[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Bromfield Louis
Dzika rzeka 01
Dzika rzeka
Gdy tylko skręcił za róg ulicy Dauphine, wrzawa awantury
ucichła, aż w końcu zapanowała posępna cisza, przerywana z
lekka dalekim wystrzałem pistoletu lub krzykiem awanturującej
się prostytutki. Ulica, którą szedł w cieniu, tuż przy murach
domów, była jak przejście przez miasto umarłych, gdzie każda
okiennica i każde drzwi były szczelnie zaryglowane, a tylko tu i
ówdzie widniała wąska, płonąca smuga światła — tam, gdzie
jakaś wrogo nastawiona, szanująca się Kreolka, pozostająca
jeszcze w splądrowanym mieście, siedziała czujna i
nadsłuchująca, spiskując może przeciwko najeźdźcom. Echo jego
kroków odbijało się tam i z powrotem od jednego muru do
drugiego... klik-klak, klik-klak. Był wysokim, wielkim
mężczyzną i stal na obcasach jego wojskowych butów wydawała
ostry, czysty dźwięk, brzmiący jak wystrzał rewolwerowy za
każdym razem, gdy obcasy uderzały o kamienny chodnik.
Szedł niepewnie, gdyż wypił zbyt dużo szampana w lokalu
Lwicy, zanim rozpoczęła się bójka. Teraz znowu opadły go
„humory"; „humory", które nawiedzały go i atakowały tylko
wówczas, gdy wracała malaria, jakiej nabawił się wśród bagien
Wirginii, albo gdy był zmęczony, znudzony i trochę pijany.
Rozpoczął bójkę w lokalu Lwicy z nudów, a gdy przybrała ona
rozmiary rozruchów,
wymknął się tylnymi drzwiami na ulicę Royal. A teraz „humory"
ścigały go, wyłaniając się ze starych kościołów i ratuszów, i z
cichych, białych domków w całej Nowej Anglii - wyłaniały się,
aby go dręczyć; „humory", od których nigdy nie mógł się
uwolnić, bo miał je we krwi.
Księżyc, wschodzący płomieniem nad bajorem poza miastem,
pojawił się nagle nad dachami domów i pomalował pustą,
milczącą ulicę na czarny i srebrny kolor. Obcasy ciągle jeszcze
dudniły: klik-klak, klik-klak po kamiennym chodniku. Kot
przemknął szybko z jednej strony ulicy na drugą — czarny w
jasnym, metalicznym świetle. Potem nagle nawet dalekie,
pojedyncze krzyki i wystrzały stały się niesłyszalne.
Przechodzień znalazł się w odległym zakątku dzielnicy, w
pobliżu swego domu.
Dom! Nie wymówił tego słowa, ale jego dźwięk zabrzmiał mu
echem w mózgu. Dom znajdował się bardzo daleko. W Bostonie
było teraz pełno topniejącego śniegu pierwszych dni kwietnia;
świece z tłuszczu wielorybiego jarzyły się żółtym blaskiem w
parkach, śnieg na ulicy Beacon Hill brązowy był od łajna koni,
ciągnących powozy Adamsa, Saltonstalla i Lowella. To był
odległy i daleki obraz. Minęły już blisko dwa lata od czasu, kiedy
go widział. Było to bardzo daleko, w rzeczywistości jeszcze
dalej, aniżeli te setki mil, które dzieliły chłodne, mieszczańskie,
na pół angielskie miasto od ulicy, którą szedł teraz w świetle
księżyca. Tutaj domy stłoczone były tuż przy zamulonych
chodnikach; okna zamknięte żaluzjami i zaryglowane pod
wysokimi, rzeźbionymi galeryjkami. Tamto dalekie, czyste
powietrze, ochłodzone przez topniejący śnieg, było bardzo
odległe od ciepłej stęchlizny, przepojonej zapachem wistarii i
ciężką wonią żyznego mułu z Delty.
Pomyślał pijacko: „Muszę się wziąć w garść!". Nie
myślał o tym aż do dzisiejszego wieczoru, gdy podczas kłótni,
która stała się początkiem rozruchów, Lwica uderzyła go,
mówiąc swoją łamaną angielszczyzną: — Czemu nie potrafisz
pić szampana jak dżentelmen? Jesteś takim Jankesem, który nie
powinien wcale pić.
Wtedy nie miał czasu zastanawiać się, co miała na myśli; zbyt
zależało mu na tym, aby wymknąć się, gdy kłótnia przeniosła się
z lustrzanej sali balowej do przedsionka, a w końcu na ulicę. Gdy
powalił dwóch mężczyzn
— nieznajomych, którzy go obrazili — wyszedł tylnymi
drzwiami na małą uliczkę. Lubił bójkę, ale nie wypadałoby
oficerowi, który zajmował intratne stanowisko kontrolera
dochodów w porcie Nowy Orlean, dać się zastrzelić albo
zaaresztować w najbardziej kosztownym burdelu w mieście.
Bywały już inne skandale, ale nawet on, ulubieniec generała,
dowódcy pokonanego i zrujnowanego miasta, nie mógł sobie
pozwolić na to, aby zostać zamieszanym w skandal, który byłby
jednym skandalem za dużo. W Nowym Orleanie nie
przestrzegano prawa zbyt rygorystycznie, ale istniało coś takiego,
jak narażenie się na śmieszność.
Podniósł ręką i delikatnie dotknął policzka. Był rzeczywiście
skaleczony. Jutro spuchnie i nabierze ciemnogranatowej barwy.
Jakiś nieznajomy wymierzył mu jeden dobry cios, zanim sam
upadł, uderzając głową o jedno z pozłacanych krzesełek Lwicy.
Gdy dotykał policzka, wspomnienie bójki wróciło do niego na
chwilę, a jednocześnie serce zabiło mu szybciej. Zaczął żałować,
że uciekł, zamiast pozostać do końca. Krew popłynęła szybko
przez jego żyły, mięśnie ramion i brzuch stężały. Całe ciało
drgało. Było to raptowne, nagłe uczucie
— prawie takie, jakiego doznawał w ramionach Lwicy. Lubił bić
się — tak samo, jak lubił bić się baran lub młody
[ Pobierz całość w formacie PDF ]