[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Polecamy również
Jack du Brul
PROJEKT„KUŹNIA WULKANA"
JACK
DU BRUL
KAMIEŃ MEDUZY
Tytuł oryginału The Medusa Stone
Copyright © Jack Du Brul, 2000.
Published by arrangement with D4EO Literary Agency.
Ali rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-3236-2
Warszawa 2008. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel.
620 40 13,620 8162
www.wydawnictwoamber.pl
Lou,
mojej redaktorce, mojej partnerce w podróżach,
mojej najlepszej przyjaciółce, mojej matce
PRZYLĄDEK KENNEDYEGO, FLORYDA, PAŹDZIERNIK 1989
wiedzący od trzech godzin w półleżącej pozycji i przypięty pasami do
dwóch milionów kilogramów materiałów wybuchowych kapitan Sił
Powietrznych Len Cullins słuchał niecierpliwie monotonnego mamrotania
pracownika prowadzącego start. Przypuszczał, że brak emocji w jego
głosie ma dodawać otuchy załodze promu, ale jego bardzo to irytowało.
Dwie minuty przed pierwszym lotem w kosmos Cullins wciąż wyobrażał
sobie, że sięga przez łącze radiowe i dusi prowadzącego, przebywającego
w klimatyzowanym centrum kontroli kilka kilometrów dalej. Uśmiechnął
się na tę myśl pod osłoną hełmu.
- „Atlantis", tu kontrola. Ciśnienie H-dwa w zbiorniku w porządku.
Przygotować się do odpalenia. Odbiór.
- Potwierdzam, kontrola. Przygotowujemy się do odpalenia. Bez odbioru -
odparł Cullins.
Sekundy mijały powoli, a kontrola naziemna i Cullins recytowali
przygotowany tekst, zupełnie nieoddający dramatyzmu tego, co miało się
wydarzyć. Za żaroodpornymi oknami promu wschodnią Florydę spowijał
czarny całun nocy. Gwiazdy mrugały, a Cullins wiedział, że za kilka minut
ich dosięgnie.
- Odpalajcie tę świecę, na miłość boską - mruknął.
- „Atlantis", przejmują was komputery pokładowe. Odbiór.
- Potwierdzam.
Kiedy kontrola w końcu dobrnęła do ostatnich sekund odliczania, Cullins
nie słyszał już szumu pomocniczych jednostek zasilających ani
wentylatorów i silników znajdujących się w kabinie. Dla niego te ostatnie
chwile upłynęły w całkowitej ciszy.
- Pięć... cztery... zapłon głównego silnika...
W ciągu jednej trzeciej sekundy główne silniki promu rzygnęły milionami
kilogramów ciągu; biały płomień wylotowy rozżarzył metalową platformę
startową 39A. Cała ta moc zdołała jednak tylko zakołysać promem w
mocowaniach - kosmonauci nazywali to brzdęknięciem. Ze swojego fotela
pilota Cullins nie widział jeszcze blasku kontrolowanej detonacji płynnego
tlenu
7
i wodoru stanowiących ich paliwo, ale huk towarzyszący zapłonowi
mocno wstrząsał całym promem. Przez chwilę zastanawiał się, w co się, u
diabła, wpakował.
- Trzy... dwa... jeden...
Gdy prom wyprostował się z przewidywanego przechyłu, odpaliły
dodatkowe rakiety na paliwo stałe. Każda z nich generowała ciąg ponad
dwa razy większy niż wewnętrzne silniki promu. Len Cullins i pozostali
trzej członkowie załogi poczuli się, jakby rozpędzeni zderzyli się ze
ścianą. W chwili odpalenia pod dysze promu wlały się tysiące litrów wody,
aby zredukować straszliwe wibracje wywoływane przez silniki. Woda
zmieniła się w kłęby pary, w których odbijał się ogniście żółty płomień
wylotowy.
- I jest start! - Co ty, kurwa, powiesz!
W pięć sekund prom opuścił wieżę startową; wyglądało to, jakby nad
Florydą na długo przed wschodem słońca wstał świt. Prom unosił się znad
mangrowych bagien na płomienistym ogonie plazmy, rozcinającym noc
jak nóż. Energia chemiczna przekształcała się w kinetyczną tak szybko, że
czterdzieści pięć sekund po starcie została przekroczona bariera dźwięku, a
kilka chwil później jej dwukrotność. Po dwóch minutach rakiety
dodatkowe wypluły resztki paliwa, a prom pędzący z prędkością cztery i
pół razy większą od prędkości dźwięku znajdował się już czterdzieści pięć
kilometrów nad ziemią.
Komputery pokładowe kierowały przepływem paliwa do wewnętrznych
silników „Atlantisa", by utrzymać przeciążenie poniżej trzykrotności
normalnego, a Len Cullins czuł się rozsmarowywany po dopasowanym do
jego sylwetki fotelu. Treningi go na to przygotowały, ale wciąż nie mógł
uwierzyć, że można się tak czuć. Tak prosty gest, jak uniesienie dłoni w
rękawicy z poręczy, wymagał wytężenia niemal wszystkich sił.
- „Atlantis", mamy oddzielenie rakiet dodatkowych.
- Potwierdzam. Co za widok! - zawołał Cullins.
Dwie rakiety przymocowane do pękatego zewnętrznego zbiornika paliwa
odpadły od promu, wirując w płomienistych kręgach rozgrzanego gazu na
resztkach paliwa. A prom wciąż się unosił, cały czas przyspieszając,
przekraczając granicę dziesięciu machów, która była jak słupek odległości
na pustej autostradzie.
Na wysokości stu kilometrów załoga ujrzała słońce wschodzące nad
kurczącym się horyzontem. Wszyscy czterej kosmonauci rozdziawili usta
jak dzikusy, a „Atlantis" wypadł poza atmosferę, do świata, w którym
Ziemia była tylko kolorowym tłem, odartym z ciepła i piękna przez
mroźną próżnię kosmosu.
- „Atlantis", tu kontrola naziemna. Jesteście w punkcie bez powrotu.
Słyszycie?
8
Punkt bez powrotu oznaczał, że prom jest już za wysoko, by wylądować
na awaryjnym lądowisku w północnej Afryce albo Europie. Musiał
polecieć w kosmos albo zginąć.
- Potwierdzam, kontrola - powiedział Cullins do kontroli w Houston,
która przejęła kierowanie lotem od Przylądka Kennedy'ego, kiedy tylko
prom opuścił wieżę startową. Kontrola naziemna kosmicznego programu
Stanów Zjednoczonych znajdowała się w Teksasie w wyniku machinacji
Lyndona Johnsona w czasie, gdy program ten był w powijakach. Agencja
Kosmiczna zapłaciła już za to miliony dolarów w odprawach.
Osiem minut po pierwszym grzmocie głównych silników promu wyssały
one resztki paliwa z zewnętrznego zbiornika i załogę otoczyła nagle
głęboka cisza. Dokładnie w tym momencie, kiedy zgasł ciąg silników, a
ręce Cullinsa uniosły się z poręczy i zawisły w powietrzu jak wodorosty w
stawie, pilot zdał sobie sprawę, że wyrwał się z objęć Ziemi. Zrobił także
coś, czego zazdrościli mu wszyscy ludzie na świecie. Spełnił dziecięce
marzenie.
- „Atlantis", tu kontrola. Przygotujcie się do odrzucenia zbiornika.
- Potwierdzam. Odrzucenie zewnętrznego zbiornika... teraz. Niewielkie
ładunki wybuchowe odepchnęły olbrzymi zbiornik od promu; rozpoczął
długi lot z powrotem w atmosferę, w której miał nieszkodliwie
spłonąć.
- Może i grawitacja jest prawem, ale Newtonowska mechanika to
cholernie dobra karta „wyjście z więzienia" - zażartował Dale Markham,
specjalista od obsługi ładunku, siedzący za Cullinsem.
Dwie godziny po wejściu na orbitę, z pokrywą luku towarowego otwartą,
by wytracić nadmiar ciepła, załoga zabrała się do wykonywania głównego
zadania. Wszyscy odczuwali już skutki nieważkości - jutro nie nadawaliby
się już do niczego. Dlatego NASA zaplanowała uwolnienie ładunku tuż po
wejściu promu na stabilną orbitę czterysta kilometrów nad planetą.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]