download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

 

 

 

 

 

Jude Deveraux,

Dziedziczka

 

1981 Santa Fe, Nowy Meksyk

              Prolog

Mimo zmęczenia długą jazdą po nocy Stephen Mont­gomery siedział wciąż wyprostowany na swoim koniu. Nie chciał myśleć o narzeczonej czekającej go u celu tej drogi, czekającej już od trzech dni. Jego bratowa, Judyta, posłała mu kilka cierpkich słów o mężczyznach, którzy nawet nie zadają sobie trudu, by pojawić się na własnym ślubie czy choćby wysłać wiadomość tłumaczącą spóźnienie.

Ale mimo słów Judyty i świadomości, że obraził swą przyszłą żonę, niechętnie wyjeżdżał z dóbr króla Henryka. Stephen wahał się opuścić bratową. Judyta, piękna, złotooka żona jego brata Gavina, spadła ze schodów i straciła upragnione dziecko, które miała właśnie urodzić. Przez kilka dni jej życie wisiało na włosku. Gdy się ocknęła i dowiedziała, że poroniła, poświęciła swe myśli innym zamiast rozczulać się nad sobą. Stephen nie pamiętał daty własnego ślubu, zapomniał nawet o narzeczonej. Judyta, choć pogrążona w bólu, musiała mu przypomnieć o jego obowiązkach i honorze Szkotki, którą miał poślubić.

Teraz, w trzy dni później, Stephen przygładzał w zadumie swe gęste, ciemnoblond włosy. Wolał zostać przy bracie Gavinie, mimo niezadowolenia Judyty. Jej upadek nie był przypadkowy, spowodowała go kochanka Gavina, Alicja Chat­worth.

-              Milordzie.

Stephen zwolnił i odwrócił się do giermka.

-              Wozy zostały daleko za nami. Nie mogą nadążyć.
Skinął głową bez słowa i skierował konia ku wąskiemu strumieniowi, płynącemu wzdłuż drogi. Zsiadł z konia, przy­klęknął na jedno kolano i opryskał twarz chłodną wodą.

Był jeszcze jeden powód, dla którego Stephen nie chciał jechać na spotkanie narzeczonej, której nawet jeszcze nie widział. Król Henryk zamierzał nagrodzić rodzinę Mont­gomerych za jej wieloletnią wierną służbę, dając młodszemu bratu bogatą szkocką pannę. Stephen zdawał sobie sprawę, że winien królowi wdzięczność, ale jej nie odczuwał po tym, co usłyszał o narzeczonej.

Była pełnoprawną dziedziczką potężnego szkockiego klanu.

Popatrzył na zieloną łąkę po drugiej stronie strumienia. Ci przeklęci Szkoci, ze swym absurdalnym przekonaniem, że kobieta jest dość inteligentna i silna, by rządzić męż­czyznami. Jej ojciec powinien wybrać jakiegoś młodego chłopca zamiast niej.

Zasępił się, wyobrażając sobie kobietę, którą wybrano na dziedzica rodu. Musiała mieć przynajmniej ze czterdzieści lat, włosy koloru stali i masywne ciało. W noc poślubną będą się pewnie siłować na rękę, żeby zdecydować, kto będzie na górze i... ona pewnie wygra.

Milordzie - powiedział chłopak. - Nie wyglądasz dobrze, panie. Tak długa podróż może cię przyprawić o chorobę.

To nie zmęczenie podróżą skręca mi wnętrzności. - Step­hen wstał powoli, choć bez trudu, a jego masywne mięśnie poruszyły się pod ubraniem. Wzrostem przewyższał giermka. Ciało miał jędrne, ciężkie, muskularne od ćwiczeń; gęste włosy zlepione potem na karku, silnie zarysowaną szczękę, pięknie wyrzeźbione usta. Pod jego przejrzyście błękitnymi oczyma widniały głębokie cienie. - Wróćmy do koni. Wozy dołączą do nas później. Nie chcę już opóźniać egzekucji.

- Egzekucji, milordzie?             

Stephen nie odpowiedział. Miał jeszcze kilka godzin, by przygotować się na koszmar, który go oczekiwał w osobie Bronwyn MacArran.

              Rok 1501

Bronwyn MacArran stała przy oknie angielskiej rezydencji spoglądając na podwórze. Wąskie okno było otwarte na gorące, letnie słońce. Wychyliła się nieznacznie, by poczuć na twarzy świeży powiew. Jeden ze stojących na dole żołnierzy uśmiechnął się lubieżnie.

Błyskawicznie cofnęła się o krok i zatrzasnęła okno. Odwróciła się wzburzona.

- Te angielskie świnie! - zaklęła po cichu. Jej miękki głos przywodził na myśl mgłę i wrzosy Szkocji.

Za drzwiami dały się słyszeć ciężkie stąpania i Bronwyn wstrzymała oddech do chwili, gdy odgłos kroków zaczął się oddalać. Była więźniem, przetrzymywanym tu, na północnej granicy Anglii, przez ludzi, których zawsze nienawidziła, a którzy teraz uśmiechali się do niej i mrugali, jak gdyby znali jej najtajniejsze myśli.

Podeszła do stolika znajdującego się pośrodku wyłożonego dębiną pokoju. Chwyciła mocno blat, pozwalając, by jego kant wpił się w jej dłonie. Zrobiłaby wszystko, żeby ci ludzie nie dowiedzieli się, co czuje. Anglicy to wrogowie. Widziała, jak zabijali jej ojca i jego trzech dowódców. Widziała swego brata niemal oszalałego od daremnych wysiłków odpłacenia wrogom na ich sposób. Przez całe życie musiała żywić i odziewać członków klanu, po tym jak Anglicy zniszczyli im pola i spalili ich domy.

Miesiąc temu została pojmana. Bronwyn uśmiechnęła się na wspomnienie ran, które ona i jej ludzie zadali angielskim żołnierzom. Później czterech z nich zmarło.

Ale w końcu i tak ją pochwycili na rozkaz angielskiego króla. Henryk VII powiedział, że chce pokoju, i dlatego Anglika ustanowi głową klanu MacArran. Zamyślał uczynić to, wydając Bronwyn za jednego ze swoich rycerzy.

Rozbawiła ją ignorancja angielskiego króla. To ona była głową klanu MacArran i żaden mężczyzna nie mógłby jej odebrać władzy. Ten głupi król oczekiwał, że jej ludzie podporządkują się obcemu, Anglikowi, tylko dlatego, że ich władca jest kobietą. Jakże mało wiedział Henryk o Szkotach!

Odwróciła się nagle, usłyszawszy warczenie. To Rab, wilczarz irlandzku największy pies świata, o szorstkiej, gęstej sierści w kolorze płynnej stali. Trzy lata temu dostała go od ojca, gdy Jamie powrócił z wyprawy do Irlandii. Jamie zamierzał wytresować go na obrońcę dla córki, ale okazało się to niepotrzebne — Rab i Bronwyn zaprzyjaźnili się natychmiast, a pies niejednokrotnie sam dawał do zrozumienia, że oddałby życie za swoją ukochaną panią.

Napięcie Bronwyn zelżało, gdy warczenie Raba ucichło. Reakcja psa wskazywała na bliskość przyjaciela. Dziewczyna wyczekująco wpatrywała się w drzwi.

Weszła Morag, niska, przygarbiona kobieta, wyglądem przypominająca bardziej ciemny pień drzewa niż człowieka. Miała błyszczące jak czarne szkło oczy, których badawcze spojrzenie zdawało się przenikać każdego na wskroś. Wyko­rzystując swą niepozorną postać, Morag lubiła kręcić się niezauważona wśród ludzi, obserwując i nasłuchując. Teraz w milczeniu przemierzyła pokój i otworzyła okno.

I co? - zapytała niecierpliwie Bronwyn.

Widziałam, jak zatrzasnęłaś okno. Na dole śmiali się i mówili, że dostaniesz za swoje w noc poślubną.

Bronwyn odwróciła się do niej plecami.

-              Sama dałaś im powód do gadania. Powinnaś wysoko
trzymać głowę i ignorować ich. To tylko Anglicy, a ty jesteś
jedną z MacArranów - upomniała ją Morag.

Bronwyn żachnęła się.

-              Nikt nie musi mi mówić, jak mam się zachowywać
- warknęła,

Rab, świadom jej zniecierpliwienia, stanął tuż przy swej pani.

Morag uśmiechnęła się do dziewczyny widząc, jak ta podchodzi do ławki pod oknem. Pierwszy raz trzymała Bronwyn w ramionach, mokrą, zaraz po urodzeniu. Tuliła do siebie małe zawiniątko, czuwając przy umierającej matce dziecka. To właśnie Morag znalazła maleństwu mamkę, wybrała imię po walijskiej babce i wychowywała je do szóstego roku życia, kiedy to opiekę nad córką przejął ojciec.

Morag z dumą spoglądała na swoją podopieczną. Bronwyn była wysoka, wyższa niż niejeden mężczyzna, prosta i giętka niczym trzcina. Nie przykrywała włosów, jak to czynią Angielki, lecz pozwalała im spływać na plecy obfitą kaskadą. Były kruczoczarne i tak gęste, że jej wiotka szyja chyba tylko cudem mogła udźwignąć ten ciężar. Miała na sobie satynową suknię angielskiego kroju, w kolorze śmietany z mleka szkockich krów. Prostokątny, głęboki dekolt odsłaniał młode, jędrne piersi. Suknia opinała szczelnie talię Bronwyn i opadała w obfitych fałdach. Dekolt i gorset obrzeżone były koronką przetykaną złotą nitką.

—              Jesteś zadowolona? - zapytała ostro Bronwyn, nadal
poruszona sprzeczką na temat Anglików.

Wolała szkockie stroje, ale Morag przekonała ją, że lepiej włożyć angielską suknię, by nie dawać wrogowi powodu do wyśmiewania się z niej i jej „barbarzyńskiego ubioru".

Morag odchrząknęła.

Myślę, że dzisiejszej nocy nie będzie ci szkoda zdjąć tej sukni dla mężczyzny.

Przecież to Anglik! - syknęła Bronwyn. - Tak łatwo zapominasz? Czyżby czerwień krwi mojego ojca już przybladła w twoich oczach?

Wiesz, że nie - odparła cicho Morag.

Bronwyn usiadła ciężko pod oknem i rozłożyła fałdy spódnicy na ławce. Przebiegła palcami po bogatym hafcie. Zapłaciła za ten strój mnóstwo pieniędzy, a przecież mogła je przeznaczyć na pomoc dla członków klanu. Wiedziała jednak, że i oni nie chcą się za nią wstydzić przed Anglikami, dlatego kupiła suknię godną królowej.

Ale też miała to być jej suknia ślubna.

Szarpnęła gwałtownie złotą nić haftu.

—              Cóż to! — zaprotestowała Morag. - Niszczysz suknię, bo
jesteś zła na jakiegoś Anglika? Może ten człowiek miał jakiś
istotny powód, żeby się spóźnić na własny ślub?

Bronwyn gwałtownie wstała, aż Rab przysunął się do niej zaniepokojony.

—              Nic mnie to nie obchodzi, nawet gdyby on nie miał się
tu w ogóle pokazać. Mam nadzieję, że gnije teraz z podciętym
gardłem w jakimś rowie.

Morag wzdrygnęła się.

—              Natychmiast znajdą ci innego, wiec co za różnica, czy
ten umarł, czy nie? Im szybciej dostaniesz angielskiego męża,
tym szybciej będziemy mogły wrócić do Szkocji.

-              Łatwo ci mówić! — prychnęła Bronwyn. - To nie ty
musisz go poślubić i... i...

Oczy Morag zabłysły.

I oddać mu się? To tego się boisz, prawda? Chciałabym się z tobą zamienić. Myślisz, że Stephen Montgomery zauwa­żyłby, gdybym zamiast ciebie wśliznęła się do jego łóżka?

A cóż ja wiem o Stephenie Montgomerym, z wyjątkiem tego, że tak długo każe mi czekać w ślubnej sukni? Mówisz, że ci mężczyźni się ze mnie śmieją. To mężczyzna, który ma mnie poślubić, wystawił mnie na ich pośmiewisko. — Rzuciła okiem na drzwi. — Niech no tu teraz przyjdzie, a powitam go z nożem.

Morag uśmiechnęła się. Jamie MacArran byłby dumny ze swojej córki Nawet uwięziona, nie traciła nic ze swej dumy i werwy. Stała z wysoko podniesioną głową, miotając wokół mordercze, lodowate spojrzenia.

Uroda Bronwyn porażała. Włosy czarne jak bezksiężycowa noc w górach Szkocji i oczy ciemnobłękitne jak woda w jeziorze tworzyły niezwykły kontrast Dlatego zdarzało się często, że ludzie, a zwłaszcza mężczyźni, przystawali na jej widok w osłupieniu. Miała długie, gęste rzęsy, gładką, mleczną skórę. Poniżej ciemnoczerwonych ust zarysowywała się mocna, kwadratowa szczęka, której kształt Bronwyn odziedziczyła po ojcu.

-              Pomyślą, że jesteś tchórzem, jeśli wciąż będziesz się tak
chować w pokoju. Jakiż Szkot boi się drwin Anglików?

Bronwyn wyprostowała się i popatrzyła na suknię. Gdy ubierała się dziś rano, myślała o mającej się odbyć ceremonii. Tymczasem minęło już wiele godzin od wyznaczonego czasu, a pan młody jeszcze się nie pokazał, nie przysłał nawet słowa przeprosin.

-              Pomóż mi to rozpiąć - powiedziała Bronwyn. Suknia musi być świeża w dniu ślubu. Jeśli nie dziś, to później. I może z kimś innym. Ta myśl ją rozbawiła.

Co ci chodzi po głowie? - zainteresowała się Morag, manipulując palcami przy zapięciu z tyłu sukni. - Masz spojrzenie kota, który dorwał się do śmietanki.

Zadajesz zbyt wiele pytań. Przynieś mi zieloną brokatową suknię. Anglicy mogą sobie myśleć, że jestem pogrążoną we łzach panną młodą, ale szybko się przekonają, jacy naprawdę są Szkoci

Była więźniem, i to od ponad miesiąca, ale pozwolono jej poruszać się w obrębie posiadłości sir Tomasza Crichtona. Mogła chodzić po domu i po polach, tyle że z eskortą. Posiadłości pilnie strzeżono. Król Henryk zapowiedział klano­wi Bronwyn, że w przypadku jakiejkolwiek próby uwolnienia jej, dziewczyna zostanie natychmiast stracona. Nie zamierzał jej skrzywdzić, chciał jedynie postawić Anglika na czele klanu pozbawionego przywódców. Szkoci poruszeni uwięzie­niem nowego dziedzica oczekiwali chwili, gdy jeden z ludzi angielskiego króla ośmieli się im rozkazywać.

Bronwyn powoli zeszła na dół do hallu. Wiedziała, że jej współziomkowie czekają niecierpliwie, ukryci w lasach wzdłuż niespokojnej granicy między Anglią i Szkocją.

Ona sama nie dbała o to, czy umrze, czy poślubi tego angielskiego psa, ale jej śmierć spowodowałaby niemałe zamieszanie. Jamie MacArran wyznaczył ją na swego spadko­biercę, zaplanował też jej małżeństwo z którymś z przywódców klanu, niestety, kandydaci na męża polegli wraz z jej ojcem. Jeśli Bronwyn umrze bezpotomnie, rozpocznie się krwawa walka o sukcesję.

-              Zawsze wiedziałem, że ci Montgomery to bystrzy ludzie - zaśmiał się jakiś człowiek stojący niedaleko Bronwyn, ukrytej za grubym gobelinem. - Popatrz tylko, najstarszy z nich ożenił się z dziedziczką Revedoune. Ledwie wyszedł z małżeńskiego łoża, a jej ojciec został zabity i on odziedziczył wszystko.

A teraz Stephen idzie w ślady brata. Ta Bronwyn jest nie tylko piękna, ale posiada też tysiące akrów ziemi

Mów sobie, co chcesz - odezwał się trzeci. Jego pusty lewy rękaw zaświadczał o braku ręki, - Ale ja nie zazdroszczę Stephenowi Ta kobieta jest wspaniała, tylko jak długo on z nią wytrzyma? Straciłem rękę, bijąc się z tymi szkockimi diabłami. To dzikusy, mówię wam. Rosną nie ucząc się niczego. Potrafią jedynie rabować i plądrować. Walczą też jak zwierzęta, nie jak ludzie. To dzika, okrutna banda.

I słyszałem, że ich kobiety cuchną potwornie - dodał pierwszy.

Jeśli chodzi o tę czarnowłosą Bronwyn, ja uciekam z moim nosem.

Bronwyn postąpiła krok do przodu, zaciskając usta w gnie­wie. Nagle ktoś chwycił ją za ramię, a gdy się odwróciła, ujrzała twarz młodego, przystojnego mężczyzny. Miał ciemne oczy, pełne usta i dorównywał jej wzrostem.

-              Pozwól mi, pani - powiedział cicho.

Podszedł do grupy rozmawiających. Jego mocne nogi opinały pończochy, a aksamitny kaftan podkreślał barczystość ramion.

-              Nie macie nic lepszego do roboty, tylko plotkować jak
stare baby? Rozprawiacie o rzeczach, o których nie macie
pojęcia. - Jego głos był donośny i władczy.

Trzej mężczyźni spojrzeli na niego zdumieni.

Roger, co z tobą? - zapytał jeden z nich i zerkając za plecy Rogera zobaczył stojącą tam Bronwyn z pałającymi gniewem oczyma.

Byłoby lepiej, żeby Stephen przyjechał jak najszybciej. widzę, że powinien strzec tej swojej własności - zaśmiał się drugi.

Precz stąd! - rozkazał Roger. - Czy mam dobyć miecza, byście usłuchali?

Ach, ta gorąca, młoda krew - zażartował któryś ostrożnie. - Wyjdźmy, na zewnątrz jest chłodniej. Za drzwiami łatwiej wyładować namiętności.

Gdy odeszli, Roger zwrócił się do Bronwyn:

-              Proszę wybaczyć zachowanie moich współziomków. Ich
grubiaństwo bierze się z niewiedzy. Nie chcieli nikogo
skrzywdzić.

Bronwyn zmierzyła go wzrokiem.

-              Obawiam się, że to ty jesteś ignorantem, panie. Chcieli
skrzywdzić. A może i ty, panie, uważasz, że mordowanie
Szkotów to nie grzech?

Protestuję! To nie w porządku. Zabiłem wprawdzie kilku ludzi, ale nie Szkotów. - Urwał. - Powinienem się przedstawić. Jestem Roger Chatworth. - Zdjął z głowy aksamitny beret i złożył głęboki, dworny ukłon.

A ja, panie, jestem Bronwyn MacArran, więzień Ang­lików i, jak się ostatnio okazało, porzucona narzeczona.

Lady Bronwyn, czy przejdziesz się ze mną po ogrodzie? Może promienie słońca rozproszą smutek, którego przyczyną jest Stephen.

Szli obok siebie. Jego obecność powstrzymywała strażników od bezczelnych uwag. Gdy znaleźli się na otwartym polu, Bronwyn odezwała się:

-              Mówisz o Montgomerym, nazywając go po imieniu,
jakbyście się znali.

A tyś go jeszcze nie poznała, pani? Bronwyn ściągnęła gniewnie brwi.

Od kiedy to zasłużyłam sobie na uprzejmość waszego angielskiego króla? Mój ojciec wierzył we mnie na tyle, by powierzyć mi klan MacArran, ale twój król uważa, że mam za mało rozumu, by sobie wybrać męża. Nie, nie widziałam nigdy Stephena Montgomery ani też nic o nim nie wiem. Pewnego ranka zakomunikowano mi, że wyjdę za niego za mąż. Do tej pory nie zaszczycił mnie jeszcze swoją obecnością. Roger uniósł brwi. W gniewie jej oczy błyszczały jak błękitne diamenty.

Jestem pewien, że musi być jakaś istotna przyczyna tego spóźnienia.

A może ten powód to chęć narzucenia władzy wszystkim Szkotom? Pokaże nam, kto tu jest panem.

Roger milczał przez chwilę, jakby rozważał jej słowa.

Niektórzy uważają Montgomerych za aroganckich.

Znasz Stephena Montgomery. Jaki on jest? Nie wiem nawet, czy jest wysoki czy niski, stary czy młody.

Roger drgnął, jakby błądził myślami gdzie indziej.

To całkiem zwykły człowiek. - Zawahał się. - Lady Bronwyn, czy uczyni mi pani ten honor i jutro zechce towarzyszyć mi w przejażdżce po parku? Przez ziemie sir Tomasza przepływa strumień, moglibyśmy tam się udać i zjeść nad brzegiem śniadanie.             

A nie boisz się, panie, że będę nastawać na twoje życie? Nie wypuszczano mnie tak daleko przez ponad miesiąc.

Uśmiechnął się do niej.

-              Chciałbym, abyś wiedziała, pani, że istnieją Anglicy lepiej
wychowani niż ci, którzy porzucają narzeczone w dniu ślubu.

Bronwyn zesztywniała na wspomnienie upokorzenia, jakiego doznała od Stephena Montgomery'ego.

-              Z przyjemnością tam pojadę.

Roger Chatworth z uśmiechem zadowolenia skinął głową mijającemu ich człowiekowi. Jego umysł pracował szybko.

             

Trzy godziny później wrócił do swej komnaty we wschod­nim skrzydle domu sir Tomasza Crichtona. Przyjechał tu przed dwoma tygodniami, żeby z nim porozmawiać o ogło­szeniu poboru w okolicy. Sir Tomasz był jednak zbyt po­chłonięty sprawą szkockiej dziedziczki, by się zająć czymś innym. Teraz Roger stwierdził, że to los go tu przygnał.  Kopnięciem odrzucił stołek spod nóg śpiącego pazia.

Mam dla ciebie zadanie - rzekł, gdy zdjął z siebie aksamitny kaftan. - Gdzieś tu pęta się stary Szkot imieniem Angus. Poszukaj go i sprowadź. Spotkasz go najpewniej tam, gdzie się leją trunki. I przynieś antałek piwa. Zrozumiałeś?

Tak, milordzie - odparł chłopak, wycofując się do drzwi i przecierając zaspane oczy.

1 Gdy Angus pojawił się w drzwiach, już dobrze dymiło mu się z czuba. Teoretycznie był jednym z pomocników sir Tomasza, w praktyce jednak ograniczał swe zajęcia do picia. Brudne, zmierzwione włosy na sposób szkocki zwisały mu na plecach. Nosił długą, lnianą koszulę, przewiązaną w pasie. Miał gołe nogi. Roger obrzucił go spojrzeniem i skrzywił się z niesmakiem, widząc niechlujstwo starego.

-              Chcesz czegoś, milordzie? - zapytał bełkotliwym głosem
Angus. Jego wzrok przylgnął do małej baryłki piwa, którą paź
wnosił do komnaty.

Chatworth odprawił chłopca i nalał sobie piwa, następnie wskazał stołek Angusowi.

-              Chciałbym się czegoś dowiedzieć o Szkocji - rzekł.
Angus uniósł zmierzwione brwi.

   - To znaczy, gdzie jest ukryte złoto? To biedny kraj, milordzie, i...

-              Żadnych kazań, Angus! Swoje kłamstwa zachowaj dla
kogo innego. Chcę się dowiedzieć tego, co powinien wiedzieć
człowiek mający poślubić przywódcę klanu.

Angus wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym łyknął piwa.                 

-              Eponymus, tak? - mruknął w języku gaelickim. - To nie
takie proste być zaakceptowanym przez klan.

Roger zrobił jeden długi krok i wyszarpnął kufel z rąk

Angusa.

-              Nie obchodzi mnie twoja opinia. Odpowiesz mi na
pytanie, czy mam cię stąd wykopać?

Angus popatrzył z rozpaczą na chłodny kufel.

-              Musisz stać się jednym z MacArranów. - Podniósł wzrok
na Rogera. — O ile chodzi ci, panie, o ten właśnie klan.

Roger potaknął zdawkowo.

-              Musisz przyjąć imię dziedzica klanu, bo inaczej nie
zaakceptują cię. Musisz ubierać się jak Szkoci, bo inaczej cię
wyśmieją. Musisz pokochać tę ziemię i samych Szkotów.

Roger przysunął kufel.

A co z kobietą? Co mam zrobić, żeby ją dostać?

Bronwyn nie dba o nic z wyjątkiem swych ludzi. Zabiłaby się raczej niż poślubiła Anglika, gdyby nie świadomość, że to wywołałoby wojnę wewnątrz klanu. Jeśli sprawisz, że uwierzy, iż dbasz o jej ludzi, będziesz ją miał.

Roger oddał mu kufel.

Chcę wiedzieć więcej. Czym jest klan? Dlaczego wybrali kobietę na przywódcę? Kim są wrogowie klanu MacArran?

Gadanie to sucha robota.

Dostaniesz tyle piwa, ile zdołasz wypić, dopóki będziesz odpowiadał na moje pytania.

Bronwyn spotkała się z Rogerem Chatworthem wczesnym rankiem następnego dnia. Mimo najlepszych intencji była tak podniecona perspektywą przejażdżki po lesie, że ledwo mogła zasnąć. Morag pomogła jej ubrać się w lekką, brązową, aksamitną suknię, cały czas przestrzegając ją przed podarunkami Anglików.

Chcę się tylko przejechać - powtarzała uparcie Bronwyn.

Tak, a czegóż może chcieć ten Chatworth? Wie, że masz poślubić innego.

Czyżby? - prychnęła Bronwyn. - No to gdzie jest mój oblubieniec? Mam siedzieć w sukni ślubnej przez kolejny dzień i czekać na niego?

Lepsze to niż uganiać się po lesie z jakimś gorącokrwis­tym, młodym angielskim parem.

-              Parem? Roger Chatworth jest angielskim parem?
Morag nie odpowiedziała, wygładziła tylko suknię i wy­
pchnęła Bronwyn z pokoju.

Teraz, gdy siedziała na koniu, a Rab biegł tuż obok, dziewczyna po raz pierwszy od wielu tygodni poczuła, że żyje.

-              Na twoje policzki powrócił rumieniec - powiedział Roger
śmiejąc się.

Odwzajemniła mu uśmiech, jej twarz rozpogodziła się, a oczy zapłonęły. Zmusiła konia do szybszego biegu. Rab, sadząc długimi susami, dotrzymywał im kroku.

Roger obejrzał się na podążających za nimi ludzi. Byli to trzej członkowie jego osobistej straży oraz dwóch paziów z koniem jucznym, wiozącym żywność i zastawę. Zwrócił oczy na Bronwyn i zmarszczył brwi, kiedy ona się obejrzała i jeszcze popędziła konia. Była doskonałą amazonką, a las był bez wątpienia pełen ludzi z jej klanu, wyczekujących okazji, by pomóc jej w ucieczce.

Uniósł dłoń, ponaglając jeźdźców, i pognał za dziewczyną.

Koń Bronwyn niemal szybował. Wiatr we włosach, posmak wolności wprawiły ją w podniecenie. Do strumienia dotarła w pełnym galopie. Nie miała pojęcia, czy ten koń już kiedyś skakał, ale nakłoniła go do tego, nie bacząc na ryzyko. Przefrunął nad wodą, jakby miał skrzydła. Po drugiej stronie ostro ściągnęła wodze i odwróciła się. Roger ze swoimi ludźmi zbliżał się już do strumienia.

Lady Bronwyn! — krzyknął. - Czy wszystko w porządku?

Oczywiście - zaśmiała się, a potem poprowadziła konia przez wodę. Pochyliła się i poklepała konia po szyi. - Dobre zwierzę. Świetnie poradził sobie z tym skokiem.

Roger zeskoczył z konia i podszedł do niej.

-              Przestraszyłaś mnie, pani. Mogłaś sobie zrobić krzywdę.
Roześmiała się znowu.

-              To mało prawdopodobne, by jakikolwiek Szkot zrobił
sobie krzywdę dosiadając konia.

Roger podał jej ramię, by mogła zsiąść. Nagle Rab rzucił się pomiędzy nich,...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl