[ Pobierz całość w formacie PDF ]
STANISŁAW BARAŃCZAK
DZIENNIK PORANNY
WIERSZE 1967–1971
I nawet to co niszczy, w świat się zmienia.
R. M. Rilke, Baudelaire (przekład M. Jastruna)
JEDNYM TCHEM
JEDNYM TCHEM
Jednym tchem, jednym nawiasem tchu zamykającym zdanie,
jednym nawiasem żeber wokół serca
zamykającym się jak pięść, jak niewód
wokoło wąskich ryb wydechu, jednym tchem
zamknąć wszystko i zamknąć się we wszystkim, jednym
wiotkim wiórem płomienia zestruganym z płuc
osmalić ściany więzień i wciągnąć ich pożar
za kostne kraty klatki piersiowej i w wieżę
tchawicy, jednym tchem, nim się udławisz
kneblem powietrza zgęstniałego od
ostatniego oddechu rozstrzelanych ciał
i tchnienia luf gorących i obłoków
z dymiącej jeszcze na betonie krwi,
powietrza, w którym twój głos się rozlega
czy się rozkłada, połykaczu szabel,
tak białej broni, bezkrwawych a krwawo
raniących krtań nawiasów, pośród których
jak serce w żebrach i ryba w niewodzie
trzepoce zdanie jednym tchem jąkane
do ostatniego tchu
WZIĄŁEM SOBIE DO SERCA
Wziąłem sobie do serca te pięć litrów krwi,
która ucieka z niego,
jakby chciała
przebić się poprzez cienkie tynki skóry,
lecz wraca wciąż tym samym torem
ze ślepego zaułka serdecznego palca;
przejąłem się na własność tą krwią, co chce zbiec,
odkąd złapałem pierwszy oddech
na gorącym uczynku
kradzieży
ze świata
i na próbie ucieczki;
musiałem wziąć na siebie kruche mury ciała.
Wbiłem sobie do głowy te pięć zmysłów, które
rysują wewnątrz czaszki
suchą igłą
dymem do dołu zawieszony pożar,
wzięty w dwa ognie oczu portret
wyryty na gorąco na mózgowej korze;
wykuwałem na pamięć to zbielałe ostrze,
odkąd mi zaprzątnęły głowę
odwrócone płomienie,
co patrzą
mi z oczu
na walące się krokwie;
musiałem wziąć na siebie blask, swąd, żar i huk.
Wziąłem się w garść własnymi pięcioma palcami,
wziąłem w garść grudę gliny
ugniecioną
palcami wszystkich, którzy umierali
padając nagle twarzą w glebę
i drąc w niej paznokciami ostatnią kryjówkę;
patrzę im wciąż na ręce — lepkie, lecz od potu —
odkąd tak mi się pali grunt
pod palcami, że z bólu
zaciskam
je w pięść
i tłukę nią w drzwi ziemi;
musiałem wziąć na siebie otwarcie tych drzwi.
KWIAT CIĘTY
Ty, wyrwane żebro ziemi, włókno
woni kolczastych drutów, wybuch wilczej nory
ku niehu; ty, kwieciste kłamstwo,
popłoch papieru (po trzykroć niech będzie
pomięty); ty, wzlot z gruntu
wynikły, z gruntu fałszywy, ty,
szalbierzu bardziej niż wykorzeniony:
ścięty z nóg;
ścięty z szyi,
nie odetniesz się nożycami ani
barwą od swojej ziemi, nie okiełznasz
swojego pędu od niej, wpół rozdarty tymi
końmi na ciemność i zgiełk;
ponad płatkami rozpłatany na
sztuki piękne, po trzykroć bądź bolesny: cudzą
krwią na kolcach i własną, bo jesteś
też językiem odciętym za krzywoprzysięstwo
i dłonią wbitą nożem w stół (kwieciste zdanie
złej sprawy, szulerstwo przygwożdżone);
w kwiecie
wieku tych kilku godzin, więc nie w sile wieku
umierający,
bądź po trzykroć ścięty;
po trzykroć nieśmiertelny.
JEJ WŁOSY, SKRZYDŁO BRAMY I CIĘŻKI PĘK KLUCZY
Jej włosy, skrzydło bramy i ciężki pęk kluczy
ptasich w trójkątnym locie na stojący, szybki
strumień szyby rozlanej w poprzek wiatru; wrota
bez klucza, skrzydło odarte z żurawia,
studnia bez dna czająca się wąsko na wylot
z głowy milionem piór;
te skrzydła mimo lotu są atakiem z obu
skrzydeł; ten klucz we wrotach szorstko i bezradnie
kluczy, choć ma otwierać drogę niezmierzwioną
zasiekiem podków; bo te nie na szczęście,
na osaczenie gną się tym samym żelazem
ukutego przysłowia;
jej włosy, skrzydło ptasie i ciężki pęk kluczy
u bram; niech się obróci klucz w zamku i skrzydło
wrót, niech uderzy skrzydło pierzaste i kluczem
trójkątnym pchnie we wzwyż rozlane szkło,
w jaskrawy zapach ciszy, w ten wreszcie ostatni
pokrzyżowany plan.
ŹRENICA, W KTÓREJ BYŁEM
Źrenica, w której byłem; która była
w czyimś oku i twarzy; w której była moja
twarz; moje oczy; źrenice; i która
w moim cieniu, w rzucanym przeze mnie wyzwaniu
i podejrzeniu, rozwarła się ufnie
jak chłodna woda, jak chłonne wołanie
z bezdennych ocembrowań tęczówki, bijące
w oczy umarłą wonią utopionych liści,
smolnym smakiem obrotu długiej osi wody,
która przebija szare zwoje Ziemi
na wylot; byłem w źrenicy tak bardzo,
jak tylko można być w czymś, co odpycha,
co odbija twarz, oczy, źrenice, wciągając
w głąb; byłem w źrenicy tak jasno,
jak tylko można być w czymś, co przed światłem
zamyka się i wwierca głębiej w szare zwoje,
w których jeżeli nawet jestem, to umarły
TWARZĄ W TRAWĘ
Twarzą w trawę; twarzą w twarz,
którą straciłem, oko w oko, którym
rzuciłem nieopatrznie i opacznie w stronę
luster i bruków; czy
te giętkie bagnety są moimi
dawnymi włosami czy dawnym
językiem, teraz obcym, ostrym,
oschłym, siwym od pyłu; czy są
skrawkami srebra, które muszę zalać
Szkłem łez, aby w tym lustrze
odzyskać twarz; twarzą
w trawę, włosami w kłosy, ustami
w oset ostygły, nie w wypukły
bruk zlany krwią, nie w płaskie lustro,
we wklęsłą maskę z gipsu, którą ziemia
sprawi mi w dniu powrotu
PAPIER I POPIÓŁ, DWA SPRZECZNE ZEZNANIA
Papier i popiół, dwa sprzeczne zeznania
na ten sam ogień; powiedzą: to jasne
jak dzień, jak dziennik, zmięty i zmierzwiony kłąb
w kałuży, nie, w zwierciadle wiadomości z kraju
(dobrego) i ze świata (złego); spaliłeś swój dziennik
wśród nocy; to bezsprzeczne, powiedzą, choć zmięty
lecz niezmienny, zmierzwiony ale niezmierzony,
z mierzwy lecz wierzmy; plączesz się w zeznaniach,
w skręconych kartkach, tak czarnych, jak przedtem
były czyste; powiedzą: to proste
jak drut, kolczasty, jak druk, gazetowy;
spal i splącz papier, płomień, popiół, północ
w jednym błysku zwęglonym kroniki wypadków,
poprawią ci otrucie gazem na otrucie
gazet; to logiczne, powiedzą, samobójca, sam siebie
sie bał
NIE
To tylko słowo „nie”, słowo, któremu nadać
bagaż strzaskanych kości i wylanej krwi
potrafi nawet ciemność z twojej krwi i kości,
to nieświadome dzieło bólu (wszelkie prawa
zastrzelone), którego zakrwawione kopie,
czcionkami chłosty odbite od kości, arkusze
przeszyte nicią strzałów,
możesz co dzień podnosić z chodników zmęczonym
wzrokiem, wczytywać się w nie bezradnością rąk;
to tylko słowo „nie”, ostatnie słowo
w dziedzinie krwi — a poznasz ją zaraz na wylot
roju pocisków z luf;
to tylko słowo „nie”, miej je we krwi,
która spływa kroplami po murze o świcie,
daję tobie to słowo, jakbym dawał głowę
za to, że ból istnieje, jakbym gardło dawał
za sprawę żył i ścięgien i mięśni i skóry;
czytam ci z liter bólu, ze skręconych nerwów
pospiesznie zapisane słowa o tych, co gotowi
zawsze otworzyć list cudzego ciała,
rozciąć kopertę skóry i złamać szyfr kości;
to tylko słowo „nie”, ostatni krzyk
modlitwy krwi, którą dzisiaj odmawiam za ciebie,
która odmawiam sobie prawa do odejścia
TA DŁOŃ MOŻE BYĆ GARŚCIĄ I MOŻE BYĆ PIĘŚCIĄ
Ta dłoń może być garścią i może być pięścią;
zaciśnięta, otwarta,
miękko oczekująca, gruzłowato twarda,
kanciasta na kamieniu, okrągła na ciepłej piersi,
zdolna uderzyć w stół lub przesypywać zapach
pszenicznych ziaren,
dłoń, która umie pełną garścią złapać
grudki słońca, co w rzece pełgają zmrożonym żarem
lub pustą pięścią tłuc w zamkniętą bramę,
ta dłoń jest tak jak zawsze
tylko dłonią i więcej nic się w niej nie zawrze
poza nią samą.
Ta czaszka może stać się zamkniętym zakładem
albo domem otwartym,
domem gry, w którym mózgu śliskie, szare karty
są znaczone, lub domem poprawczym z surowym ładem
posiłków i odwiedzin; obłąkany, więzień,
szuler, kochanek,
w tym domu schadzek mogą czuć się wszędzie
tak jak u siebie w domu, chociaż mieszkają przez ścianę;
czy ślepym murem jest czy okiem bramy,
ta czaszka będzie zawsze
tylko czaszką i więcej nic się w niej nie zawrze
poza nią samą.
NIGDY BYM NIE PRZYPUŚCIŁ
Nigdy bym nie przypuścił: że choć starcza tchu
na zduszony wzlot krzyku z jednoczesnych dwu
gardeł, to przecież kiedyś takie Nic jak śmierć
wpół słowa krtań zarośnie jak skudlona sierść;
nigdy bym nie przypuścił, że w dwu ciałach skurcz,
co wydaje się wieczny, skłębi się jak kurz
i w zmarszczki prześcieradeł pierzchnie lekkim snem,
gdy rigor mortis w inne ciało wlewa się
nieodwołalnie skrzepłym woskiem; nigdy bym
nie przypuścił, że w czyjeś usta wbijać dym
języka jest czułością mniej miękką niż strzęp
gazy do podwiązania czyichś zmarłych szczęk;
nigdy bym nie przypuścił, że bezwładna dłoń
zwieszająca się z łóżka sięga aż na dno
martwego morza potu, choć przedśmiertny pot
wyschnie prędzej niż pościel pognieciona pod
ciał podwójnym ciężarem, w których rośnie krew,
krążąca, aż nastanie ten i tamten kres.
CAŁYM SERCEM PO STRONIE
Całym sercem po stronie
własnego wnętrza; niech
po tamtej żeber stronie
do końca je pochłonie
tętnic żarłoczny śmiech.
Każdym nerwem po obu
stronach skóry; ten szew
niech tętni w ciałach obu,
co zmieszały ze sobą
ślinę i pot i krew.
Całym wzrokiem po drugiej
stronie szyby; niech już
w oko jedno i drugie
wbije się ostrzem długim
skrwawionych ulic nóż.
Całym mózgiem po stronie
stron zapisanych; znów
niechaj stronę po stronie
ogarnia czarny płomień
na stos rzuconych słów.
NA JEDNĄ KARTĘ
NA JEDNĄ KARTĘ
Więc jakże? wszystko na tę jedną kartę
postawić? więc ma wszystko unieść, ciężar ziemi,
napór wody, ciśnienie powietrza, żarłoczność
[ Pobierz całość w formacie PDF ]