[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Indu SundearesanDwudziesta żonaDla moich rodziców,pułkownika lotnictwa R. Sundaresanai Nadhuram Sundaresan,za to, kim jestemPODZIĘKOWANIAMoje najserdeczniejsze podziękowania:Dla koleżanek i kolegów po piórze za życzliwe pochwały i nieograniczonš krytykę, a także za to, że kochajš pisać tak samo jak ja: Janet Lee Carey, Julie Jindal, Vicki DAnnunzio, Nancy Malthy Henkel, Angie Yusuf, Joyce OKeefe, Beverly Cope, Louise Christensen Żak, Gabriela Hernera, Sheri May-nard, Michaela Hawkinsa i Laury Hartman.Dla mojej agentki Sandry Dijkstra (która jest niespodziewanym darem losu i błogosławieństwem) oraz innych pracowników jej agencji za ich wiedzę, dowiadczenie i żarliwš wiarę we mnie i mojš pracę.Dla redaktor z Pocket Books, Tršcy Sherrod, za jej wizję oraz surowe i liczne uwagi o mojej powieci.Dla wydawcy z Pocket Books, Judith Curr, za pewnoć i zaufanie do mnie i mojej pracy.Dla mojego męża Udaya, który zawsze popierał mój pisarski nałóg, który przeczytał powieć w jej pierwszym awatarze i polubił j š bardziej, niż nakazywał mu obowišzek.Dla mojej siostry Anu, która nie dosypiała, czytajšc powieć i zajmujšc się mojš siostrzenicš, liczšcš sobie dwa tygodnie (i która pomimo zamieszania, jakie powoduje noworodek, zachwyciła się mojš ksišżkš).Dla mojej siostry Jai. której ogromna miłoć i radoć życia rozwietla każdy aspekt mojego życia i w której płonie nie-ugaszona wiara w jej małš siostrzyczkę.Dla wspaniałych bibliotek okręgu King i Uniwersytetu Waszyngtona za podarowanie mi miejsca na uporzšdkowanie myli - ponieważ bez ich księgozbiorów w moich materiałach znalazłyby się wielkie luki.PROLOGWiatr wył i chłostał ziemię, niemal wyrywajšc klapy namiotu. Zimne podmuchy wdzierały się do rodka, ciskały ciepłe ciała lodowatymi palcami, pożerały przygasajšce błękitne płomyki ognia. Kobieta spoczywajšca na cienkim bawełnianym materacu w rogu namiotu zadrżała. Zacisnęła dłonie na wydatnym brzuchu.- Ayah... -jęknęła.Akuszerka podniosła się powoli - stare stawy nie były już tak sprawne - i pokutykała w stronę wejcia. Przywišzała klapę, wróciła do kobiety, uniosła koc i spojrzała pomiędzy jej nogi. Kobieta skrzywiła się z bólu od dgnięcia stwardniałych palców, czarnych od zaskorupiałego brudu.Twarz ayah rozjaniła się z zadowolenia.Już niedługo.Płomienie strzeliły wyżej, gdy akuszerka rozdmuchała żarzšcy się wielbłšdzi nawóz. Rodzšca znowu się położyła. Po czole spływał jej pot, twarz poszarzała z bólu. Po chwili poczuła kolejny skurcz, który przeszył krzyż. Zagryzła wargę, żeby nie krzyknšć. Nie chciała martwić tych, którzy czekali przed namiotem. Nie wiedziała, że zawodzšcy wicher zagłuszyłby nawet najgłoniejszš skargę.Na obozowisko opadał zmrok. Mężczyni zgromadzili się wokół strzelajšcego iskrami ogniska, a wiatr smagał ich ciała, wciskał piasek w oczy i pod ubrania, lodowatym zimnem kšsał twarze.Na skraju pustyni, zaczynajšcej się na przedmieciach Kan-daharu, przycupnęło w ciasnym piercieniu kilka namiotów, starych i zniszczonych. Wokół obozu skupiły się wielbłšdy, konie i owce11szukajšce ciepła i ochrony przed burzš.Ghijas-beg odłšczył się od grupy wokół ogniska i wymijajšc zwierzęta, zbliżył się do namiotu, w którym leżała jego żona. Przy łopoczšcym czarnym płótnie kuliło się troje dzieci, obejmowały się ramionami i zaciskały powieki przed wiatrem; unoszšcy się piasek czynił je niemal niewidocznymi. Ghijas--beg dotknšł ramienia starszego chłopca.- Muhammadzie! - zawołał, przekrzykujšc wycie wichru. -Czy matka zdrowa?Chłopiec podniósł głowę i spojrzał ze łzami na ojca.- Nie wiem, bapo Głos miał cichy, ledwie słyszalny. Ghi-jas musiał się pochylić, żeby go usłyszeć. Muhammad chwycił go mocno za dłoń. - Och, bapo, co z nami będzie?Ghijas uklškł, objšł Muhammada i pocałował delikatnie w czoło, drapišc go brodš. Po raz pierwszy od wielu dni chłopiec okazał strach.Spojrzał nad jego głowš na córkę.- Saliha, zajrzyj do madżi.Dziewczynka podniosła się w milczeniu i weszła do namiotu.Rodzšca podniosła głowę. Wycišgnęła do niej rękę, a Saliha natychmiast znalazła się przy niej.- Bapa pyta, czy jeste zdrowa. Asmat-begam spróbowała się umiechnšć.- Tak, beta. Powiedz bapie. że to już niedługo. Powiedz, żeby się nie martwił. I ty też się nie martw. Dobrze, beta?Saliha kiwnęła głowš i wstała. Raptem pochyliła się znowu, mocno objęła matkę i wtuliła głowę w jej ramię.Akuszerka w kšcie namiotu cmoknęła z dezaprobatš i wstała.- Nie, nie, nie dotykaj matki, zanim dziecko przyjdzie na wiat. Teraz będzie dziewczynkš, tak jak ty. Uciekaj. Zabieraj to złe oko.- Daj jej spokój, ayah - odezwała się słabo Asmat. Nie odezwała się więcej, żeby nie drażnić kobiety. Ghijas powitał Salihę uniesieniem brwi.- Wkrótce, bapo.12Skinšł głowš i odwrócił się. Poprawił zakrywajšcy mu twarz materiał turbanu, splótł ramiona na piersi i opucił obóz, schyliwszy głowę przed porywistym wiatrem. Za osłonš wielkiej skały ciężko usiadł na ziemi i ukrył twarz w dłoniach. Jak mógł dopucić, żeby sprawy potoczyły się w taki sposób?Jego ojciec, Muhammad Szarif, był dworzaninem szacha Tahmaspa Safawi w Persji. Dobrze wykształcił Ghijasa i jego starszego brata Muhammada Tahira. Chłopcy dorastali spokojnie w nieustannie bogacšcej się rodzinie, przenoszšc się z jednego miejsca na drugie: najpierw do Churasan, potem do Jazd i wreszcie do Isfahanu, gdzie Muhammad Szarif zmarł przed rokiem, w 1579, jako wezyr Isfahanu. Gdyby wszystko dalej toczyło się tym torem, Ghijas wcišż wiódłby życie człowieka szlachetnie urodzonego, majšcego niewiele trosk, bez trudu spłacajšcego co dwa lub trzy miesišce długi u krawców i handlarzy wina i szczodrego dla tych, dla których los okazał się mniej łaskawy. Ale sprawy przybrały inny obrót.Szach Tahmasp umarł. Na tron Persji wstšpił szach Ismail; nowa rzeczywistoć nie była łaskawa dla synów Muhammada Szarifa. Podobnie jak wierzyciele, pomylał Ghijas i oblał się rumieńcem pod osłonš dłoni. Rzucili się na domostwo ojca niczym bezpańskie psy na stertę odpadków. Ich sprytnym oczom nie umknšł żaden mebel, żaden dywan. Rachunki posypały się na biurko Ghijasa, co zaskoczyło jego i Asmat. Zawsze zajmowali się nimi wakilowie, urzędnicy ojca. Lecz wakilowie odeszli. I nie było pieniędzy na spłatę długów, ponieważ majštek ojca - dziedzictwo Ghijasa - zajšł skarb państwa.Pewien dworzanin szacha, stary przyjaciel ojca Ghijasa, przysłał mu wiadomoć o losie, który go czeka: mierć lub więzienie za długi. Ghijas zrozumiał, że w Persji nie może już żyć jako człowiek honoru. Zwiesił głowę na wspomnienie pospiesznej ucieczki w nocy, przed przybyciem żołnierzy. Zabrali klejnoty Asmat, jej złote i srebrne naczynia i wszystkie inne cenne przedmioty, którymi mogliby płacić na wygnaniu.Poczštkowo nie miał pojęcia, gdzie mógłby szukać schronienia. Dołšczyli do zmierzajšcej na południe kupieckiej karawany i w trakcie podróży kto wspomniał o Indiach. Dlaczego13nie, pomylał Ghijas. Indie znajdowały się pod panowaniem mogolskiego cesarza Akbara. znanego jako władca sprawiedliwy, dobry i ponad wszystko życzliwy uczonym mężom. Być może Ghijas dostanie jakš funkcję na dworze i zacznie życie od nowa.Ghijas podniósł głowę, gdyż wycie wichru ucichło na chwilę i w ciszy, która nagle zapadła, rozległ się słaby krzyk noworodka. Natychmiast zwrócił się na zachód ku Mekce, uklškł na ubitej ziemi i podniósł ręce. Allahu, daj zdrowie dziecku i matce, poprosił w milczeniu. Ręce opadły mu bezwładnie. Kolejne dziecko, i to teraz, gdy los mu tak nie sprzyja. Znowu spojrzał na obóz, czarne namioty ledwie było widać w piaskowej burzy. Powinien pójć do Asmat, ale co go powstrzymywało.Oparł się o skałę i zamknšł oczy. Kto by pomylał, że synowa wezyra Isfahanu urodzi czwarte dziecko w takich warunkach? I że jego syn będzie musiał uciekać z ojczyzny, uciekać przed sprawiedliwociš? To, że zhańbił rodzinę, było złe, ale jeszcze gorsze rzeczy czekały ich w dalszej podróży.W drodze do Kandaharu karawana przemierzyła Daszt-e Lut, wielkš perskš pustynię. Ta jałowa ziemia była na swój sposób piękna: cišgnšca się kilometrami płaszczyzna zupełnie pozbawiona rolinnoci i ciemnoróżowe skały wyrastajšce jakby znikšd. Ale te skały oznaczały niebezpieczeństwo, gdyż tak długo kryła się za nimi szajka pustynnych bandytów, że nieszczęsna karawana nie mogła już umknšć.Ghijas zadrżał i szczelniej otulił ramiona samodziałowym szalem. Złodzieje opadli ich całš chmarš, wrzaskliwi i okrutni. Nie zostawili prawie nic, zabrali klejnoty, złote i srebrne naczynia, zgwałcili kobiety. Asmat oszczędzili jedynie dlatego, że była w tak zaawansowanej cišży. Karawana rozpierzchła się na wszystkie strony. Póniej Ghijas odnalazł tylko dwa stare muły, na których kolejno jechali w drodze do Kandaharu, żebrzšc o nocleg w licznych przydrożnych kara-wanserajach.Wycieńczeni, brudni i obdarci dotarli do Kandaharu, gdzie grupa afgańskich kuczi - nomadów - zaofiarowała im posłanie14i podzieliła się skromnym posiłkiem. Ale zostało im niewiele pieniędzy i nawet podróż do Indii wydawała się niemożliwa. A teraz urodziło się kolejne dziecko.Po chwili Ghijas drgnšł i powoli ruszył do namiotu.Asmat spojrzała na mego. Ghijas ujrzał z ciężkim sercem cienie pod jej oczami. Twarz miała wychudzonš do niemożliwoci; skóra na kociach policzkowych była tak nacišgnięta, jakby miała lada chwila pęknšć. Ghijas odgarnšł pasmo mokrych włosów z jej czoła. Asmat trzymała w ramionach, owinięte w jakš starš szmatę, maleńkie, cudowne dziecko.- Nasza córka. - Asmat podała je Ghijasowi.Wzišł je i znowu ogarnęła go bezradnoć. Dziecko leżało w jego ramionach, umyte i ubrane, noworodek, którego życie zależało od niego. Było piękne, miało kształtne ršczki i nóżki, gęste, lnišce włosy i długie, podwinięte czarne rzęsy.- Znalazła dla niej imię? - spytał.- Tak....
[ Pobierz całość w formacie PDF ]