download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 

Prus Bolesław

DUSZE W NIEWOLI

 

 

ROZDZIAŁ I

W CUKIERNI

 

Bywają wieczory nie jasne i nie ciemne; poprostu mizerne. Ma to miejsce wówczas, gdy na ziemi leży śnieg, a na niebie chmury, o tyle gęste, że zasłaniają księżyc, a o tyle rzadkie, że pozwalają przesączać się potokom światła. W  warunkach takich przedmioty czarne wydają się jeszcze czarniejszemi, kolorowe — szaremi. Przy pewnym wysiłku organów optycznych czytaćby można książkę; lecz z drugiej strony, bez skompromitowania się, możnaby również nie poznać dobrze znanej osoby.

Z tej to zapewne racji mężczyźni, którzy wchodzili do cukierni, nie poznawali innego mężczyzny, który spacerował pode drzwiami zakładu. Wchodzący byli to ludzie młodzi, ubrani po większej części w futra; spacerujący nosił na sobie paltocik, który nie musiał go zresztą zbyt obciążać, był bowiem nader licho podwatowany. Miał on prócz tego na głowie starą czapkę, z pod której wymykały się ciemne, niedość starannie uczesane włosy. Od strony daszka znowu ciekawy dostrzec mógł śniadą i chudą twarz, duże oczy i potarganą brodę.

Człowiek spacerujący, na każdego z tych, którzy wchodzili do cukierni, rzucał bystre spojrzenie, a potem szybko odwracał głowę; oglądany robił prawie to samo. Takie zachowanie się rodziło dwa domysły: pierwszy — że nieznajomy musiał czekać na kogoś, drugi — że między nim a tamtymi istniało jakieś nieporozumienie.

Niekiedy, w oświetlonych drzwiach cukierni ukazywali się

dwaj, lub trzej panowie, i mówiąc coś do siebie, wskazywali palcem na nieznajomego, który wówczas szybko odchodził nabok.

Manewry te trwały już dosyć długo, gdy nagle na chodniku ukazał się jeszcze jeden młody człowiek, ubrany w nowe elki i równie, jak jego poprzednicy, spieszący do cukierni. Jegomość ten był średniego wzrostu i miał eleganckie ruchy; przy świetle dziennem łatwoby się można przekonać, że jest to przystojny szatyn, z jasnym zarostem i szafirowemi oczyma.

Ujrzawszy go, człowiek w paletocie pobiegł parę kroków naprzód i z odcieniem niecierpliwości w głosie, zawołał:

— Aaa... Sielski!...

Elegancki szatyn stanął, odwrócił głowę nabok i z lekkim uśmiechem odparł:

— Aaa... Lachowicz?!

Światło z okna padło na twarze obu. Sielski był ciągle uśmiechnięty, Lachowicz zaś zakłopotany i wzruszony. Przez pewien czas patrzyli na siebie milcząc; nagle Sielski spytał:

— Czy masz do mnie interes?...

Lachowicz zawahał się, a potem odpowiedział prędko, tonem szorstkim:

— Żadnego!

Zawrócił się i poszedł dalej.

Sielski, znowu uśmiechnąwszy się, patrzył na odchodzącego jak na warjata i szepnął:

— Potrzebuje pieniędzy!...

I wciąż patrzył. Lachowicz tymczasem, ubiegłszy kilkanaście kroków, stanął, zrobił ruch jakby chciał zawrócić, lecz wreszcie poszedł przed siebie krokiem powolnym, z głową zwieszoną.

— Jednakże i w nim coś jest nakształt ambicji! — pomyślał Sielski.

W tej chwili toczyła się dziwna walka między dwoma ludź

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

mi, z których jeden potrzebował pieniędzy, a drugi je miał i hojnie rozpożyczał znajomym. Podobną usługę nieraz Sielski oddawał Lachowiczowi, nigdy nie pytając o termin zwrotu. Od pewnego czasu jednak pozycja towarzyska i usposobienie Lachowicza uległy zmianom: znajomi go unikali, on zaś stał się dziwnie drażliwym. Dawniej przychodził wprost do mieszkania Sielskiego i mówił ze śmiechem: „Pożycz mi tyle a tyle" — dziś czatował na niego pode drzwiami cukierni, nie śmiał zaczepić i obraził się bez widocznego powodu.

— A cóż mnie to obchodzi!... — mruknął Sielski, niby kończąc jakąś myśl, i chciał wejść do cukierni. Lecz wstrzymał się i znowu spojrzał za Lachowiczem. Miał on dobre serce, żal mu więc było człowieka widocznie bardzo potrzebującego; chciał nawet dogonić go i narzucić mu się z pożyczką. Lecz następnie inne myśli wzięły górę:

— Nie widzę racji poddawać się jego grymasom — mówił do siebie. — Kto czego chce, niech prosi. I jeszcze kto, ale on!...

Pchnął gwałtownie drzwi i wszedł do zakładu, z którego doleciał go dym, gwar i gorąco. Był jednak jakiś gniewny; widocznie Lachowicz zepsuł mu humor.

— Dla pana czarnej kawy? — spytał go garson.

— Później — odparł Sielski.

Garson ukłonił się, poprawił na ramieniu serwetkę i poszedł do innego gościa z zapytaniem:

— Pan już co stalował?

Wśród obłoków dymu, unoszącego się w pokoju, słabo oświetlonym kilkoma gazowemi płomieniami, odróżnić było można dwie grupy mężczyzn. Jedna z nich skupiła się około pary szachistów, druga otaczała wielki stół marmurowy.

Byli to artyści, adwokaci, asesorowie, a i literatów nie brakło. Każdy prawie z tych panów pędził żywot w kawalerskim stanie i każdy, ukończywszy robotę dzienną, uciekał od nudów domowych do cukierni, gdzie się mógł naśmiać, wykłó

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

cić, a w najgorszym razie zobaczyć oddawna znajome fizjognomje.

— Panowie! pan Sielski ma głos... — zawołał pewien młody człowiek, ujrzawszy przybyłego.

Nastało chwilowe milczenie, które niebawem przerwał ktoś inny, pytając młodego człowieka:

— Czy to ma być dowcip, panie Rumaszko?...

— A rozumie się.

— No, to dam panu jedną radę: ile razy masz powiedzieć dowcip, tyle razy ukąś się w język, a nie powiesz głupstwa.

— Zdaje mi się, że pana zrąbano, panie Rumaszko? — wtrącił ktoś trzeci. Ale młody człowiek zrąbany wcale miny nie stracił; poprawił tylko okulary, służące mu do zamaskowania cynicznych poglądów na świat, i w innej znowu stronie począł pracować na to, aby go zwymyślano.

— Jak się masz, Jerzy!... Jak się masz, Apellesie!... — witano tymczasem Sielskiego, który do obu tych przydomków miał prawo: nosił bowiem imię Jerzego i był malarzem.

— Panowie, uciszcie się! — zawołał ktoś — i pozwólcie kapitanowi dokończyć opisu wczorajszej przygody...

— Czy znowu miał przygodę? — spytał Sielski.

— I niejedną! W  południe spadła mu na łeb fura śniegu z dachu...

— Jakto? i jeszcze żyjesz?...

— Zawdzięczam to twardości mojej słowiańskiej czaszki — odezwał się głos spokojny.

Zgromadzenie ucichło.

Osobą, która zareklamowała twardość swej czaszki, był blondyn wzrostu średniego, barczysty, gruby w karku i posiadający wąsy dragońskie. Najdziwniejsze przygody opowiadał głosem naturalnym, niekiedy łzawym, przy tem miał twarz zmartwioną i oczy łagodne i smutne.

— No, zacznij znowu od początku, kapitanie! — zawołano z tłumu.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Kapitan zaczął:

— Szczególna przygoda, powiadani wam, zakrawa na farsę!... Idę sobie wczoraj przez ulicę i słyszę jakiś szelest jedwabiu. Oglądam się... i — widzę zawoalowaną damę, która zachowuje się tak, jakby mnie goniła...

— A pan uciekasz?...

— Ale gdzież tam! — oburza się kapitan i mówi dalej. — Widząc, że mnie goni, stanąłem, a ona do mnie: „Jasiu! ja cię kocham..." Powiadam wam, żem zgłupiał, wobec tak obcesowego postępowania kobiety w jedwabiach i koronkach...

— Któż to był? — spytano z boku.

— Ktoś od Brajbisza — odezwał się Rumaszko. Zgromadzenie wybuchło śmiechem, kapitan zaś uderzył

pięścią w stół i patrząc dokoła smutnemi oczyma, zawołał:

— Panowie!... Ależ nauczmy się dyskutować parlamentarnie !

Obok kapitana, z wyrazem niezamąconego zadowolenia na obliczu i otwartym katalogiem w ręku, siedział literat Roman, który od kilku lat polując na typy, włóczył się po wszystkich knajpach i jak najstaranniej każdy usłyszany wyraz zapisywał. Ten to pan Roman, zwróciwszy się do kapitana, zapytał go słodziutkim głosem:

— Czy pozwolisz mi pan zużytkować tę znakomitą sytuacją?...

— Po mojej śmierci, panie!... po mojej śmierci! — odparł melancholijnie zagadnięty.

Na parę minut przedtem, przysiadł się do wielkiego stołu człowiek z miną dżentlmena, który, korzystając ze względnej ciszy, spytał:

— Czy nie mógłbyś mi pan, kapitanie, opowiedzieć o awanturze Lachowicza, ponieważ od kilku dni krąży z tego powodu mnóstwo plotek...

— Panu opowiem! — odparł kapitan. — Naprawdę rzecz się tak miała: Jakiś facet zaczepił na ulicy dwie kobiety. La

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

chowicz go zwymyślał, a on Lachowicza wyzwał na pojedynek... Ludwik przyjął... no! i już wszystko było przygotowane jak najporządniej, kiedy się nagle cofnął...

— Podobno pan chciałeś go zastąpić? — spytał dżentlmen.

— Uważałem to za honorowy obowiązek — odparł kapitan. — Ale i cóż z tego, kiedy tym znowu razem facet nie chciał stanąć!...— dodał z głębokiem westchnieniem.

— To mnie dziwi, że się Lachowicz cofnął!... — mruknął dżentlmen, kręcąc głową. — I czy nie wie pan, z jakiego powodu?...

— Nie wiem!... nie wiem!... — jęknął kapitan, zwróciwszy łzawe spojrzenie na dno pustej filiżanki.

— Brawo, Lachowicz!... Podobał mi się ten Ludwiczek!... — mówiono w tłumie.

— Jabym mu już odtąd ręki nie podał! — mruknął ktoś.

— Ja się z nim nie witam! — dorzucił drugi.

— Ani ja.

Słuchając tego — kapitan robił się coraz smutniejszym, dżentlmen spoglądał zgóry po zebraniu i nieznacznie ruszał ramionami, a Sielski był wzruszony, choć usiłował zapanować nad sobą.

— W każdym razie, jest to genjalny malarz ten Lachowicz — przerwał dżentlmen.

— Masz pan racją, daj pan dwa złote! — krzyknął Rumaszko, znudzony długiem milczeniem.

Dżentlmen pogardliwie spojrzał na sufit, na takich bowiem, jak Rumaszko, nie zwykł był rzucać nawet pogardliwych spojrzeń. Potem zaś powtórzył:

— Tak! to bardzo zdolny malarz!

— Szkoda tylko, że unika pojedynków!... — szepnął ktoś.

— I płacenia długów... — dorzucił inny.

Dżentlmen wstał i biorąc kapelusz do ręki, rzekł tonem profesorskim:

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Kto wie, co go do tego skłoniło?... Życiem rozporządzać może tylko człowiek wolny, pan Lachowicz zaś...

— Czy sądzisz pan, że się zaprzedał komu?... — spytał z uśmiechem Sielski.

— Może być niewolnikiem jakichś obowiązków, które nietylko zabraniają mu pojedynkować się, ale nawet krępują jego talent.

To powiedziawszy, wyszedł. Literat Roman każde jego słowo z gorączkowym zapisywał pośpiechem, a melancholiczny kapitan ze smutkiem rozmyślał: kogoby też wyzwać na pojedynek, albo przynajmniej zachęcić do walki i zostać sekundantem? Reszta obecnych rozmawiała o Lachowiczu, Sielski zaś medytował. Trapiły go wyrzuty sumienia, i przykro mu było, że nie on, ale ktoś inny ujmował się za honorem nielubianego wprawdzie, lecz nieszczęśliwego kolegi. Z drugiej jednak strony, nie miał siły wystąpić w jego obronie. Jeżeli nie charakter, to przynajmniej życie Lachowicza przedstawiało wiele punktów zagadkowych, a przytem (wstyd wyznać!) uchodził on między ludźmi za najzdolniejszego malarza. Najzdolniejszy!... Miałżeby być wyższym nawet od Sielskiego pod tym względem?...

Tymczasem do uszu Jerzego dolatywały wyrazy: „tchórz", „człowiek małego charakteru," „artysta zdolny, lecz nie posiadający ukształcenia," a wszystkie te epitety odnosiły się do Lachowicza. Sielski był odurzony i nie wiedział, czy się ma cieszyć, czy gniewać. Wreszcie — kazał sobie dać szklankę ponczu...

Wypiwszy kilka łyków gorącego trunku, Jerzy uczuł nagle, że jego niechęć do Ludwika zmniejsza się i ustępuje litości. Sielski wogóle nie był przyzwyczajony do spirytualjów, i jak powiedziano wyżej, miał dobre serce. Żal mu się zrobiło obmawianego, przestał się w nim lękać współzawodnika, nabrał w tej chwili wiary we własny talent, przejął się wstrętem do plotek i już — już miał wystąpić z mówką w obronie

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Lachowicza, gdy wtem uczuł, że ktoś zlekka dotknął jego ramienia.

Obejrzał się, za nim stał Lachowicz, z chorobliwemi rumieńcami i wyrazem wzburzenia na twarzy.

— Jerzy... słówko!... — szepnął przybyły.

Ukazanie się Lachowicza podnieciło towarzystwo. Jedni śmieli się na głos, inni poczęli rozmawiać o pojedynkach; tylko mężczyzna, zwany kapitanem, oparłszy głowę na ręku, milczał i miał taką minę, jak gdyby pragnął zapaść się w ziemię.

Wezwany Sielski szybko wstał i chciał z interesantem wyjść do drugiego pokoju. Któryś jednak dowcipniś zwrócił się do Lachowicza, mówiąc:

— Panie Ludwiku! Korpaczewski dowiaduje się o pański adres...

— Czegóż on chce? — spytał nieostrożnie Ludwik.

— Chciał pana darmo pochować, usłyszawszy, żeś zginął w pojedynku!...

— Dajże pan pokój! — upomniał dowcipnisia Sielski i wziąwszy Lachowicza pod rękę, wyszedł z nim do bufetu.

— Pożycz mi trzy ruble... — odezwał się cichym głosem Lachowicz.

Prośba ta, nieomal pokorna, rozrzewniła Sielskiego. Szybko wydobył portmonetkę, lecz zamiast odrazu dać pieniądze, zabrał pierwej głos.

— Mój Ludwiku! — rzekł — dlaczego jesteś ze mną nieszczerym?... Nie trzy, ale trzydzieści i trzysta rubli dałbym ci chętnie, gdybyś mi powiedział, co mianowicie wpływa na twoje dziwne postępowanie?... Wszakże jesteśmy...

Usłyszawszy to, Lachowicz przerwał mu z szyderczym uśmiechem:

— Zawsze, widzę, jesteś poetą... Chcesz, abym przed tobą otworzył serce, jak prowentowy pisarz przed pokojówką?...

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

Robię tak i postępuję z ludźmi tak, jak mi wygodniej, oto moja tajemnica!... Dajże mi te trzy ruble...

Rozczulenie Sielskiego minęło. Szorstka odpowiedź Lachowicza wydała mu się świętokradztwem w tej chwili. Umilkł więc, dał mu trzy ruble i nie kiwnąwszy nawet głową, wrócił do swego towarzystwa i do ponczu, który posiadał roztkliwiające własności.

Zobaczywszy to, Lachowicz wyprostował się, a oczy mu dziko błysnęły. Zmiął w ręku banknot, jakby chciał go rzucić za odchodzącym, lecz szybko ochłonął i z wyrazem nieopisanej boleści opuścił cukiernią.

— I za co ja tyle cierpię?... — szepnął.

Powoli knajpujące towarzystwo poczęło się rozchodzić, a między innymi wyszedł i Sielski, do którego przyczepił się literat z katalogiem.

— Pan wie — mówił literat — że Lachowicz staje do konkursu?... Maluje „Ostatni dzień skazanego..."

Sielski drgnął i po chwili odmruknął:

— Tak?!

Potem umilkł. Wiadomość ta zaniepokoiła go, i on bowiem stawał do konkursu, a obawiał się Lachowicza. Sielski miał wprawdzie gruntowne ukształcenie artystyczne i znał europejskie galerje, współzawodnik zaś jego nie znał i nie widział nic, lecz miał ogromne zdolności. Pierwszy często malował piękne cacka, drugiemu udawało się niekiedy podchwytywać głębsze sekrety natury i przedstawiać je z niezrównaną prawdą. Straszny ten współzawodnik stał dotychczas w cieniu; jakieś nieznane więzy krępowały polot jego ducha. Lecz coby się stało, gdyby wyszedł kiedy na światło?...

„Zbyt małą ma wartość moralną, aby został wielkim!" — pomyślał Sielski, a potem mimowoli zestawił swój majątek z biedotą współzawodnika.

— To człowiek dziwny — zaczął znowu Roman — oryginalnych zasad... ten Lachowicz...

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

— Powiedz pan: żadnych zasad! — odpowiedział gniewnie Sielski.

— Musi być bardzo biedny?

— Sądzę, że jednak zarabia pendzlem około ośmiuset rubli...

— Osiemset rubli! — wykrzyknął literat, pomyślawszy

o swoich skromnych dochodach. — A gdzież on je podziewa?... bo wszakże nie ma rodziny...

— To podobno całe jego szczęście — rzekł Sielski — że rodziny nie ma, boby ją moralnie i materjalnie zgubił. Przypuszczam jednak, że na dnie tego wszystkiego musi się ukrywać jakaś kobieta... Naturalnie z tej co i on kategorji.

Literat strzelił z palców i uradowany zawołał:

— A wiesz pan, że to jest pyszny pomysł!... Tak, to jasne jak słońce... Cudowną powieść napiszę o człowieku, który mogąc zostać genjalnym malarzem, rozłajdaczył się — dzięki niestosownej miłości. Dobranoc panu!

I powiedziawszy to, literat z katalogiem pobiegł pędem do swego mieszkania.

„Cokolwiekbądź — myślał Sielski — mój przyjaciel Lachowicz ma wszelkie kwalifikacje do tytułu: człowieka bez charakteru. Nie chciałbym mieć z nim kiedy awantury..."

Gdyby w tej chwili powiedział kto Sielskiemu, że on sam prześcignie w sztuce Michała Anioła, lub że Roman zostanie wielkim powieściopisarzem — uwierzyłby. Lecz nigdyby nie uwierzył temu, że on i ci, którzy tak sumarycznie osądzili

i potępili Lachowicza, nie mają racji.

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ II

NĘDZARZ

 

Tego samego wieczora, około godziny dziesiątej, jedną z najuboższych ulic miasta szedł człowiek, z pozoru wyglądający na robotnika. Miał na sobie starą burkę i z długiemi cholewami buty. Twarzy nie można było poznać, okrywała ją bowiem brudna chustka, przewiązana widocznie dla zasłonięcia uszu lub zębów.

Potykając się co chwilę w wybojach, ukrytych pod śniegiem, na ulicy słabo oświetlonej, człowiek dosięgnął drewnianego domu i zapukał we drzwi, które mu po upływie dość długiego czasu otworzono.

— Kto tam? — zapytał stróż przybyłego.

— Ja, Stanisławie! Cóż tu u was słychać?

— Aha!... pan... Źle słychać, stary znowu zmajstrował. Ukradł mi dziś samowar, co go wziąłem od gospodarza do czyszczenia.

— Nieszczęście! — mruknął przybyły. — Cóż gospodarz?

— Jeszcze nic nie wie, ale jak się dowie, to pewniakiem da znać do cyrkułu.

Ostatnia uwaga tak wzruszyła nieznajomego, że się oparł o ścianę i chwilę milczał; potem zaś stłumionym głosem zapytał:

— Czy wychodził gdzie dzisiaj?...

— I, gdzie tam! ani dziś, ani wczoraj; a samowar musiał tu w domu gdzieś zaprzepaścić. Ale wypiera się. Com się go nie naprosił, a on nic i nic... Będzie bieda!

— No, jeżeli nie wychodził, to się samowar znajdzie,

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

tylko nic nie mówcie — odpowiedział przybyły nieco spokojniej.

Stróż zamknął drzwi i legł w długiej pace, stojącej w sieni; nieznajomy zaś wszedł na podwórze. Tu znajdowało się kilka także drewnianych domków, tudzież budynek, będący w połowie oborą, w połowie mieszkaniem ludzkiem.

Przy blasku światła, padającego z niektórych okien i odbijającego się od śniegu, przybyły dość szczęśliwie wyminął zepsutą pompę, rozebrany wóz, stosy belek i dotarł do mieszkania przy oborze. Stanął obok małego okienka i zapukał w nie raz i drugi.

— Kto tam?... — zapytano z wnętrza.

— Ja.

W ciemnem mieszkaniu rozległ się łoskot, i za chwilę potem ukazały się przez szybę niewyraźne rysy twarzy ludzkiej.

— Kiedy nie wiem kto? — zapytano powtórnie.

— No ja, Ludwik! — odpowiedział przybyły.

— Aha!...

Obok okna zaszeleściło coś, jakby powróz, odwiązywany od gwoździa, i niebawem uchyliły się drzwi wąskie i niskie.

— Zimno! — mruknął właściciel mieszkania, a przepuściwszy nieznajomego, szybko zatrzasnął drzwi i znowu je sznurem do haka przywiązał.

Przybyły, nazywający się Ludwikiem, wydobył z kieszeni małą świeczkę, zapalił ją i osadził w pewnego rodzaju drewnianym lichtarzu, przybitym do ściany.

Teraz dopiero można było rozejrzeć się w klatce. Miała ona zaledwie kilkanaście łokci kwadratowych powierzchni, a całe umeblowanie jej stanowił tapczan z brudnych sienników, paka mieszcząca w sobie parę sztuk garderoby i parę glinianych naczyń, stołek bez poręczy i stary piec żelazny. Drewniane ściany izby pełne były szczelin, zamazanych gliną.

Ten obraz nędzy uzupełniał sam gospodarz, człowiek z twarzą obrzękłą i pokrytą gęstym, czarnym zarostem, z gło

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

wą napół łysą, napół siwiejącemi przysłoniętą włosami. Miał na sobie brudną i podartą bieliznę, tudzież długi kożuch, który w nocy służył mu zamiast kołdry.

Ludwik, nie zdejmując czapki, siadł na tapczanie, wydobył z kieszeni kilka bułek, spory kawał kiełbasy i podał je starcowi.

— Niech ojciec je...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl