIONSKI

LIVIA,
ALBO

POGRZEBANIE
ŻYWCEM

Przełożyła
Anna Kołyszko

Książnica Płocka Filia ni 5

NOIR SUR BLANC

„W imię Psa Ojca, Psa Syna, Psa Ducha Śniętego, Amen. Owóż

zaczyna się druga lekcja".

„Może istnieje jakaś droga między absolutną przypadkowością
a absolutnym determinizmem?".

„Mieszanina pięciu kolorów oślepia ludzi".

chińskie przysłowie

I

Szczególna cisza

W

iadomość o śmierci Tu dotarła do Blanforda, kiedy mieszkał
w rzeczywistości w jej domu w Sussex. Obserwował właśnie
pierwszy śnieg tej zimy padający z ciemnego nieba na tle jeszcze
ciemniejszego lasu, który dawno już pochłonął zachód słońca koloru
ochry. „W rzeczywistości", albowiem jego wersja wydarzeń będzie
odbiegała nieco od niniejszej, zarówno dla dobra potomności, jak
i ze względów stylistycznych. Głęboki fotel osłaniał mu plecy od
przeciągów, które, mimo falującego ognia z dębowych drew trzas-
kającego w kominku, hulały po staroświeckim salonie z wysokim
sufitem i zwężającą się galeryjką dla muzyków. Obok, na dywanie,
leżały jego kule. Kiedy odłożył słuchawkę w kształcie łabędziej szyi,
świadomość tego faktu zadudniła w nim jak grom w wielkiej tropi-
kalnej muszli - z hukiem przyboju na białych plażach po drugiej
stronie świata. Czyli Tu nie przeczyta już (ech, ten egoizm pisarzy!)
nowych materiałów włączonych do książki - powieści o innym po-
wieściopisarzu nazwiskiem Sutcliffe, który stał się dla niego oraz dla
Tu prawie tak samo realny jak on, Blanford. Wyjął z rękawa chustkę
do nosa i przyłożył do spierzchniętych warg - spierzchniętych od
nieśmiertelnego cygara, które musiał żuć przy pracy. Następnie po-
kuśtykał do lustra zawieszonego nad biblioteką i przez dłuższą chwi-

lę wpatrywał się w swoje odbicie. Dzwonek telefonu wydał przeni-
kliwy trel, a potem brzęk - charakterystyczny dla rozmów zamiej-
scowych, przypominający ostatni wytrysk krwi z arterii. Pisarz nie
odrywał wzroku od lustra, wyobrażając sobie, że to Tu na niego
patrzy. A więc tak wyglądał w jej oczach, takim go widziała! Zawsze
spotykali się oko w oko, intelekt w intelekt. Raptem zdał sobie
sprawę, że otaczają go zewsząd książki zmarłej. Jej podkreślenia,
jej uwagi. Zatem wciąż była przy nim!



Poczuł, że jej śmierć odświeżyła i odnowiła nagle jego własny
obraz - tak straszliwa, tak trudna do przełknięcia była ta wiadomość.
Dalibóg, ileż to jeszcze mieli sobie powiedzieć - a teraz pozostał
tylko motek urwanych nici, strzępy niedokończonych rozmów. Już
nie będzie miał z kim pogadać od serca. Skrzywił się i westchnął. No
cóż, musi zamknąć te wszystkie żarliwe, ożywcze rozmowy we
własnej głowie. Przez cały ranek grał na starych organach, rad, że
pamięć i palce nadal mu służą. Nie ma to jak muzyka w pustym
domu. I wtedy ten telefon. A teraz myśl o Tu. W istocie cóż za
bezsens - przecież kiedy człowiek umiera, zaraz idzie do ziemi,
i tam się po prostu rozpływa. Jeszcze przez jakiś czas poniewiera
się kilka drobiazgów osobistych - takich jak buty, ubrania i niewy-
korzystane kartki papieru z niepotrzebnymi numerami telefonów.
Jak gdyby człowiek nagle zapragnął większej prostoty.

Za oknem szczebiotały dzieci jeżdżące na łyżwach po zamarz-
niętym jeziorze. Kamyki ślizgały się i bębniły o lód. Wtem zastano-
wił się, jak Sutcliffe, jego bohater, przyjąłby tę wiadomość? Czy
powinien kazać mu skamleć w powieści niczym jakiemuś upiorne-
mu psu? Ubiegłej nocy przeczytał w łóżku kilka stron łacińskiego
poety, ulubieńca Tu; zupełnie jakby spała przy jego boku. Sformu-
łował to następująco: „Głuchy, miarowy rytm łacińskich wersów
odbija echem rytm jej serca. Niemal słyszę jej spokojny głos cedzący
słowa". W pokoju roiło się od much, które wylęgły się za sprawą
ogrzewania. Dreptały, jak gdyby czytały pismo Braille'a. Dyszkanto-
we głosy za oknem brzmiały jak za mgłą. Na cóż mu książki, skoro
wzmagają tylko żal? Naraz poczuł ból w krzyżu - kręgosłup miał
sztywny jak drzewce sztandaru. Był podstarzałym bohaterem wojen-
nym o kręgosłupie nafaszerowanym ołowiem.

Oby jak najrychlej przyszła kolej na niego. Powinno mu się teraz
przykleić etykietkę „Niepożądany na pokładzie" albo „Porzucony
bagaż" - i szurnąć pod pokład, do grobu. Aż zawył w duchu
z osamotnienia, ale z gardła nie dobył się żaden dźwięk. Był to ostry,

10

galaktyczny zew samotnej planety wirującej w kosmosie. We Wło-
szech Tu uwielbiała bez najmniejszej żenady chodzić nago po domu,
recytując na głos 16 Psalm. Kiedyś tak się wyraziła: - To potworne,
ale życie nie jest po niczyjej stronie.

Czyżby dlatego Sutcliffe wymyślony przez niego w powieści
Monsieur zastrzelił się przed lustrem we wcześniejszej wersji? -
Musiałem - wyjaśnił, wskazując na Blanforda. - Miałem jeden wy-
bór: albo on, albo ja. - Nagle pisarz Blanford poczuł się jak straszli-
wie okrojona wersja drobnego utworu epickiego. Pogrzebany żyw-
cem! Kule uwierały go pod pachami. Z jękiem i złorzeczeniem po-
wlókł się przez pokój.

Sztuka niesie nieliczne, acz cenne pociechy. Zawsze żywił ukry-
te obawy, że jego twórczość jest zbyt osobista, by dotrzeć do czytel-
nika. Koturnowy, karłowaty produkt współczesności - skąpy jak ślina
lub sperma, skutek nazbyt surowego wysadzania na nocnik w dzie-
ciństwie, bo jego matka miała bzika na punkcie czystości. Zaowoco-
wało to wstrzymywaniem fekaliów - hermetyczną prozą i poezją
typową dla współczesnego pisarza zaciskającego zwieracz. W życiu
codziennym ta odmowa współpracy ze światem, niechęć do uleg-
łości, dawania, doprowadziły go na ostatku do katatonii! Na
„ostrym" oddziale Leatherhead znajdował się pewien otępiały kata-
tonik, którego można było powiesić za kołnierz - wieszali go na
haku do mięsa, i potem dyndał na drągu, bujając się łagodnie
w pozycji płodowej. Zupełnie jak nietoperz śniący swoje owodniowe
sny, ukołysany w urojonym płynie matki. Tyle zostało z dobrego
niegdyś poety. Całe życie upłynęło mu na twórczym zatwardzeniu,
na powstrzymywaniu się od dawania, toteż i teraz żył podobnie -
ujęty w nawias, by oddać rzecz metaforycznie. Blanford wyciągnął
rękę i dotknął wcześniejszego rękopisu Monsieur, który podarował
Tu, a ona kazała go oprawić. Zastanowił się, gdzie też w jego wy-
obraźni, będącej dla niego realnym życiem, może teraz bawić Sut-
cliffe - chętnie by z nim porozmawiał. Ostatnio przebywał w Oks-
fordzie, gdzie wsławił się pracą nad dziełem swojego przyjaciela
o herezji templariuszy. Jakiś czas temu Blanford dostał od niego
tajemniczą pocztówkę z taką oto sentencją: „Profesor Oksfordu
różni się od innych profesorów ściągalnym napletkiem".

11

Ponownie zaryzykował myśl o Tu i wtem poczuł się, jak gdyby
podskoczyła mu temperatura. Dusząc się, wstał, po czym otworzył
z trudem drzwi na taras, żeby wpuścić kłąb płatków śniegu i po-
dmuch zimnego powietrza. Następnie ze zwieszoną głową wyszedł
chwiejnie na trawnik, patrząc, jak para bucha mu z ust. Teatralnym
gestem wtarł sobie w skronie garść śniegu. Z nie lada wysiłkiem
wrócił do fotela przy kominku i do swoich myśli.

W tym momencie wślizgnął się Cade z serwisem do herbaty,
który postawił obok bez słowa. Na jego żółtej purytańskiej twarzy
malowało się gorliwe skupienie, jakie widuje się jedynie u bardzo
głupich, lecz przebiegłych ludzi. Z niejaką dumą, ale i zażenowa-
niem trzymał w rękach nowy gorset, robiony na miarę, który przy-
słano wreszcie z zakładu. Istniała spora nadzieja, że pewnego dnia
ów pas umożliwi Blanfordowi odrzucenie kul. Pisarz aż krzyknął
z radości, a Cade z kamienną miną mandaryna pomógł panu zdjąć
ukochaną staromodną marynarkę tweedową (ze skórzanymi łatami
na łokciach), po czym uwięził go w nowym przyodziewku z miękkiej
szarej gumy i niewidocznej stali. - Proszę wstać - odezwał się
w końcu, a pisarz, rozbawiony i zaciekawiony, usłuchał; owszem,
mógł się teraz poruszać pomału o własnych siłach. Nastąpił cud.
Tyle że z początku mógł wkładać gorset najwyżej na godzinę dzień-,
nie, żeby mięśnie przywykły do napięć. - To cud - rzekł na głos.
Przez chwilę Cade bacznie mu się przyglądał, a następnie, pokiwaw-
szy głową, odszedł do swoich obowiązków. Blanford, jak nowo na-
rodzony, oparł się o kominek i zapatrzył w odrzucone kule. Cade
nigdy nie pojmie, ile dla niego znaczy ten nowy wynalazek. Lokaj
wyglądał jak służalczy szpicel, którym zresztą był. Blanford patrzył z
zainteresowaniem, jak tamten krząta się po pokoju, opróżnia po-
pielniczki, dolewa wody do kamionki na kaloryferze i do wazonu
z cieplarnianymi kwiatami.

-        Cade - zwrócił się do kamerdynera. - Constance nie żyje.
Cade skinął beznamiętnie głową.

-        Wiem. Słyszałem z drugiego aparatu w holu.

I tyle. Cały Cade. Zrobiwszy swoje, oddalił się bezszelestnie, w ty-
powym dla niego milczeniu.

12

Węgiel w diament
Piasek w perłę.

Każdy proces niesie cierpienie, a przecież jesteśmy częścią pro-
cesu. Jakże chimeryczne wydają się pociechy sztuki wobec nadrzęd-
nego strachu przed śmiercią; człowiek zostaje wessany niczym
owad do ogromnego zlewu, do cloaca maxima śmierci, do jej anus
mundil Sutcliffe, pisząc o Blanfordzie, lub raczej Blanford pisząc

0              sobie ukrytym w postaci Sutcliffe'a pod satyrycznym nazwiskiem
Bloshford w powieści Monsieur, stwierdził: „Traktował kobiety po
prostu jak towar. Nie dawał im się zwieść, o nie! Przejrzał je na
wylot, a w każdym razie tak mu się zdawało. Innymi słowy, był
w jeszcze gorszej sytuacji, niż gdyby dał się zwieść".

Czy dotyczyło to również Constance lub jej siostry Livii, jednej
blondynki, drugiej szatynki? Dziewczyny o aksamitnej tajemniczce

1              dziewczyny o łabędzim dziobie?

Wino tłocz, ziarno miel,

Chleb swój przaśny ze mną dziel,

Tchu nabierz głęboko, oto śmierci oko.

Gdzie on widział te linijki podkreślone w książce przez Con-
stance? W tej chwili znów jakby usłyszał przenikliwy trel; od razu
zgadł, kto dzwoni - to mógł być tylko twór jego wyobraźni, Sutcliffe.
Pewno dowiedział się telepatycznie o Constance (Tu). Dopiero teraz
Blanford pojął, że od rana czekał na ten telefon.

Nawet nie trudził się, by rzucić jak zwykle „halo", lecz zwrócił
się bez wstępu do swojego confrere, semblable i/rere*: - Słyszałeś
o Tu - na co Sutcliffe zakatarzonym, drżącym z żalu głosem odparł:
- O Boże, Blanford, co nas teraz czeka?

- Będziemy nadal roztrząsać ten swój brak talentu, będziemy
nadal usiłowali przekonać ludzi. Boleję nad jej odejściem nie mniej
niż ty, Robinie, choć nigdy nie sądziłem, że tak się stanie. Tyle
razy myślałem o własnej śmierci, że wydawało mi się, iż okiełzna-
łem tego hipogryfa. Ale oszukiwałem się, oczywiście, jak wszyscy,
myśląc, że umrę pierwszy. Zapewne Constance oszukiwała się tak
samo.



* Objaśnienia terminów obcojęzycznych podane są w przypisach na końcu
książki.

13

-          Pozbawiłeś mnie życia po śmierci Pii - rzekł Sutcliffe z wy-
rzutem i smutkiem, po czym głośno wydmuchał nos. - No więc
zaszyłem się tu na pewien czas, żeby przerobić dzieło Toby'ego
na temat templariuszy, dodać mu tu i tam pozłoty, przydać bomba-
styczności godnej profesora-birbanta. Ale teraz on cieszy się sławą, ja
zaś czuję potrzebę zmiany, nowej scenerii. Tobias otrzymał uprag-
niony stołek jako dziekan katedry historii. Dlaczego nie kozetkę?
Będzie tkwił na nim w stożkowym lęku, grzmiąc głośno przed no-
wym pokoleniem narkołotrów na temat klienteiizmu politycznego.
- Zarechotał markotnie. - A ja? - spytał. - Nie masz dla mnie nic do
roboty poza wstąpieniem do trapistów?

-          Robinie, ty nie żyjesz - odparł Blanford. - Pamiętasz zakoń-
czenie Monsieur?

-          No to mnie wskrześ - zaproponował Sutcliffe buńczucznie -
a dalej zobaczymy.

-          Co się stało z wielkim poematem i z powieścią Tu Quoque? -
spytał ostro Blanford, na co Sutcliffe odparł:

-          Musiałem najpierw przeboleć stratę Pii, żeby móc je dokoń-
czyć. Sprytnie to sobie wymyśliłeś, tworząc Pię z połączenia Con-
stance i Livii, ja natomiast czułem, że jej portret nigdy mi nie wy-
jdzie, bo tak mnie zaślepiała miłość. Nie byłem dość okrutny. Po-
nadto łamałem sobie głowę nad Trash, jej czarnoskórą kochanką.
Uważam, że twoja opowieść jest lepsza od mojej, i chyba bardziej
smutna. Sam już nie wiem. Ale śmierć Tu, nieszczęsnej Constance,
należałoby opiewać elżbietańskim wierszem.

Rozsierdziło to, nie wiadomo dlaczego, Blanforda, rzucił zatem
cierpko:

-          No to może poemat pod tytułem „Gorzkie Sutcliffe'a bolenia
nad mogiłą Tu"?

-          Może... - odrzekł jego kolega po piórze, jego poddany. - Albo, na
przykład, w siedemnastowiecznym stylu: „Wielki lament Sutcliffe'a"?

-          Poezja - stwierdził Blanford ciszej, niemal do siebie - zawsze
idzie w parze ze smutkiem; poezja, w makrowydaniu z supermarke-
tu, to pakiet dla całej rodziny. Czysta oszczędność. Robby, nie ucho-
wasz się w Oksfordzie z tym swoim humorkiem. Może cię wysłać do
Włoch?

-          Z następną książką? Bardzo proszę! -Ale Sutcliffe powiedział to
niezbyt pewnym głosem. - Uważam, że przyszła kolej na twoją po-
wieść... tyle że tym razem powinieneś opisać prawdziwą historię swo-
jej miłości, naszej miłości, do Constance i, ma się rozumieć, do LMi,

14

niezależnie od tego, co zrobiła tobie, nam, mnie. Czy taka próba na-
raziłaby cię na zbytni ból? - Oczywiście, że tak. Ech, serce się ściska!
...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl