[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DUBOIS BRENDAN
DZIEŃ ODRODZENIA
PRZEKŁAD
WOJCIECH SZYPUŁA
Historia odnotuje fakt, że szczyt tych gorzkich zmagań nastąpił pod koniec lat
pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych. Stwierdzam zatem jako prezydent
Stanów Zjednoczonych, że jestem zdecydowany zapewnić naszemu państwu
przetrwanie i zwycięstwo bez względu na koszty i niebezpieczeństwa.
prezydent John F. Kennedy
20 kwietnia 1961
Ja pragnę pokoju; jeśli wy chcecie wojny - to wasza sprawa..
premier Nikita Chruszczow
4 czerwca 1961
Użyjemy broni atomowej w każdej sytuacji, w której uznamy, iż jest to
niezbędne dla ochrony żywotnych interesów naszego państwa..
sekretarz obrony Robert S. McNamara
25 września 1961
Prolog
Cieszył się, że ma miejsce przy oknie, bo chciał rzucić okiem na miasto. Kiedy
samolot linii BOAC przechylił się na skrzydło, podchodząc do lądowania w Bostonie,
i śmignął nisko nad wieżowcami, poczuł dreszcz emocji.
Dziesięć lat, pomyślał.
Minęła cała dekada, odkąd ostatni raz postawił stopę na amerykańskiej ziemi.
Gdyby nie przypadkowa wizyta w amerykańskiej bazie lotniczej wtedy, w
październiku, byłby został w tym kraju. Na zawsze. Usmażony żywcem. A wypalone
atomy jego ciała połączyłyby się na wieki z ruinami ambasady w Waszyngtonie i
resztkami dziesiątek jej pracowników. Wzdrygnął się i przeniósł wzrok na stare
ceglane budynki i wąskie ulice Bostonu. To tutaj przed niemal dwustu laty zaczęła się
rewolucja, w której jego przodkowie z pewnością mieli swój chlubny udział. Cóż za
ironia losu.
Samolot wylądował gładko, prawie bez wstrząsów. Wyjął ze schowka nad
głową małą torbę podróżną i aż mu się wstyd zrobiło, gdy poczuł, jak szybko bije mu
serce. Przecież wiedział, że wszystko będzie w porządku; ci, którzy go tu przysłali,
należeli do najlepszych specjalistów na świecie, a poza tym miał przecież uczciwie
wystawiony paszport. Według niego nazywał się John Sheffield, co było prawdą. Nie
napisano tam, że jest brytyjskim generałem w stanie spoczynku, ale kogo to, do
ciężkiej cholery, miałoby obchodzić?
Stanął w kolejce do odprawy celnej. W sali odpraw panował ścisk; wyłożona
ceramicznymi płytkami podłoga była porysowana i brudna. Tylko garstka ludzi
zebrała się przy bramce dla obywateli amerykańskich wracających do domu z
zagranicy - mało kto mógł sobie pozwolić na podróż przez ocean, a i gościnnych
krajów raczej brakowało. Kolejka zaczęła posuwać się naprzód.
Podał paszport brzuchatemu facetowi ubranemu w mundur służb celnych
-czarne spodnie, białą koszulę, krawat i czapkę z daszkiem. Kiedy celnik oglądał
dokument, jemu znów serce mocniej zabiło. Wszystko będzie w porządku, uspokajał
się. W najlepszym porządku.
Żałował tylko, że nie potrafi zapomnieć ostatniej rozmowy z tym
niepokojącym facetem z brytyjskiego Foreign Office. A z początku wyglądał tak
niewinnie, kiedy spokojnie zaciągał się dunhillem.
- Zdaje pan sobie sprawę, generale, że jeśli coś się pokiełbasi, nie będziemy
mogli panu pomóc? - mówił. - Naprawdę przykro mi to mówić, ale jest pan zdany
tylko na siebie. Rzecz jasna, jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni za pomoc, ale nikt
nie może nas skojarzyć z pańską misją ani oficjalnie, ani nieoficjalnie.
To był wstrząs, bez dwóch zdań; generał generałem, ale nawet on nie mógł
liczyć na wsparcie. Urzędnik Foreign Office uśmiechnął się - lekko, nieco
pobłażliwie; krzaczaste brwi i obwisłe policzki upodabniały go do starego, smętnego
psa.
- To uczciwy układ - odparł pospiesznie, bojąc się, że jeśli będzie zwlekał,
zmieni zdanie i nie wróci do tego okropnego miejsca.
Teraz celnik przyglądał mu się badawczo. Miał jednodniowy zarost,
poplamione atramentem palce i chyba o numer za dużą czapkę.
- Jaki jest cel pańskiej wizyty?
- Podróżuję w interesach - odparł bez zająknienia. Ćwiczył te słowa przed
lustrem.
- Co to za interesy?
- Przemysł tekstylny. - Kłamstwo przyszło mu z łatwością. - Przyjechałem
zobaczyć wasze zakłady włókiennicze na pomocy, w Lowell i Lawrence. Jestem
przedstawicielem koncernu zainteresowanego zakupem kilku fabryk tekstylnych.
Chcielibyśmy je na nowo uruchomić.
Celnik spojrzał na niego spode łba, stemplując mu paszport. Sheffield znał to
spojrzenie - pełne niezdecydowania i wątpliwości. Jankesi żywili wobec swoich
kuzynów zza oceanu dwojakie uczucia: wdzięczność za pomoc, jaką od dziesięciu lat
otrzymywali - żywność, lekarstwa, nasiona i sadzonki - oraz nienawiść za wszystko,
co się z tą pomocą wiązało - za stypendia, które pozwalały wyłapywać najlepszych
studentów i wysyłać ich prosto do Wielkiej Brytanii; za programy medyczne, dzięki
którym co roku wybrańcy mogli liczyć na nowoczesne kuracje popromienne i
onkologiczne; za biznesmenów takich jak ten, za którego się podawał - którzy rok po
roku przybywali zza oceanu i wykupywali zrujnowane fabryki i leżącą odłogiem
ziemię. Niegdyś ogromny i dumny, a dziś ciężko okaleczony naród przyglądał się, jak
zarabiają na jego własności niezłe pieniądze, a przy okazji na nowo przykuwają swą
dawną kolonię do macierzy.
Paszport wrócił do niego pchnięty po śliskim, metalowym blacie.
- Witamy w Stanach Zjednoczonych - rzekł celnik grobowym głosem. Biorąc
paszport do ręki, Sheffield zauważył, że koszula celnika jest w trzech miejscach
połatana.
- Ogromne dzięki.
Po wielu godzinach spędzonych w niewygodnym fotelu w samolocie krótka
przechadzka przez zatłoczony terminal sprawiła mu ogromną przyjemność. Powietrze
na dworze było przesiąknięte dymem i spalinami samochodów i autobusów. Miał
szczęście, bo nie musiał długo czekać na taksówkę. Kiedy biało-pomarańczowy
samochód zajechał na postój, John usadowił się na tylnej kanapie, wciągnął za sobą
bagaż i rzucił:
- Do Sheratona.
Kierowca - Murzyn, mniej więcej w wieku Sheffielda - chrząknął tylko
potakująco i ruszyli spod terminalu. Nie odezwał się ani słowem, gdy włączyli się w
strumień wozów opuszczających lotnisko i wjechali w tunel prowadzący do Bostonu.
Generał nie miał nic przeciwko temu, żeby jechać w milczeniu. Kiedy wynurzyli się
spod ziemi i zaczęli przemykać wąskimi, krętymi uliczkami miasta, wyjrzał przez
zabrudzone okno. Spodziewał się, że ujrzy miasto zmęczone i stare, takie jak
Manchester, ale zaskoczyła go przygnębiająca atmosfera tego miejsca - tak jakby
ludziom przestało zależeć na tym, jak żyją. Samochody były stare i pordzewiałe,
autobusy na ropę prychały kłębami czarnego dymu, a budynki wyglądały tak, jakby od
lat nikt ich nie odnawiał.
Piętnaście minut od przybycia do hotelu znalazł się w swoim pokoju. Nie
zdejmując ubrania ani butów, znużony podróżą rzucił się na łóżko. Dopiero po jakimś
czasie z wysiłkiem wstał, poszedł do łazienki i zrobił sobie zimny okład na kark.
Zerknąwszy w lustro, ujrzał zmęczone niebieskie oczy okolone setkami zmarszczek,
których dorobił się, służąc długie lata w wojsku, i opaloną, pokrytą piegami łysinę na
czubku głowy, otoczoną marnym wianuszkiem krótkich siwych włosów. Wiedział, że
wygląda na swój wiek, ale był przy tym dumny, że waży raptem trzy kilogramy
więcej, niż gdy wstępował na służbę króla. Miał wtedy siedemnaście lat.
A spędził w niej niemało czasu; walczył na błotnistych polach Francji, potem
stacjonował w Niemczech, a cały czas piął się po szczeblach kariery, coraz mocniej
angażując się w dyplomatyczne aspekty wojskowości. Teraz służył królowej i miał
spotkać się z Amerykaninem, którego od dziesięciu lat nie widział na oczy -
człowiekiem, który twierdził, że posiada informacje o kapitalnym znaczeniu dla
przyszłości obu krajów.
Wrzucił kompres do muszli i spuścił wodę, po czym wrócił do pokoju i stanął
obok łóżka. Stary drań musiał być kompletnym świrem. Sheffield usiadł na chwilę na
wyblakłym prześcieradle, patrząc na stojący przy łóżku telefon.
Wendy. Mógł podnieść słuchawkę, zamówić połączenie międzykontynentalne i
za kilka chwil rozmawiałby już z Wendy. Dzieliło ich sześć godzin różnicy; śpi
pewnie - z telefonem na poduszce obok - ale dobrze ją znał: ucieszy się, mogąc z nim
porozmawiać, chociaż była wściekła, że wyjechał.
Już miał zdjąć słuchawkę z widełek, ale zawahał się. Nie, to nie najlepszy
pomysł; nie wiadomo, kto mógłby podsłuchać rozmowę w hotelowej centrali. Wstał i
założył płaszcz. Doszedł do wniosku, że zje szybką kolację i dopiero wtedy się położy.
Poza tym powinien skoncentrować się na czekającym go zadaniu. Mimo że marzył o
tym, by usłyszeć jej głos, nie mógł sobie pozwolić na to, żeby myśl o Wendy go
rozpraszała.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]