download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Życie Ramany Maharisziego  Wanda Dynowska

 




WSTEP

Przytocze tu slowa napisane wkrótce po odejsciu Szri Ramana Maharisziego:


"Byl on jednym z nielicznych dzis medrców i swietych na miare najwiekszych, jacy kiedykolwiek istnieli w historii, nawet starozytnych - tak bogatych w medrców - Indii. Nazywano go równiez Dznianinem i Dziwanmukta. Te slowa sanskryckie zawieraja szersza tresc, wyrazaja wyzsze szczyty ducha anizeli nasze okreslenia: medrzec i swiety. Dzniana - to najczystsza madrosc ducha, a ten kto w niej osiaga szczyt - Dznianin, jest na wieki zjednoczony z Prawda, o swiadomosci pograzonej w Rzeczywistosc jedna i nieprzemijajaca. Trwa on w morzu niezmaconej swiatlosci i bezgranicznej szczesliwosci (Ananda).

"Dziwanmukta - to dusza (Dziwa), która osiagnela bezwzgledna wolnosc - Mukti lub Moksza (zbawienie w terminologii chrzescijanskiej). Jest to wiec czlowiek - scislej mówiac nadczlowiek - tak w Bogu pograzony, iz Jego swiatlosc - mocy, madrosci, milosci - swieci przezen nieustannie, niezmacona i potezna."

"Istotnie, kazdy kto widzial Maharisziego, musial to odczuc silniej lub slabiej, zaleznie od wlasnego rozwoju i «pojemnosci duszy»; ale w ciagu mego wieloletniego kontaktu z aszrama nie spotkalam ani jednego czlowieka, który by nie doswiadczyl tego niewymownego promieniowania. A przybywali tam ludzie o najwyzszym wyksztalceniu europejskim, róznych narodowosci i wyznan, ze wszystkich czesci swiata. Wielu, zarówno hindusów, jak chrzescijan lub muzulmanów, Europejczyków czy Amerykanów, pozostawalo tam przez szereg miesiecy, a nawet lat, wglebiajac sie w nauki Maharisziego, usilujac stosowac wskazywane przezen metody samopoznania i odkrywania Boga; niejeden odjechal istotnie przemieniony. Setki i tysiace ludzi doznawalo przedziwnej pomocy w jego obecnosci; milczace jej promieniowanie uleczylo niejedno, zarówno fizyczne jak psychiczne schorzenie. Trudno jest oddac slowami atmosfere aszramy, ten nieskonczony spokój, glebie ciszy, a jednoczesnie dynamicznej mocy."

"A gdy sie staralo zblizyc swa ludzka swiadomosc do Maharisziego, spotykalo sie bezkres, nieskonczona, niemozliwa do ogarniecia wielkosc, jakby jego indywidualnosc nie istniala oddzielnie od Swiadomosci Kosmicznej; odczuwalo sie w nim Boga, niejako bezposrednio, «dotykalnie». Osobiscie widzialam w nim «soczewke» bozej swiatlosci, zywa, nieskonczona Prawde, a nie czlowieka. Takim pozostal dla mnie zawsze. Nie bylam zreszta bynajmniej odosobniona ani w tym odczuciu, ani w wyrazaniu go w poetyckiej formie; w wielu, bardzo wielu, budzila sie samorzutna twórczosc, wypowiadajaca sie, u ludzi Zachodu w wierszach, u Hindusów zas w najlatwiejszej dla nich formie - w piesni."

"Mahariszi nieraz powiadal, iz zadna wyobraznia ludzka nie moze sobie wytworzyc najslabszego pojecia, czym jest ta przepastna glebia, ta bezgraniczna intensywnosc Szczesliwosci - Anandy - jaka zna, która nieustannie zyje ten, który sie zjednoczy z Rzeczywistym. Mysle równiez, ze trudno sobie wyobrazic, czym moga byc doznania tych, którzy mieli moznosc znalezienia sie w obecnosci Czlowieka promieniujacego takim, szczesciem."

"Milczenie bylo jego zywiolem; ale odpowiadal chetnie na wszelkie ustnie, pisemnie lub myslowo stawiane mu pytania; gdyz czytal w myslach ludzi jak w otwartej ksiedze. Niejednokrotnie najtrudniejsze zagadnienia meczace ludzi latami rozwiazywaly sie nagle «same», juz w pierwszych godzinach cichego skupienia w obecnosci medrca. Sluszna okazywala sie w tym wypadku tradycja hinduska, iz wystarczy tzw. darsan - tj. milczace, chocby krótkie, przebywanie w obliczu swietego i wewnetrzne oddanie mu czci, by promieniowanie jego mocy moglo dokonac w nas wielkich i donioslych przemian. Bylam sama swiadkiem niejednej..."


 

Ostatnia fot. Sri Bhagavana, zrobiona 10 dni przed Maha Samadhi.




Slowa te byly pisane przed dziewieciu laty, w pare miesiecy po odejsciu Maharisziego, i wywolaly w niejednym czytelniku serdeczny zal, iz nie danym mu bylo ujrzec medrca i przebyc w aszramie chocby pare dni.

A jednak... Zal ten, tak bardzo ludzki, nie byl uzasadniony; wkrótce zycie zaprzeczylo samym jego podstawom. Oto od czasu zrzucenia fizycznej powloki "praca" Maharisziego jakby sie stala konkretniejsza, bardziej uchwytna i do zauwazenia latwiejsza, a zataczajaca zdawaloby sie kregi szersze anizeli podczas jego przebywania w fizycznej postaci na ziemi. Bowiem dziwne rzeczy dzieja sie wsród róznych, nic o sobie nie wiedzacych grup ludzkich, w krajach tak odleglych jak Afryka Poludniowa, Brazylia, Australia, Polska. Przypadkowe spojrzenie na przedostatnia - przepiekna w wyrazie - fotografie medrca, przez ludzi nieraz zupelnie nie "mistycznych", a o ile mozna by sadzic z pozorów, nie specjalnie wrazliwych - wywoluje wstrzas (az do lez) i nie chwilowa, a dlugotrwala, mniej lub bardziej gleboka w nich zmiane. Stale powtarza sie prosba o otrzymanie tej fotografii; a potem odbijanie jej, powiekszanie, rozdawanie coraz szerszym gronom swych przyjaciól. I tak wedruje do wielu domów, biur, gabinetów przyjec lekarskich... i wszedzie wywiera szczególny - dla racjonalistów niepojety - wplyw.
Ale to, co mi pisza ludzie z tych róznych kranców swiata, o miejscu, jakie zajal w ich zyciu Mahariszi po wprowadzeniu do domu jego fotografii, moze wygladac na legende, a przecie jest scisla i autentyczna prawda. Oto nawiazuje sie wyrazny i staly kontakt z duchem medrca, i zaleznie od stopnia wrazliwosci, prostoty i... milosci - bo fotografia wywoluje u licznych ludzi jakies serdeczniejsze "osobiste" uczucia - wplyw ten rozszerza sie i poglebia, az zajmuje u wielu centralne i najwazniejsze w ich zyciu miejsce. Jest to jakby subtelne kierownictwo duchowe, przyjazn dobrotliwa i rozumiejaca, która umie wskazac bledy czy uczucia lub mysli niegodne danego czlowieka, brzydsze i nizsze anizeli jego wlasne pragnienia; impuls zywy i prawie "konkretny" ku czemus glebszemu, ku "odklamaniu" swego codziennego postepowania, ku przewartosciowaniu swego stosunku do siebie i otoczenia, ku szukaniu Boga. A przy tym pomoc wyrazna w kazdej trudnosci, wysilku, zawilym problemie, pomoc nawet w fizycznym niebezpieczenstwie, tak rzucajaca sie w oczy, iz mozna by ja nazwac "cudem".
Trudno mi opisywac fakty bez upowaznienia autorów tych licznych listów. Jedno wystepuje wyraznie: sila i zakres, zarówno pomocy jak i kierownictwa, zaleza w duzej mierze od otwarcia sie i dobrowolnego zwrócenia sie do medrca, zapominajac o czynniku, który uwazamy zwykle za przeszkode, nawet w wewnetrznym porozumiewaniu sie, tj. o przebywaniu jednej strony poza fizycznym cialem. Przyjawszy, chocby niezupelnie swiadomie, calkowita niezaleznosc wielkich Duchów od formy przejawienia - poprzez fizyczne, czy jakies inne subtelniejsze cialo - mozna ten kontakt wzmacniac i poglebiac wlasnowolnie niejako - bo w tym wypadku sprawdza sie stare powiedzenie hinduskie, nieco zmienione, ze "tam gdzie uczen robi krok ku Mistrzowi, ten czyni ku niemu dziesiec". Podstawmy zamiast slowa "uczen" - czlowiek, który serdecznie szuka czegos glebszego, a zamiast Mistrza - Medrzec, o nieskonczonej dla wszechzycia milosci - a bedzie to równie scisle.
Pisze tych pare slów, aby zapewnic czytelników, którzy slyszac lub czytajac o Mahariszim odczuli ten zal, ze go nie mogli znac; jak i dla tych, którym sie zdaje, ze ich glebsze tesknoty sa prózne, ze wszelkie ich usilowania ku wyzszemu zyciu sa skazane, bez pomocy, na niepowodzenie, itp. - ze tylko i jedynie od ich wlasnego pragnienia zalezy znalezienie nieprzemijajacej radosci i pogody, i... ze pomoc stokroc dalej idaca anizeli mogliby to sobie wyobrazic jest tuz, dostepna, czujna, szczodrobliwa; niechze tylko zechca chciec, niech nie wahaja sie zwrócic sie ufnie ku niewidzialnemu Przyjacielowi, a On nie zawiedzie; czy to bedzie Mahariszi, czy ktos z innych Wielkich, niech sie o to nie troszczy, bedzie to na pewno jego wlasnej duszy najblizsza, najbardziej jej pokrewna w swym wewnetrznym dzwieku - Moc.
 

_________________________

 

Teraz nieco szczególów o zyciu tego przedziwnego medrca; a na tle calej historii swietych, sannjasinów, jogów czy medrców Indii, zajmuje on bardzo specjalne i pod wielu wzgledami wyjatkowe miejsce, jak to postaram sie w tym krótkim szkicu przedstawic.
 


W 1879 roku na poludniu Indii, w Tamilskim kraju, niedaleko slawnego grodu Madury, urodzil sie w kulturalnej i bogobojnej braminskiej rodzinie chlopak, którego nazwano Wenkataraman. Do lat szesnastu nie odznaczal sie niczym specjalnym, poza jedna dziwna cecha, o której za chwile.
Byl silnie zbudowany, lubil sporty, ruch, zabawe, nie palil sie do nauki; ani w szkole poczatkowej w swej wiosce, ani w nastepnej w pobliskim miescie Dindigul, ani w Madurze, w wyzszej, nalezacej do amerykanskiej misji chrzescijanskiej, nie wykazywal zadnego zapalu do nauki; ale dzieki fenomenalnej pamieci - mógl powtórzyc kazda lekcje po jednokrotnym jej przeczytaniu lub wysluchaniu - nie byl uwazany za zlego ucznia. Natomiast celowal w sportach - pilka nozna, plywanie, zapasy i biegi byly jego zywiolem.
Jedna cecha odrózniala go od innych kolegów, oto niezwykle twardy, nienormalnie gleboki sen. Mahariszi po wielu latach sam opowiadal o paru zdarzeniach ze swego chlopiecego wieku, które mu przywiódl na pamiec odwiedzajacy aszrame krewny.
Raz cala rodzina udala sie na nocne nabozenstwo, a chlopak zostal "pilnowac domu". Zaryglowal drzwi i polozyl sie spac. Gdy po paru godzinach rodzina wrócila, zadne najsilniejsze bombardowania do drzwi i okien nie pomogly, musieli pozyczyc od sasiadów klucz, by drzwi otworzyc; a ze trwalo to dosc dlugo, zlosc wyladowali na spiacym chlopcu; ale o dziwo, zadne razy ani szturchance nie zdolaly go obudzic, a nazajutrz zupelnie nie pamietal, co sie z nim dzialo. Gdy koledzy dowiedzieli sie o tym, nie omieszkali z tej dziwnej wlasciwosci czasem korzystac i ilekroc "mieli z nim na pienku" - a nie odwazali sie otwarcie go atakowac, bo byl silny i zreczny - szli wieczorem do jego domu, wyciagali spiacego na podwórze i tu "mscili sie" do woli; a Wenkataraman nigdy sie nie obudzil, pomimo najdotkliwszych razów, a nazajutrz byl zdumiony widzac siniaki i czujac ból we wszystkich czlonkach. Sam Mahariszi opowiadal te zdarzenia w aszramie.
Wedlug psychologii jogi hinduskiej oznaczalo to tak dalekie "odejscie" Ducha od ciala fizycznego, tak calkowite pograzenie sie w swa ojczyzne, iz nic, co tylko fizycznosci dotyczylo, nie moglo przywolac ku niemu z powrotem uwagi swiadomosci. Ale wsród otoczenia Wenkataramana nikt o tym nie wiedzial i tym sie nie zajmowal.

Chlopak mial 12 lat, gdy umarl ojciec, a rodzina sie podzielila; on ze starszym o dwa lata bratem przeniósl sie do domu stryja, do Madury i wstapil do amerykanskiej szkoly misyjnej. Tutaj przyszlo niebawem jakby pierwsze przeczucie jego przeznaczenia; oto, gdy odwiedzil ich stary krewniak i na zapytanie chlopca, skad przybywa, odpowiedzial: "Z Arunaczali" - sam dzwiek tego imienia sprawil na nim dziwne, niemal wstrzasajace wrazenie. Przedtem nic o Arunaczali nie wiedzial, poza tym, ze jest to imie wielkiej starozytnej, Sziwie poswieconej swiatyni. Nie czytal byl równiez zadnych religijnych ksiazek; a do równie slawnego chramu w Madurze chodzil raczej, bo "wypadalo", bez zadnych wzruszen ani specjalnych modlitw. Ale uslyszawszy to imie cos w nim tym razem drgnelo wzruszeniem. Drugim jeszcze silniejszym wrazeniem bylo pograzenie sie w zywoty szescdziesieciu trzech tamilskich swietych, opisanych w klasycznej ksiedze Perija-puranam, która pozyczona skads przez stryja znalazl wsród jego ksiazek.
Zaglebil sie w nia az "do utraty tchu". Uderzylo go najbardziej to, iz Bóg, zdajacy sie dotad odleglym, niepojetym Olbrzymem, moze niejako "zstepowac" ku swym Bhaktom, ze mozna go dosiegnac, z Nim obcowac i ukochac Go najwyzsza, najzarliwsza, "bezpamietna" miloscia; ze calkowite odejscie od swiata, wyrzeczenie sie i zatoniecie w medytacji dalo tylu swietym poznanie Go i bezgraniczne szczescie. Odtad zbudzil sie w nim nurt jakiegos nieznanego wewnetrznego zycia i nieraz unosil go w najglebsze skupienia medytacyjne. Teraz chodzil do swiatyni z radoscia, czul tam obecnosc Boga i doznawal goracych uniesien w czystych, pozbawionych wszelkich prósb modlitwach.
W pare miesiecy pózniej zaszedl fakt zmieniajacy cale jego zycie, a wlasciwie odslaniajacy dokladnie jego przeznaczenie, wielkosc i osiagniete - zapewne w ciagu wielu poprzednich zywotów sadhany - szczyty. Sam Mahariszi opisal to zdarzenie, totez wole zacytowac jego wlasne opowiadanie:

"Ta wielka zmiana w moim zyciu zaszla okolo szesciu tygodni przed moim definitywnym opuszczeniem Madury. A byla zupelnie nagla. Siedzialem sam w pokoju, na pierwszym pietrze domu mego stryja. Chorowalem w ogóle niezmiernie rzadko, a w ów dzien absolutnie nic mi nie dolegalo; az oto nagle ogarnal mnie przerazajacy strach smierci. W stanie mego zdrowia nic nie moglo byc tego przyczyna; nie staralem sie tez przyczyny tej szukac i strach mój uzasadniac. Po prostu czulem: «zaraz umre», i poczalem zastanawiac sie, co mam zrobic. Nie przyszlo mi wcale na mysl, by zwrócic sie do lekarza, czy do starszych z rodziny lub przyjaciól; czulem, iz mam stanac przed tym faktem twarza w twarz, zupelnie sam."
"Ów wstrzas przenikliwego leku smierci skierowal cala moja uwage i mysl ku glebi, w siebie; powiedzialem sobie wewnetrznie, bez formulowania w slowach: «0to przyszla smierc, ale cóz to znaczy? Co ma umrzec? To cialo umiera.» I od razu dramatyzujac ten oczekiwany fakt i chcac nadac jak najwieksza realnosc swemu badaniu polozylem sie wyciagajac czlonki sztywniejace, jakby rigor mortis juz mnie ogarnial; wstrzymalem oddech, zacisnalem usta, aby zadne slowo sie z nich nie wymknelo, ani «ja», ani zadne inne. Mówilem sobie: «Cialo to juz umarlo; zaniosa je i spala na popiól na stosie pogrzebowym. Ale czyz ze smiercia tego ciala umarlem i ja? Czy to cialo to ja? Wszak jest ono nieruchome i nieme, a JA czuje pelnie sil mej indywidualnosci, a nawet slysze glos mej Jazni wewnatrz, w glebi, zupelnie poza cialem i od niego niezaleznie. A wiec jestem Duchem, wyzszym od ciala. Cialo umiera, ale Ducha, który jest ponad nim, smierc nie moze dotknac. Jestem wiec niesmiertelnym Duchem»".
"A nie byly to mgliste, niewyrazne mysli, byly one jak blyskawice swiadomosci, zywej bezposrednio przezywanej prawdy, niejako poza procesem myslowym. «Ja» bylo czyms tak zywym i realnym, jakby to byla w tej chwili jedyna rzeczywistosc. Cala dzialalnosc swiadomosci, dotad zwiazana z cialem, byla teraz zesrodkowana w tym «Ja». Jazn skupila cala swa uwage na sobie, zostala wciagnieta niejako w glab siebie samej jakims poteznym impulsem. Strach smierci zniknal, aby nigdy nie wrócic."
"To pograzenie sie w Jazn-Ducha trwalo odtad nieprzerwanie wciaz. Inne mysli mogly pojawiac sie i znikac, jak rózne tony muzyczne, ale owa «Jazn» trwala wciaz jak podstawowa nuta brzmiaca nieustannie, zlewajac sie z innymi tonami. Czy bylem zajety rozmowa, czytaniem, czy jakakolwiek inna czynnoscia, wykonywalo ja moje cialo, a «Ja» bylem wciaz skupiony w Duchu. Poprzednio przed owym krytycznym przezyciem nie mialem jasnego pojecia o swym Duchu, nie bylem swiadom jego przyciagania; nie odczuwalem zadnego zainteresowania nim, a tym bardziej pragnienia, by sie wen calkowicie i na stale pograzyc."


Oto w prostych slowach opis najdziwniejszego mistycznego przezycia, które ze zwyklego, wesolego chlopca uczynilo swietego.

Biografowie Maharisziego róznie to przezycie interpretuja. Jedni uwazaja, ze bylo to pierwsze przejrzenie, a po nim nastapily lata tzw. tapasu, tj. surowej dyscypliny i wysilku w coraz glebszym sieganiu w Ducha, az do zupelnego - po wielu latach - stopienia sie z nim na stale. Ale inni, glebsi, a moze i lepiej znajacy tajemnice i arkana jogi, utrzymuja, ze wszelkie dyscypliny i wysilki mial juz Mahariszi poza soba, ze w dawnych zywotach osiagnal juz byl szczyt jogi, a w obecnym wystarczylo jednego silnego wstrzasu, by calkowicie dojrzala, dorosla i z Bogiem juz zjednoczona swiadomosc splynela niejako w to silne, zdrowe, a wrazliwe chlopiece cialo i poczela wyrazac sie w codziennej swiadomosci. Wlasne slowa Maharisziego, rózne wzmianki i napomknienia raczej to zrozumienie potwierdzaja. A fakt tak niezmiernie rzadki w historii jogów i swietych Indii, iz nigdy nie mial Guru i nie znal przedtem zadnych metod jogi, ani ksiag, prócz jednej - zywotów tamilskich swietych - utrwala to mniemanie. Sa i tacy, którzy uwazaja Maharisziego za bezposrednie wcielenie (awatara) jednego z najwspanialszych "bogów", czczonych specjalnie goraco na poludniu Indii - Subrahmanii.
Co do mnie przychylam sie raczej do drugiego ujecia, które ciekawie ujmuje jeden z najlepszych pisarzy o Mahariszim - Artur Osborne: "Cala sadhana zajela nie wiecej jak pól godziny, ale fakt, ze byla to sadhana, czyli skupiony wysilek ku swiatlu, a nie latwe bezwysilkowe przebudzenie, jest dla nas doniosly i ma swe glebokie znaczenie."
Owa zasadnicza zmiana osrodka swiadomosci musiala stac sie widoczna i w codziennym zyciu, tak iz otoczenie nie omieszkalo jej zauwazyc, zreszta nie rozumiejac jej zupelnie. Czeste zadumy nad otwarta a nie czytana ksiazka przypisywano lenistwu; nieobecnosc uwagi i jakas odleglosc, której krewni nie umieli wytlumaczyc, dziwila ich i razila; wszystko, co dotychczas lubil, zdawalo sie teraz absolutnie obojetne.
Mozna sobie zreszta wyobrazic, jak trudne bylo dostosowanie codziennego zycia do tej nowej, dotad zupelnie nie przeczuwanej swiadomosci, zwlaszcza przy braku jakiejkolwiek wiedzy z dziedziny jogi. Mahariszi sam powiedzial ciekawe i dla jogi znamienne slowa, oto ze dusza - bedaca lacznikiem, pomostem pomiedzy Duchem (z którym byl sie w owym przezyciu zjednoczyl) a swiadomoscia fizyczna - "usilowala znalezc na nowo «miejsce» do zarzucenia kotwicy"; kto wie, czy nastepne lata samotnosci, milczenia i zupelnego zdawaloby sie "odejscia" od fizycznego ciala nie byly poswiecone wlasnie tej pracy; bo jest to praca olbrzymia - jak uczynic z duszy i ciala fizycznego odpowiedni, najwrazliwszy przewodnik dla niezmiernie szybkich i poteznych wibracji Ducha, tak, aby jego moc mogla dosiegac przez ten instrument fizycznej sfery oraz calej ludzkosci.
W dwa miesiace po owym przezyciu, gdy jego zachowanie sie coraz bardziej niecierpliwilo otoczenie, nastapil "wybuch"; zreszta, jak przystalo na bardzo kulturalna rodzine braminska, o przyslowiowej delikatnosci, w formie niedomówionej i tylko nieco ironicznej; oto stryj zastawszy go pograzonego w medytacji, z otwarta ksiazka gramatyki angielskiej na kolanach, zauwazyl, iz te ksiazki na nic sie nie przydadza "takiemu" chlopcu, czyli chcacemu prowadzic zycie sannjasina, a nie czlowieka swieckiego.
Zrobilo to na nim ogromne wrazenie, uderzyla go niezaprzeczalna slusznosc tych slów i natychmiastowe zrozumienie jak blyskawica wychylilo sie z wewnatrz - "oczywiscie tylko sannjasa jest dla mnie wlasciwa." Wstal z postanowieniem odejscia z domu zaraz. Dokad? Ma sie rozumiec do Tiruwannamalai, do Arunaczali. Pozostawil charakterystyczny list:

"Wyruszylem ku Ojcu, na Jego rozkaz. Przedsiewziecie, które «to» podejmuje, jest sluszne, przeto niech nikt sie nie smuci tym czynem i nie wydaje pieniedzy na szukanie «tego». Czesne w koledzu nie zostalo zaplacone, reszte - 2 rupie - zalaczone."

Pare punktów uderza w tym liscie jako ilustrujace ten stan duszy "szukajacej, jak na nowo zarzucic kotwice": zwiazek ze swiadomoscia fizyczna sie rozluznil, a z Duchem nie byl jeszcze dosc scisly. Drobne oszukanstwo - wziecie przeszlo polowy z sumy danej przez stryja na zaplacenie koledzu (zreszta scisle tyle, ile sadzil, ze bilet kolejowy do Tiruwannamalai moze kosztowac, oddajac reszte), które nie byloby potem mozliwe; wyrazenie: "ku Ojcu", lub moze dokladniej "w poszukiwaniu Ojca", choc wlasciwie juz Go znalazl i z Nim sie calkowicie w duchu zjednoczyl, ale... do pelnej mózgowej swiadomosci nie moglo to jeszcze dotrzec; oraz - nazywanie siebie "to".
Nie bede sie zatrzymywala na zdarzeniach podczas podrózy do Tiruwannamalai. Gdy przybyl z sercem wezbranym radoscia, pospieszyl wprost do wielkiej swiatyni, a ze o swicie wszystkie bramy, az do swietego swietych, sa otwarte, znalazl sie za chwile w najglebszym wzruszeniu, sam na sam z symbolem od wieków umilowanego Pana. Tu poczul, iz dlugiej wedrówce wielu zywotów nastapil kres, powrócil "w dom Ojca".
 

 

Swiatynia Tiruwannamalai.


Swiatynia Tiruwannamalai jest poswiecona Sziwie najwyzszemu, pod imieniem: "Arunaczala-Iszwara" (skrócone Arunaczaleszwara), co znaczy »Bóg (Sziwa) przejawiajacy sie pod postacia Arunaczali". Odtad ten symbol stal mu sie najblizszy i nieraz nazywal Przenajwyzszego Pana po prostuArunaczala.
Nad stawem (wiele swiatyn ma w obrebie swych licznych dziedzinców staw dla kapieli) zrzucil swiety braminski sznur, jak i cala skromna odziez, przygotowawszy sobie tylko male obiodrze z podartego w tej chwili "dhoti"; balwierz przy bramie ogolil mu - jak mnichowi - glowe; reszte miedziaków, jakie mu zostawaly, rozdal ubogim i tak, dopelniwszy wszystkich zewnetrznych oznak wyrzeczenia - sannjasy - wrócil do swiatyni. Ale juz nie do swietego swietych, nie przed oblicze najswietszego symbolu; jakby pelnia zjednoczenia w tym pierwszym "przywitaniu" byla tak wielka, ze dalsze przebywanie w najwiekszej bliskosci nie bylo potrzebne. Usiadl w olbrzymiej sali o tysiacu kolumnach (wiele swiatyn poludniowych Indii ma te charakterystyczne olbrzymie tysiackolumnowe "sale", zwane mantapam) i tu, znalazlszy ustronne miejsce pograzyl sie w ekstatyczna medytacje. Dzien za dniem plynal, a on prawie bez przerwy tonal w tej bezgranicznej szczesliwosci.

 

 

 

 


Tak sie rozpoczal drugi okres po owym pamietnym przezyciu, majacy trwac kilka lat; zmienial miejsce, najpierw w obrebie tej samej swiatyni, potem w malych, przydroznych, albo pod drzewami, a jeszcze pózniej po róznych grotach na stokach Arunaczali; zawsze w tym zupelnym zapomnieniu i oderwaniu sie od widzialnego swiata, w absolutnym pograzeniu sie w swiat Rzeczywistej, dla nas trudnej do wyobrazenia, boskiej Swiadomosci. A pochloniecie to bylo tak wielkie, ze nie czul jak mrówki ranily mu nogi; jak kolana mdlaly w wilgotnej ciemni podziemia swiatyni, gdzie sie byl schronil niebawem po przybyciu do niej; slady tej wilgoci zostaly mu na cale zycie w ostrym reumatyzmie. Zawsze znalazl sie jakis bogobojny czlek - nie brak ich w Indiach wszedzie - który widzac mlodzieniaszka pograzonego w medytacji, przyniósl mu odrobine ryzu, wody, owoców, aby uchronic go od zbytniego wycienczenia postem; nieraz taki dobroczynca musial przywolywac wielokrotnie jego uwage, chcac zmusic go do posilku, lub cale godziny czekac, zanim chlopak otworzyl oczy i zgodzil sie cos przelknac. Nie wymawial do nikogo ani jednego slowa. Nie dziw, ze otoczenie, jak i pózniejsi, bardziej powierzchowni biografowie uwazali ten okres za wstep do Wyzwolenia, czyli trudna droge umartwienia - tzw. tapasu. A bylo to tylko bezpamietne pograzenie sie w bezkres Rzeczywistego, zycie z Bogiem i w Nim.
W tym okresie zewnetrzny wyglad Maharisziego móglby przerazic kazdego Europejczyka - bo Hindusi przyzwyczajeni sa do widoku skoltunionych wlosów, popekanej skóry, chudosci przypominajacej raczej szkielet niz czlowieka, itp. Po prostu w krótkich chwilach, gdy powracal swiadomoscia do fizycznego swiata, zdawal sie wlasnego ciala nie dostrzegac czy tez nie byc go normalnie swiadomym. Ale wlasnie taki wyglad przemawial do wyobrazni licznie przeciagajacego przed swiatynkami ludu i niejeden zatrzymywal sie, oddawal czesc najglebszym poklonem, lub rozciagnieciem sie na ziemi. I tak mlodziutki swami powoli stawal sie znany. Ale nikt nie wiedzial ani skad przybyl, ani jakim wlada jezykiem.
Zostalo to odkryte dopiero w dwa lata po przybyciu do Tiruwannamalai, gdy mieszkal w malej swiatynce zwanej gurumurtam - bo wielce nabozny czlowiek imieniem Tambiran odprawial tam nabozenstwa do swego zmarlego guru - on to zdolal przekonac mlodego sannjasina, aby sie tam schronil przed szalejacym monsunem, spod drzewa, gdzie wówczas przebywal; a sam wzruszony glebokim pieknem wyrazu mlodzienca, kiedy pozostawal godzinami w stanie najglebszej medytacji, zaczal i jemu oddawac, podobna jak swemu guru czesc. Raz, gdy przyszedl z codzienna uzebrana porcyjka ryzu, ujrzal wypisane duzymi tamilskimi literami na murze: "to wystarczy, nic wiecej nie trzeba." Zrozumial, ze swami nie chce zadnych oznak czci, tylko te odrobine strawy. Ale i zdumial sie, ze mlodzieniec tak ladnie pisze; ciekawosc jego zostala tym podniecona, totez wraz z innymi przyjaciólmi stale odwiedzajacymi swiatynke postanowil dowiedziec sie o nim czegos wiecej. Jeden z odwiedzajacych okazal sie w swych pytaniach wytrwaly, choc myslac, ze swami zlozyl slub milczenia, nie nalegal na ustna odpowiedz, kladl przed nim jednak olówek, proszac o slowo. Czekal dlugo; Mahariszi bowiem zdawal sie nie slyszec prósb i nie widziec papieru. Az po wielu dniach straciwszy cierpliwosc bhakta oznajmil, ze sie nie ruszy z miejsca i nie bedzie jesc, ani pic, zanim odpowiedzi nie dostanie (jest to starozytna i powszechnie uzywana w Indiach metoda). Wówczas dopial swego, mlodzieniec napisal po angielsku swe imie: "Wenkataran; wies Tiruczuzhi".
 

Sadhu Palaniswami.


Znajomosc angielskiego, z która swami sie zdradzil, wywolala jeszcze wieksze zdumienie i stala sie przyczyna nowych zdarzen. Oto od pewnego czasu mieszkajacy w tej samej swiatynce sadhu imieniem Palaniswami przynosil rózne ksiazki tamilskie i angielskie i mozolil sie nad nimi w pocie czola, gdyz jeden i drugi jezyk znal malo, bedac sam z Malabaru, który uzywa jezyka malajalam. Teraz widzac, ze mlody swami zna angielski, nabral odwagi i zwrócil sie don o pomoc.
Ksiazki byly przewaznie klasycznymi dzielami z dziedziny filozofii i religii. Choc Mahariszi nigdy przedtem nie mial ich w reku, doswiadczenie przezyte równalo sie siegnieciu w sfere Ducha, gdzie cala wiedze mozna przyswajac innymi metodami niz nam sa znane, totez przegladal ksiazki szybko, od razu ogarniajac calosc i streszczal, lub obszernie wykladal swemu towarzyszowi. W tym wlasnie okresie i tym sposobem nauczyl sie niemal bez wysilku sanskrytu i dwóch dotad nie znanych jezyków, pokrewnych tamilowi - telugu i malajalam.

Dla rodziny, glównie matki, znikniecie Wenkataramana bylo równie niespodziewane jak bolesne, zwlaszcza ze nie mieli pojecia, gdzie go szukac. Dopiero w trzy lata pózniej, na pogrzebie stryja, u którego Wenkataraman w Madurze mieszkal, po raz pierwszy uslyszeli, iz w Tiruwannamalai przebywa mlodziutki sannjasin, który podal swe imie jako Wenkataraman. Wówczas brat matki, na jej usilne prosby, udal sie zaraz do Tiruwannamalai chcac naklonic siostrzenca, by powrócil w rodzinne strony, tak aby sedziwa matka mogla przynajmniej od czasu do czasu go widywac, zapewniajac go, ze nikt na pewno nie przeszkadzalby mu w zyciu sannjasina, które jak widac jest jego powolaniem. Mial duze trudnosci w dostaniu sie do Maharisziego, który przebywal wówczas w ogrodzie zamykanym przez wlasciciela na klucz; ale gdy wreszcie dotarl i stanal przed obliczem swego do niepoznania zmienionego siostrzenca i poczal go prosic i blagac o powrót, spotkal absolutna obojetnosc, moze raczej nieobecnosc; bo Mahariszi zdawal sie nawet nie slyszec jego slów.
Po paru dniach natarczywie powtarzanych prósb, z tym samym skutkiem, wuj musial powrócic z niczym. W pare miesiecy pózniej matka, doczekawszy sie urlopu najstarszego syna, puscila sie w droge w tym samym celu. Poznala syna natychmiast, pomimo wychudzenia i zupelnego zaniedbania; cala jej macierzynska troska i niepokój wyrazaly sie w lzach, których nie umiala powstrzymac. Przemawiala najczulszymi wyrazami - ale z dala, nikt bowiem, nawet matka, nie zbliza sie i nie dotyka sannjasina - jednak i tym razem mlody swami nie drgnal, siedzial jak przedtem nieruchomy, odlegly i "nieobecny". Dzien po dniu, przez pare tygodni, przychodzila przynoszac rózne potrawy i przysmaki, których swami ledwie tknal, a zostawaly wedle zwyczaju rozdane pomiedzy obecnych. Prosila wciaz, czasem najpokorniej, to znów z wyrzutem; raz rozszlochala sie na dobre i zwrócila sie do jednego z obecnych o pomoc w uzyskaniu od syna odpowiedzi. Wówczas podsunieto mu papier i olówek, blagajac o pare slów. Byly one charakterystyczne. Tak bezosobiste, iz mogly sie pozornie wydawac zimne, a przeciez byly wyrazem wspólczucia (o jego wlasciwym stosunku do matki zaswiadczy w wiele lat potem jego czuwanie przy jej smierci i uczynienie dla niej niemal "cudu"). Oto jego odpowiedz:

"Najwyzszy Zarzadca kieruje przeznaczeniem dusz, zaleznie od prarabdha karmy kazdej. To, co nie jest przeznaczone, nie stanie sie, chocbysmy sie o to najusilniej starali. A to, co jest przeznaczone, stanie sie, chocbysmy wszystko robili, by tego uniknac. Jest to niezawodne i pewne. Najlepiej wiec trwac w milczeniu."

 

Mahariszi z matka.



Czyz nie bylo to, jak slusznie biograf Maharisziego zauwaza, najjasniejsza wskazówka, iz przeciw zrzadzeniom Opatrznosci nie ma "odwolania", nawet dla matki? Mahariszi zawsze podkreslal, ze to, co sie zdarza, jest wynikiem naszych przeszlych czynów, mysli i uczuc, wyrazem niezlomnego prawa przyczyny i skutku, a wiec jest juz przeznaczone (prarabdha karma), ale jednoczesnie wciaz powtarzal, iz mamy pelna swobode nieutozsamiania sie z cialem, podleglym temu przeznaczeniu; a kto zdola utozsamic sie, tj. czuc sie Duchem, a nie cialem, ten jest od wszelkiej karmy (skutków) wolny. Mahariszi powtarzal wyraznie, ze czlowiek jest sam odpowiedzialny za to, jakie stwarza przyczyny, ale od logicznych i naturalnych ich skutków nie moze sie uwolnic, musi je "wyzyc". Kiedys powiedzial: "Poniewaz ludzie zgodnie z prawem Boga zbieraja tylko plon, który sami posieli, przeto odpowiedzialnosc jest ich, a nie Boga". Najwyzszy stwarzajac wszechswiat ustanawia pewne niezlomne prawa, tak fizykalne jak i moralne, i zadne blagania, prosby ni zaklecia, dzialania tych praw nie sa w stanie uchylic; ale moga dodac czlowiekowi w ciezkim polozeniu wiecej sil i rozumu o tyle, aby sie nie buntowal przeciw "przeznaczeniu" i nie chcial sie uchylic od tego, co sie juz nie moze odmienic.
Ostatnie slowa: "Najlepiej jest trwac w milczeniu", choc odnosily sie specjalnie do matki Maharisziego, zawieraja wlasnie te gleboka nauke - niesprzeciwiania sie przeznaczeniu, tj. temu co sie staje i "zapada"; bunt taki tylko pogarsza kazda sytuacje, przeszkadza nam w przyswojeniu sobie nauki, której zycie ma nas nauczyc. Nie znaczy to jednak bynajmniej, ze nie trzeba sie trudzic i dzialac; nigdy nie mozemy wiedziec z góry, ku czemu dane zdarzenia zmierzaja, jak sie maja rozwinac, wiec czyn ma zawsze swe miejsce, jak i "spelnianie tego, co jest naszym obowiazkiem" (dharma). Tej wlasnie trudnej a moze najwazniejszej w naszym zyciu madrosci uczy nas niesmiertelna Bhagawad Gita.
Matka wrócila juz spokojnie do domu, Mahariszi nadal pograzal sie w Rzeczywiste. Bez cienia wysilku, tym mniej zmartwienia, sam wspominal o tym w wiele lat pózniej: "nie jadlem, wiec mówili, ze poszcze, nie odzywalem sie, wiec mówili, ze zlozylem slub milczenia". Czyli zycie pozornego umartwienia (tapasu) nie bylo przygotowaniem do wyzwolenia, a skutkiem jego osiagniecia. O tym stanie "nieobecnosci" sam wspominal: "czasem otwieralem oczy i spostrzegalem, ze to ranek, a czasem, ze to wieczór, ale nie widzialem sam, kiedy slonce wstalo ani kiedy zaszlo."


 

Mahariszi z uczniami.



O dalszym zyciu Maharisziego jest stosunkowo niewiele do powiedzenia; o tyle, ze poznawanie jego madrosci i potegi dokonywalo sie powoli, ale stale. Zaczelo sie od prostaczków, chlopów okolicznych, potem przychodzili inteligentniejsi i nabozni ludzie i róznego rodzaju sannjasiny, potem "biegli w Pismie", pandity, jogowie i swami, oraz intelektualisci - lekarze, prawnicy itd. itd., wreszcie zjawil sie "przypadkiem" slawny juz i wielce uczony Ganapati Muni, zwany tez zaszczytnym mianem Kawiakanta, tj. "mistrzem w poezji", dzieki jego wspanialym improwizacjom sanskryckim. Byl czlowiekiem wybitnym, znanym, mógl byl zajac pierwsze miejsce wsród pisarzy i filozofów swego czasu, gdyby mu na tym zalezalo, ale interesowala go wiecej joga; doszedl w niej do znacznych wyzyn, przez mantry i dzapy; mial wielu uczniów, tak w swych swieckich umiejetnosciach, jak i w jodze; mial wplywy, powodzenie, zaufanie setek ludzi, a jednak ani spokoju, ani bezposredniego odczucia Boga. Nie spotkal nigdy silniejszego i rozumniejszego od siebie jogina; pragnal kierownictwa. Meczyl sie, nie wiedzial co dalej? W takim stanie znalazl sie w Tiruwannamalai i poszedl na góre Arunaczale do groty Wirupaksza, która zamieszkiwal wówczas Mahariszi. Rzucil mu sie do nóg z charakterystyczna bezposrednioscia swej natury i drzacym ze wzruszenia glosem mówil: "Wszystko co mozna bylo przeczytac (z filozofii i religii hinduizmu) - przeczytalem; nawet zrozumialem w pelni Wedanta-siastry (trudne slawne ksiegi), praktykowalem bez konca dzape (spiewy i rózancowe modlitwy, jak i inwokacje), a jednak nie zrozumialem jeszcze, na czym polega prawdziwy tapas. Po to przychodze tu, naucz mnie, oswiec, powiedz co jest trescia tapasu.
Mahariszi zwrócil wzrok na uczonego i trwal bez ruchu; wreszcie rzekl: "Jesli badasz skad pochodzi pojecie «ja», caly umysl pograza sie w TO; to jest tapas. Gdy powtarzasz mantry i badasz, jakie jest zródlo, z którego powstaje glos, dzwiek, dusza pograza sie w TO; to jest tapas".
...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl