[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Tomasz Duszyński
Produkt uboczny
2007
Monice, rodzicom i przyjaciołom
Druga opcja
Hank Dermann został wypluty z wagonika miejskiej komunikacji powietrznej na wąski,
wypełniony mrowiem głów peron. Tłum ludzi spieszących do pracy wchłonął go niczym
żywy organizm i poniósł w kierunku ruchomych schodów. Mężczyzna uchwycił się kurczowo
poręczy, z trudem utrzymując równowagę. W dłoni wciąż trzymał poranną gazetę, a
właściwie to, co z niej zostało. Usilnie próbował przeczytać ją w wagonie. Bezskutecznie,
tłok był zbyt duży. Zanim zerknął na pierwszą stronę, współpasażerowie zdążyli dziennik
doszczętnie zgnieść i porwać. Nie pozostało mu nic innego, jak wepchnąć papierową kulę do
kieszeni płaszcza i rozejrzeć się wokół siebie.
Przy schodach, jak co dzień, musiał zdwoić czujność. Nie mógł przeoczyć właściwego
zjazdu. Od wielu lat pracował na poziomie minus piętnastym. Gdyby zjechał w głąb, na
przykład do minus dwudziestego, musiałby poświęcić kilkadziesiąt minut na przepchnięcie
się w tym tłumie i powrót w górę. Jego spóźnienia na pewno nie potraktowano by w pracy ze
zrozumieniem, a przecież wiedział, jak piekielnie trudno było o pracę. Takie czasy.
Zielone neony z numerem oznaczającym poziom piętnasty rozbłysły nad głowami
podróżujących. Przysunął się do barierki, przepuszczając po swojej lewej stronie ludzi
zjeżdżających niżej. Uniósł stopę i ostrożnie przeskoczył na boczny chodnik. Dopiero wtedy
się rozluźnił. Odsunął mankiet płaszcza, sprawdzając czas na zegarku. Doskonale. Po raz
kolejny postąpił właściwie, wybierając wcześniejszy rozkład lotu. W ten sposób nie odczuł
blisko dwugodzinnego opóźnienia wywołanego powietrznymi korkami.
– Hank? – z tyłu dobiegł go znajomy głos.
Obrócił się, próbując zrobić miejsce koledze z pracy. Mati Tobolski był korpulentnym
mężczyzną w nieokreślonym wieku. Z wprawą, o jaką trudno byłoby go podejrzewać, użył
teczki i łokci, aby rozepchnąć dzielących ich ludzi, i znalazł się obok Dermanna.
Ruchomy chodnik właśnie wysunął się z terminalu. Znaleźli się wśród setek tysięcy głów
na hałaśliwej arterii poziomu piętnastego.
– Zrobiłem tak, jak mi radziłeś, szczęściarzu... – powiedział Tobolski.
– Nie rozumiem... – Hank uśmiechnął się krzywo na przywitanie. Popatrzył w górę. Na
ekranie imitującym niebo, zawieszonym wysoko ponad szarymi budynkami, zaczęła się
właśnie jego ulubiona reklama pasty do zębów. Był bez pamięci zakochany w uśmiechu
pięknej Mulatki reklamującej z niezrównanym wdziękiem miętowy produkt.
– No, pytałem się, jak to robisz, że nie spóźniasz się do pracy...
– Ja ci coś w tej sprawie radziłem? – Z trudem oderwał wzrok od obiektu swojego
uwielbienia. Nie pamiętał ich rozmowy. Zresztą nie pamiętał, żeby z Matim zamienił choćby
jedno słowo na przestrzeni ostatniego miesiąca.
– No tak. Mówiłeś, że wcześniej wyjeżdżasz z domu, że w ten sposób korki ci nigdy nie
przeszkodzą. Ty szczęściarzu!
– Szczęściarzu? Co to ma wspólnego ze szczęściem? Przecież to tylko przezorność.
– Mów, jak chcesz. Zawsze przychodzisz na czas. Od dziesięciu lat ani jednego... Ani
jednego spóźnienia?! – Tobolski powtórzył słowa, jakby dopiero teraz uświadomił sobie ten
oczywisty fakt. – A co ze mną? Jeszcze dwie wpadki i mnie wyleją! Ty nigdy się nie
spóźniłeś! A niby skąd wiesz, czy tego dnia będzie tylko godzina opóźnienia. Przecież czasem
bywają dwie albo trzy...
– Może jestem przewidujący? – zastanowił się głośno Hank. Ponownie popatrzył w górę.
Z przykrością zauważył, że na ekranie poziomu piętnastego pojawiła się kolejna reklama.
– Przewidujący? – roześmiał się Mati. – Zwał, jak zwał. Wszyscy w dziale mówią, że
jesteś w czepku urodzony.
– Tak mówią? – Dermann przyjął nowinę bez większego entuzjazmu.
– Pewnie! Zastanawiają się, dlaczego nie grasz na loterii? Ja zresztą też się nad tym
zastanawiam! Nie śniły ci się ostatnio jakieś liczby?
– Nie – odpowiedział krótko. Zauważył, że na twarzy kolegi pojawiły się wyraźne oznaki
zmartwienia.
– Ale jak ci się przyśnią, to zagraj. – Tobolski znów odepchnął kogoś łokciem. Radził
sobie w tłumie doskonale. – I wiesz co?
– Co? – zapytał mimowolnie Hank. Z trudem oddychał dusznym powietrzem. Podróżując
ramię w ramię z niezliczoną rzeszą spieszących do pracy mieszkańców metropolii, czuł się
gorzej niż sardynka w puszce.
– Pamiętaj, że ja cię do tego namawiałem. Prowizja dla mnie! – Mati wyszczerzył zęby w
uśmiechu. Wyglądało na to, że mówi całkiem poważnie.
– A ile byś chciał? – zaciekawił się Dermann. Silił się na powagę.
– Stary, wystarczyłoby pięć procent. Gdybyś dał więcej, tobym się nie obraził, ale pięć by
w zupełności wystarczyło. Nawet nie wiem, na co bym wydał tak dużą kasę.
Jak omen wysoko nad ich głowami rozbłysła reklama Państwowej Loterii, fajerwerki
wybuchów i ogromna twarz Harry ego Friedmana odczytującego co środę wylosowane
numerki.
– Totalna kumulacja! – wrzeszczał nieznośny, chrapliwy głos. – Bilion dolarów! Zostań
bilionerem!
– Obiecaj mi, że zagrasz, stary! To musi być znak – Tobolski momentalnie zapalił się do
pomysłu. Powaga na jego twarzy przybrała wyraz mistycznej ekscytacji.
– Coś ty... – Dermann spojrzał na niego niepewnie.
– Proszę cię, ten jeden raz! Dla mnie, Hank. Musisz to zrobić! Jeśli choć trochę mnie
lubisz...
– Okay. Zagram, ten jeden raz. – Wpatrzył się w plecy jadącej przed nim kobiety. Tak
naprawdę nie lubił faceta ani trochę. Wyrażając zgodę, chciał mieć po prostu święty spokój. –
Zagram. Wtedy zobaczymy, czy naprawdę jestem w czepku urodzony... – powiedział i
uśmiechnął się nieszczerze do Tobolskiego.
* * *
Hank uprzątnął stanowisko pracy około godziny dziewiętnastej. Czynność ta polegała na
wsunięciu klawiatury pod blat kompaktowego biurka i wyłączeniu monitora. W boksie, w
którym mieścił się tylko on, jego obrotowe krzesło i komputer, nie starczyło miejsca na nic
innego. Kiedyś próbował powiesić na ściance kalendarz. Strącał go bez przerwy ramieniem,
więc w końcu dał sobie z nim spokój.
Teraz z westchnieniem ulgi wstał i wyprostował plecy. Setki głów w przyległych boksach
uczyniło podobnie. Niektórzy już przemieszczali się w stronę wyjścia, spiesząc do domów.
Inni apatycznie dołączali do długiej kolejki wychodzących, wiedząc, że i tak już za chwilę
utkną w korku gdzieś pomiędzy poziomem piętnastym a czternastym.
Zacisnął zęby. Odczuł dziwny niepokój, do którego nie chciał się przyznać. Coś od
dłuższego czasu nie dawało mu spokoju, teraz to uczucie się nasiliło. Wracał do domu po
całym dniu ciężkiej pracy, mimo to wciąż miał wrażenie, że o czymś zapomniał, czegoś nie
dopilnował.
Kilka boksów dalej przesunęła się postać Tobolskiego. Dawał Hankowi sygnały,
machając olbrzymim łapskiem. Dermann uśmiechnął się krzywo, pokazując, że jeszcze nie
wychodzi. Mati był wyraźnie zawiedziony. Wzruszył ramionami i ociągając się, ruszył w
stronę wyjścia. Najwyraźniej miał coś ważnego do powiedzenia.
Hank usiadł ponownie na krześle. Zachował się grubiańsko, to pewne. Wszyscy mieli go
za odludka, teraz w dodatku pomyślą, że jest nieuprzejmy. Nie potrafił się jednak przemóc.
Nie chciał nawiązywać z nikim bliższych kontaktów. Lubił swoje samotne podróże z pracy i
do pracy. Lubił swoje myśli biegnące leniwie w głowie, gdy przejeżdżał pomiędzy
betonowymi poziomami, stał w tłoku w wagoniku powietrznej kolejki lub zjeżdżał do
kantyny na spóźniony lunch. Rozmowy z kolegami z pracy były dla niego uciążliwe, musiał
się sztucznie uśmiechać i zadawać pytania, do czego nie był najwyraźniej stworzony.
Bezwiednie włączył monitor i połączył się z Siecią. Sprawdził aktualne wiadomości.
Kolejna ekipa astronautów wróciła z pustymi rękami z Proximy. Znów nie natrafiono na
planetę nadającą się do zamieszkania. Hank nie pamiętał, który to już raz czyta wiadomości
podobnej treści. Po wynalezieniu nowego napędu międzygwiezdnego mówiło się, że odkrycie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]