[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Juliusz VerneDwa Lata WakacjiTłumaczenie z języka francuskiego: Izabella RogozińskaWydanie I 1956ROZDZIAŁ ISztorm. Uszkodzony szkuner. Czterej chłopcy na pokładzie Sloughi. Fok w strzępach. Wnętrze jachtu. Jak chłopiec okrętowy o mało się nie udusił. Grzywacz na rufie. Lšd wród porannych mgieł. Rafy.Nocš 9 marca 1860 roku niski pułap chmur stykajšcych się z falš ograniczał pole widzenia do kilku sšżni.Po wzburzonych falach, których bryzgi rzucały wokół sinawe blaski, mknšł lekki statek pozbawiony niemal zupełnie żagli.Był to jacht o wypornoci stu ton, szkuner - takie bowiem miano nadaje się goeletom w Anglii i w Ameryce.Szkuner ów zwał się Sloughi, ale daremnie próbowałby odczytać tę nazwę na tablicy umieszczonej pod kasztelem rufowym, którš zderzenie, a może gwałtowniejsza od innych fala oderwała częciowo od kadłuba statku.Była jedenasta wieczór. Na tej szerokoci geograficznej noce marcowe sš krótkie. Pierwsze brzaski dnia miały pojawić się około pištej nad ranem. Ale czy niebezpieczeństwo zagrażajšce jachtowi zmniejszy się, gdy słońce owietli bezmiar wód? Czy bezlitosne fale przestanš się pastwić nad wštłym stateczkiem? Z pewnociš tylko uciszenie się wichury i uspokojenie rozszalałych odmętów mogłyby go ocalić od katastrofy - jednej z najstraszniejszych - od zatonięcia na pełnym morzu, daleko od lšdu, na którym rozbitkowie zdołaliby może znaleć ocalenie!Na rufie Sloughi trzej chłopcy - jeden czternastoletni, dwaj inni trzynastoletni - i dwunastoletni Murzynek, chłopiec okrętowy, stali przy kole sterowym, Starali się wspólnymi siłami zapobiec nagłym zwrotom, które mogłyby rzucić statek w poprzek fali. Nie łatwo było temu sprostać, koło sterowe bowiem, obracajšc się niezależnie od woli chłopców, groziło im zepchnięciem za falszburtę. A raz nawet przed północš tak olbrzymia góra wodna runęła z boku na jacht, iż cudem tylko ster nie uległ strzaskaniu.Chłopcy powaleni tym wstrzšsem zerwali się jednak od razu.- Briant, czy ster działa? - zapytał Gordon.- Tak - odpowiedział Briant, który nie tracšc zimnej krwi stanšł na powrót przy kole sterowym.Po czym, zwracajšc się do trzeciego kolegi, rzekł:- Doniphan, trzymaj się mocno i nie traćmy odwagi!... Musimy uratować nie tylko siebie, ale i tamtych.Wymienili tych kilka słów po angielsku, jakkolwiek akcent Brianta zdradzał jego francuskie pochodzenie. Po chwili zapytał Murzynka:- Nie jeste ranny, Moko?- Nie, panie Briant - odpowiedział chłopiec. - Starajmy się trzymać statek prosto, inaczej pójdziemy na dno.W tym momencie uchyliły się nagle drzwiczki włazu wiodšcego do salonu. Dwie główki dziecięce wyjrzały jednoczenie na pokład, a za nimi wychyliła się poczciwa psia morda i rozległo się szczekanie.- Briant! Briant! - zawołał dziewięcioletni chłopiec. - Co się tu dzieje?- Nic wielkiego, Iverson! - odkrzyknšł Briant. - Zła w tej chwili i zabierz ze sobš Dolea... No, prędzej!- Ale my się okropnie boimy - dorzucił drugi, jeszcze mniejszy chłopaczek.- A tamci? - spytał Doniphan.- Wszyscy się boimy - odparł Dole.- Zejdcie wszyscy! Rozumiesz?! - rozkazał Briant. - Zatrzanijcie drzwiczki, otulcie się dobrze kocami, zamknijcie oczy, to przestaniecie się bać. Zresztš nie ma żadnego niebezpieczeństwa!- Uwaga! Nowa fala! - krzyknšł Moko.Gwałtowne uderzenie wstrzšsnęło rufš jachtu. Na szczęcie tym razem woda nie zalała pokładu; gdyby wdarła się do wnętrza przez luk, żaglowiec, silnie obcišżony, nie zdołałby się już dwignšć.- Już was tu nie ma! - zawołał Gordon. - Złacie w tej chwili... Inaczej ja się z wami porachuję!- Idcie już, idcie, malcy! - dodał Briant pojednawczo. Obie główki znikły, lecz w tej samej chwili ukazał się w luku jeszcze jeden chłopiec.- Czy nie będziemy ci potrzebni, Briant? - zapytał.- Nie, Baxter - odparł Briant. - Cross, Webb, Service, Wilcox i ty zostańcie z małymi. Damy sobie tutaj radę we czterech.Baxter zamknšł drzwiczki od wewnštrz.Wszyscy się boimy - powiedział Dole.Czyż na tym szkunerze mknšcym wród huraganu były tylko dzieci? Tak, tylko dzieci! Ileż ich było na pokładzie? Piętnacioro razem z Gordonem, Briantem, Doniphanem i chłopcem okrętowym. W jakich okolicznociach znaleli się na statku? Niebawem się tego dowiemy.A więc nie było nikogo dorosłego na pokładzie? Kapitana, który kierowałby statkiem? Marynarza, który pomógłby przy manewrowaniu? Sternika, który prowadziłby żaglowiec wród nawałnicy? Nie! Nie było nikogo!...Toteż nikt na Sloughi nie potrafiłby okrelić położenia statku. Po jakich wodach żeglowano? Po najrozleglejszym z oceanów! Po Pacyfiku szerokim na dwa tysišce mil, rozpocierajšcym się od Australii i Nowej Zelandii aż po Amerykę Południowš.Cóż się tedy stało? Czy załoga szkunera zginęła w katastrofie? Czy porwali jš malajscy piraci pozostawiwszy własnemu losowi małych pasażerów, z których najstarszy miał zaledwie czternacie lat? Załoga stutonowego jachtu musi składać się przynajmniej z kapitana, bosmana i pięciu lub szeciu marynarzy - taka ekipa jest niezbędna do manewrowania tego rodzaju statkiem; a tymczasem był tam jedynie chłopiec okrętowy. Wreszcie skšd płynšł ów szkuner? Czy z okolic południowej Azji, czy z którego archipelagu Oceanii, od jak dawna był w drodze i dokšd zmierzał? Gdyby Sloughi natknšł się na tych dalekich wodach na jakikolwiek statek, dzieci mogłyby odpowiedzieć jego kapitanowi na takie włanie pytania, które zadałby na pewno; ale na horyzoncie nie pojawił się żaden z tych transatlantyków, których rejsy krzyżujš się na morzach Oceanii, ani żaden z parowców czy żaglowców handlowych, które Europa i Ameryka lš setkami do portów Pacyfiku. A nawet gdyby który z tych statków, tak potężnych dzięki swoim maszynom lub ożaglowaniu, zabłškał się w te strony, musiałby sam toczyć walkę z nawałnicš i nie zdołałby udzielić pomocy jachtowi, którym morze rzucało jak łupinš.Tymczasem Briant i jego towarzysze czuwali, by jacht nie położył się na burcie.- Co robić?... - ozwał się Doniphan.- Wszystko, co z pomocš bożš może przynieć nam ocalenie - odparł Briant.Słowa te wyrzekł młody chłopiec, a przecież najodważniejszy mężczyzna niewielkš żywiłby w takim położeniu nadzieję!Rzeczywicie burza srożyła się coraz gwałtowniej. Dšł, jak powiadajš marynarze, piorun nie wicher, a okrelenie to wydawało się tutaj tym trafniejsze, że nawałnica mogła strzaskać jacht z piorunujšcš szybkociš. Zresztš Sloughi był już na poły wrakiem: od czterdziestu omiu godzin żeglował ze złamanym na wysokoci czterech stóp od pokładu grotmasztem, skutkiem czego nie podobna było rozpišć żagla sztormowego, który ułatwiłby sterowanie. Fokmaszt, jakkolwiek pozbawiony już bramstengi, spełniał jeszcze swoje zadanie, ale należało się obawiać, że wicher zerwie wanty i maszt runie na pokład. Na dziobie podarty kliwer łopotał wydajšc dwięki, które można by porównać do huku broni palnej. Z całego ożaglowania pozostał tylko fok, który lada chwila mógł się podrzeć w strzępy, bo chłopcy nie mieli doć siły, aby go zrefować. Jeliby to nastšpiło, nic nie utrzymałoby szkunera w linii wiatru; grzywacze runęłyby na pokład od strony burty, jacht przewróciłby się na bok i poszedł na dno, a wraz z nim młodzi pasażerowie zniknęliby w wodnej przepaci.Aż do tej chwili żadna wyspa nie zarysowała się na horyzoncie, żaden lšd nie pojawił się na wschodzie. Rzucenie statku na brzeg byłoby straszliwš ostatecznociš, a jednak chłopcy mniej by się tego lękali niż wciekłoci bezkresnych odmętów. Jakiekolwiek wybrzeże, choćby opasane piercieniem raf, ławic i pienišcych się fal, strzeżone przez wciekłš kipiel - byłoby dla nich ocaleniem, stałym lšdem, miast oceanu gotowego w każdej chwili rozewrzeć się pod ich stopami.Wypatrywali tedy jakiegokolwiek wiatła, na które mogliby wzišć kurs...Ale żaden blask nie rozwietlał głębokich ciemnoci nocnych.Nagle, około pierwszej nad ranem, straszliwy łoskot przedarł się przez wycie wichru.- Strzaskało fokmaszt! - wykrzyknšł Doniphan.- Nie - odpowiedział Moko. - To żagiel wyrwał się z lików.- Trzeba się go pozbyć - rzekł Briant. - Gordon, zostań z Doniphanem przy sterze, a ty, Moko, chod ze mnš!Nie tylko Moko miał, jako chłopiec okrętowy, jakie takie pojęcie o nawigacji, ale i Briant był z niš trochę obznajmiony. Podczas długiej podróży z Europy na wyspy Oceanii przez Atlantyk i Pacyfik zapoznał się pobieżnie ze sztukš żeglarskš. Tym należy tłumaczyć fakt, że chłopcy, nie znajšcy się zupełnie na tych sprawach, musieli zdać się na niego i Moka, gdy szło o kierowanie szkunerem.W jednej chwili Briant i Moko skoczyli na dziób statku. Aby wicher nie rzucił szkunera w poprzek fali, należało za wszelkš cenę pozbyć się foka, w którego dolnej częci utworzyła się kieszeń - wskutek tego jacht tak silnie się pochylił, iż zachodziła obawa, że położy się na burtę. Gdyby tak się stało, nie zdołałby się już dwignšć, chyba że zršbano by fokmaszt u samego dołu, zerwawszy przedtem metalowe wanty; jakże jednak chłopcy mogliby się z tym uporać?Briant i Moko dali w tej trudnej sytuacji przykład niezwykłej zręcznoci. Dšżšc do tego, by Sloughi szedł pełnym wiatrem, póki wicher nie ucichnie, postanowili zachować jak najwięcej żagla; zdołali poluzować gafelfał i opucili gafel na wysokoć kilku stóp nad pokładem. Strzęp foka odciętego nożem przywišzali brasami za dolne rogi do kołków, choć fale ze dwadziecia razy zmywały pokład, grożšc zagładš nieustraszonym chłopcom.Płynšc pod niezmiernie skšpym ożaglowaniem szkuner mógł jednak trzymać się dawnego ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]