[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dave Duncan - Groźne Wiry Morza
Dave Duncan
Groźne Wiry Morza
(The Gilded Chain)
Człowiek ze słowem tom 03
Przełożył Michał Jakuszewski
Rozdział I
SPRZYJANIE UŁUDZIE
1
W całym Imperium nie było prowincji, która bardziej niż wyspa Kith zasługiwałaby na miano kwitnącej. Odkąd podbito
ją w epoce ekspansji za panowania dziesiątej dynastii, stanowiła najważniejszy impijski bastion na Morzach Letnich.
Miała bogate kopalnie i żyzne ziemie uprawne. Była też liczącym się ośrodkiem transportu morskiego. Od czasu do
czasu tajfun powodował pewne szkody bądź też smoki mogły spustoszyć północno-wschodni brzeg, lecz zachodniego
wybrzeża podobne klęski nie nawiedzały już od stuleci. Położone tam miasto Finrain było najludniejsze i najbogatsze na
wyspie. Stanowiło też jej największy port.
W portach można było spotkać wielu marynarzy, a najlepszymi z nich byli jotnarowie. Impowie nie bez powodu nie
czuli się pewnie w obecności przedstawicieli tej rasy, stanowczo więc zachęcali członków załóg zawijających do Finrain
statków, aby zatrzymywali się na stałe w Durthingu, który leżał o parę godzin drogi na południe – wystarczająco blisko, by byli
pod ręką, lecz na tyle daleko, aby ich gwałtowne instynkty nie wyrządzały szkody samemu Finrain ani jego obywatelom.
Durthing był również domem dla garstki trollów. Większość z nich stanowili potomkowie niewolników sprowadzonych
z Gór Rozległych, a to dlatego, że na wyspie ta rasa praktycznie wyginęła po nastaniu rządów Imperium. Osiedliło się tam też
trochę mieszańców oraz, rzecz jasna, gnomów, którzy dbali o kwestie sanitarne, a nawet mieszkała garstka impów. Niemniej
każdy imp, który decydował się na życie w jotuńskiej osadzie musiał mieć do tego bardzo istotne powody – takie, o jakich
lepiej było nie mówić.
Ostatnio zamieszkał tam młody marynarz mieszanego, faunio-jotuńskiego pochodzenia. Choć nabył go za olbrzymią
sumę jako niewolnika Gathmor, nowy kapitan
Tancerza Burzy,
później marynarza obdarzono wolnością... W pewnych
granicach. Choć może byłoby przesadą twierdzić, że jego towarzysze na zmianę mieli na niego oko, ale... Cóż, był dobrym
chłopakiem i nigdy nie brakowało mu towarzystwa. Co prawda nie okazywał zainteresowania ucieczką, ale był stanowczo zbyt
cenny, by pozwolić mu na znalezienie okazji. Ponadto z Durthingu wiódł tylko jeden lądowy trakt i przechodził on obok
posterunku imperialnej armii. Impowie słynęli ze wścibstwa.
Nawet najbardziej zaślepiony z jego mieszkańców nie mógłby nazwać Durthingu miastem. Zaledwie zasługiwał na
miano wioski, gdyż jego chaty i walące się domostwa były rozrzucone bezładnie na zboczach płytkiej kotliny o kształcie misy.
Jedyne zakłócenie jej symetrii stanowiła przełęcz, przez którą dawno temu – przed czasami najstarszych Bogów – wdarło się
morze. Czysta, spokojna woda i gładki piasek, na który można było wyciągać statki, czyniły z niemal zupełnie okrągłej zatoki
jeden z najlepszych portów w całej Pandemii. Ze zboczy spływały trzy małe strumienie, morze obfitowało w ryby, a klimat był
idealny. Z reguły około tuzina statków zarzucało tu kotwicę lub spoczywało wyciągnięte na brzeg. Na ogół też jeszcze dwa lub
trzy były w budowie.
W Durthingu nie obowiązywały żadne formalne prawa dotyczące własności gruntów, gdyż w ogóle nie było tu
formalnych praw. Morze stawiało wysokie wymagania i gdy tylko zabrało mężczyznę jakiejś rodzinie, jego dom szybko
porzucano na pastwę zielska; z czasem połykał go skarłowaciały las.
Owdowiała kobieta musiała natychmiast znaleźć sobie nowego opiekuna. Jej dzieci na ogół i tak wkrótce umierały.
Nawet wśród jotnarów niewielu mężczyzn było zdolnych zabić dziecko z zimną krwią, lecz jeszcze mniej było takich, którzy
dbaliby zbytnio o bachory spłodzone przez poprzednika. Sprawę załatwiały zaniedbanie i obojętność albo ataki bezmyślnego,
pijackiego szału. Wdowę, która nie znalazła sobie nowego obrońcy, szybko przepędzały inne kobiety, by pochłonęły ją
koszmarne slumsy Finrain.
Każdemu złu odpowiadało jednak jakieś dobro, jak mówili kapłani, i dzięki temu nowo przybyli nie mieli trudności ze
znalezieniem lokum. Mogli wybrać sobie miłe miejsce w pobliżu jednego ze strumieni i wybudować tam dom swych marzeń
albo po prostu wprowadzić się do któregoś z opustoszałych budynków. Wybór był duży: impijskie drewniane chaty, niskie,
mroczne, pokryte darnią nory nordlandzkiego typu, jakie lubili jotnarowie, albo bezładne skupiska murów wznoszone przez
trollów. Było też trochę porzuconych gnomich jam, lecz tych unikały nawet szczury.
Faun wybrał sobie starą, oddaloną od innych chatę z bali. Wziął się do roboty, by uczynić ją zdatną do zamieszkania.
Wdrażał się jednocześnie do życia marynarza. Po każdym rejsie wprowadzał nowe udoskonalenia. Miesiące mijały
niepostrzeżenie w tym błogim, łagodnym klimacie. Po wiośnie nastąpiło lato.
2
Daleko na wschodzie, pod okrutniejszym słońcem, szlak karawan biegł z wielkiego portu Ullacarn na wschód przez
podgórze Progistów, po czym skręcał na północ, by rozgałęzić się, podzielić i przerodzić w gmatwaninę ścieżek wiodących na
Pustynię Centralną. Jedyne przejście prowadzące między piaskiem a górami znane było kupcom jako Rękawica. Ich strażnicy
1 / 143
Dave Duncan - Groźne Wiry Morza
nazywali je Rzeźnią. W niektórych miejscach szlak był tak wąski, że poganiacze jadący ku morzu mogli wykrzykiwać obelgi
bądź słowa pozdrowienia do tych, którzy kierowali się ku wnętrzu kraju, podczas gdy dzwonki ich wielbłądów odgrywały
wspólnie małe rondo. Przechodziło tędy wiele kupieckich karawan, choć nie aż tyle, ile próbowało tego dokonać, gdyż w całym
regionie podstawową formę zatrudnienia stanowił bandytyzm. Nazwy przełęczy mówiły same za siebie: Przełęcz Kości, Ucho
Igielne, Jednego Mniej, Krwawe Źródło, Wysoka Śmierć, Niska Śmierć, Mielec Myszołowa i Osiem Ofiar.
Na obu końcach Rękawicy można było wynająć dodatkowych strażników, w ich żyłach mogła jednak nie płynąć
prawdziwie królewska krew. Autentyczni zabójcy lwów nie ufali im w najmniejszym stopniu i mieli do tego poważne powody.
Po wielu tygodniach podróży przez pustkowia Zarku karawana prowadzona przez czcigodnego szejka Elkaratha dotarła
wreszcie do Rękawicy. O kilka dni niebezpiecznej podróży przed nimi znajdowało się piękne miasto Ullacarn oznaczające
odpoczynek, zysk i zasłużone wygody. Wielbłądy, które uprzednio niosły artykuły pierwszej potrzeby dla skromnych
mieszkańców wnętrza kraju – łopaty i oskardy z mocnej krasnoludzkiej stali, cudowne elfie barwniki czy mocną lnianą przędzę
– teraz obładowane były produktami witanymi przez resztę Pandemii jako luksusy: wełną z górskich kóz oraz utkanymi z niej
jaskrawymi dywanami, nieoszlifowanymi szmaragdami czy wytrzymałymi strojami ze skóry bądź wielbłądziej sierści, które
wyrabiali biedni, często głodni ludzie, poświęcający tej pracy cały swój czas. Jego nieograniczone zasoby były ich jedynym
bogactwem.
W ciągu długiego życia szejka jego orszak wiele razy przechodził przez Rękawicę. Spotykał się tam niekiedy
z przemocą, lecz nigdy dotąd władca nie poniósł żadnych strat w ludziach czy dobytku. Jeśli nalegano, by wytłumaczył swe
godne uwagi szczęście, uśmiechał się tylko tajemniczo pod śnieżnobiałą brodą i mówił coś o czujności oraz przestrzeganiu
przykazań świętych ksiąg. Był przekonany, że tym razem podróż okaże się równie spokojna. Jego grupa nie była liczniejsza czy
bogatsza niż zwykle.
Korpulentny i dostojny szejk Elkarath siedział wysoko na wielbłądzie, przyglądając się prażonemu słońcem
krajobrazowi spod przypominających śnieżne zaspy brwi. Wiódł swą długą karawanę ku Oazie Wysokich Żurawi. Znajdował
się teraz w samym środku Rękawicy, na najbardziej niebezpiecznym odcinku drogi. Wśród otaczających go nagich turni kryło
się około tuzina mrocznych parowów znanych jedynie tubylcom. W każdym z nich mogła czaić się grupa uzbrojonych
bandytów. Wyszczerbione szczyty Progistów rysowały się na północno-zachodnim horyzoncie.
Na maleńką osadę leżącą w dolinie pod nimi składało się kilka tuzinów domów z nie wypalanej cegły, staw z czystą
wodą oraz około setki smukłych palm. Nie było tam kopalń, a ziemia nie dawała zbyt obfitych plonów. Mimo to ludzie
z Wysokich Żurawi byli dobrze odżywieni i zamożni. W ich stadach widziało się wiele pięknych wielbłądów. Wśród innych
ludów wszyscy dżinnowie mieli opinię perfidnych, lecz między mieszkańcami samego Zarku z tej cechy słynęli ludzie
z Wysokich Żurawi.
Kierując się wieloletnim doświadczeniem, szejk Elkarath przewidywał wieczór korzystnego handlu. Zawsze przywoził
ze sobą do Wysokich Żurawi złoto, ponieważ tamtejsza starszyzna nie przyjmowała nic innego w zamian za oferowane przez
siebie klejnoty, luksusowe przedmioty oraz inwentarz. Dopytywanie się o źródło ich bogactwa byłoby ordynarną
nieuprzejmością oraz obłąkaną lekkomyślnością.
Za szejkiem, równie wysoko w siodle, podążał dowódca jego strażników. Zgodnie ze starożytną tradycją wielbłądzich
szlaków zawsze tytułowano go Pierwszym Zabójcą Lwów. W tym przypadku anonimowość była szczególnie cenna, albowiem
ów okazały młody człowiek był sułtanem Arakkaranu, Azakiem, i można było za niego uzyskać – dosłownie – królewski okup.
Jadąca znacznie bliżej końca karawany młoda kobieta podająca się za jego żonę była królową Inosolan z Krasnegaru. Ona
jednak nie przyniosłaby przeciętnemu porywaczowi nic poza krótkotrwałą cielesną satysfakcją. Dla opiekunów, czworga
nadprzyrodzonych strażników świata, przedstawiała najwyraźniej znacznie większą wartość.
Szejk Elkarath nie zamierzał jednak podczas wizyty w Oazie Wysokich Żurawi rozmawiać o magii czy polityce.
3
– Ahoj, towarzyszu! – zawołał Ogi zbliżając się do chaty fauna. Słońce zaszło dopiero przed chwilą. Impa łatwo było
dostrzec wśród niskich krzewów i wrzecionowatych drzew, lecz życie w jotuńskiej osadzie, takiej jak Durthing, czyniło
ostrożność drugą naturą człowieka. Jeśli zaskoczyło się jotunna, mógł najpierw zabić, a przepraszać później. Niektórzy nie
przeprosiliby nawet wtedy.
Walenie młotka ustało. W chwilę później w oknie pojawiła się oblicze Rapa – nieładna twarz spoglądająca spod strzechy
brązowych włosów przywodzących na myśl gęstwinę suchych paproci. Faun otarł czoło nagim ramieniem.
– Mam parę karpi – wrzasnął Ogi, unosząc je ku górze. – I wino!
– Wino? Z jakiej okazji?
– Pomyślałem sobie tylko, że pracującemu człowiekowi przyda się chwila wytchnienia.
Faun zademonstrował swój zwykły, nieśmiały uśmieszek.
– Świetnie! – zawołał i zniknął.
Ogi skierował się w stronę paleniska. Z radością odkrył, że tli się w nim jeszcze kilka węgielków. Dodał trochę patyków
i rozdmuchał płomień. Następnie usiadł na głazie i upewnił się, że wino przeżyło podróż bez szkody.
Nadfrunął szary ptak, który przysiadł na gałązce i popatrzył na niego z wyraźną podejrzliwością. Było tam
wystarczająco dużo kamieni, by mógł na nich spocząć jeszcze przynajmniej tuzin ludzi. Ten, kto wybudował domek musiał
mieć liczną rodzinę... nie, chata była mała. Po prostu lubił urządzać duże przyjęcia. Było to miłe miejsce, skryte w niewielkiej
dolince i chronione przed tropikalnym słońcem przez kilka w miarę przyzwoicie wyrośniętych drzew – w Durthingu wszelkie
godne uwagi drewno szybko zużywano na opał – leżało jednak zbyt daleko od źródła, by można je było uznać za lokalizację
pierwszej klasy.
Po kilku minutach Rap wylazł na zewnątrz, wciągając koszulę. Nadal był komicznie wstydliwy w kwestii ubrania,
zwłaszcza biorąc pod uwagę całkowity brak prywatności w życiu zawodowym marynarza. Był to jednak dobry chłopak,
solidniejszy niż sugerowałyby to jego lata. Pomijając włosy oraz rozmiary Rapa, wyglądał on na typowego fauna. Cechowała
2 / 143
Dave Duncan - Groźne Wiry Morza
go też charakterystyczna dla tej rasy niechęć do poddawania się grupowej presji. Na przykład był gładko wygolony. Jako
jedyny członek załogi
Tancerza Burzy
nie próbował zapuścić przypominających szczotkę do podłogi wąsów podobnych do
tych, jakie nosił Gathmor. Był również jedynym mężczyzną w Durthingu, który przez cały czas nosił długie spodnie. Ogi często
zastanawiał się, czy to po prostu kolejne z jego dziwnych wyobrażeń na temat przyzwoitości, czy też był przewrażliwiony na
punkcie swych faunich nóg.
Wiele rzeczy w Rapie intrygowało Ogiego.
Ogień trzaskał już miło. Imp przystąpił do obierania cebuli. Rap usiadł na sąsiednim głazie. Jeszcze raz otarł czoło.
– Za ciężko pracuję! Chciałem popływać.
Dźwignął dzban z winem, odchylił głowę i pociągnął długi, solidny łyk. Było to dla impa miłą niespodzianką. Może
upicie go dzisiejszej nocy nie będzie tak okrutnie trudnym zadaniem, jak się tego obawiał.
Rap opuścił naczynie z głośnym westchnieniem.
– Pójdę później.
– Hej, pływanie po ciemku... no dobra, mądralo, nie musisz się tak głupkowato uśmiechać! – Ogi z reguły nie bawił się
w troskliwą kwokę, ale młody Rap dopiero niedawno opanował tę umiejętność. – Może i to nie jest dla ciebie niebezpieczne,
ale nie wchodź za często do wody po jedzeniu, dobra?
Tak czy inaczej, pewne osoby zaplanowały już wieczorne zajęcia dla tego marynarza i nie było wśród nich pływania.
Poruszy tę sprawę później.
– Jak idzie budowa?
– Chcesz zobaczyć? – zapytał nieśmiało Rap.
Zerwał się z miejsca i poprowadził Ogiego do małej szopy, którą zwał domem. Zasługiwała teraz na tę nazwę znacznie
bardziej niż przed dwoma miesiącami. Rap z dumą zaprezentował swe ostatnie osiągnięcie: żaluzję na okno. Stanowiła ona
osłonę przed deszczem, choć nie przed wiatrem. Rap nie miał jeszcze żadnych mebli oprócz hamaka i krzesła, mimo że Ogi
często proponował, iż pożyczy mu trochę pieniędzy na zagospodarowanie. Rzecz jasna, na odpowiedni procent.
Jak zwykle, Ogi zastanawiał się, dlaczego faunio-jotuński mieszaniec postanowił zamieszkać w impijskiej chacie.
W swej ojczyźnie, Sysanasso, faunowie mieszkali w kruchych, krytych słomą szałasach z wikliny. Mimo to Rap wybrał
prastare domostwo z bali zbudowane w tej odludnej dolinie przez jakiegoś dawno zaginionego impa. Sprawiał wrażenie
zdziwionego faktem, że jego wybór kogokolwiek zaskoczył. Wymamrotał coś o tym, że wychował się w impijskim mieście,
nawet jeśli sam nie jest impem. Gdyby zdecydował się na jakieś mniej izolowane miejsce, sprawiłoby to sympatyczniejsze
wrażenie.
Naprawił dach i doprowadził chatę do zdumiewającej czystości. Ogi popatrzył na to z podziwem i pochwalił go.
Następnie ruszyli z powrotem ku palenisku i winu.
Ogi wzniósł kilka toastów i wlał w ten sposób w chłopaka jeszcze trochę trunku. Następnie wydobył złapane dziś ryby
i zabrał się do ich czyszczenia.
– Co przypłynęło? – mruknął Rap, spoglądając nad głową Ogiego, jak się zdawało na wysmukłe drzewa.
– Jeden z nich to zapewne
Petrel.
Już na niego pora. Drugiego nie znam.
Wpływające do portu statki zawsze wzbudzały zainteresowanie, lecz młody las otaczający chatę Rapa zasłaniał mu
widok na zatokę. Zmysł fauna przenikał rzecz jasna przez tę zasłonę, lecz albo statki znajdowały się jeszcze poza jego
zasięgiem, albo po prostu sprawa nie obchodziła go zbytnio. Usiadł z powrotem na miejsce i milcząc wpatrzył się w migotliwe
płomienie.
Szybko zapadał tropikalny zmierzch. Głosy ptaków cichły. Jasny dym, iskry i trzaskający ogień... zwariowane na
punkcie seksu świerszcze podniosły już rejwach... To była przyjemna noc.
Ogi odciął rybom łby, które wyrzucił przez ramię, by znalazły je psy albo gnomowie. Podobnie, gdy rozciął brzuchy,
wydobył flaki i cisnął je na ziemię za swymi plecami. Całkiem możliwe, że w pobliżu już czaiło się gnomie dziecko albo i dwa,
przyciągnięte przez ogień.
– Coś nie w porządku? – zapytał Ogi.
Rap wpatrywał się nieruchomo w płomienie. Uśmiechnął się blado i wzruszył ramionami.
– Nic, w czym mógłbyś mi pomóc.
– Jak sobie życzysz. Jeśli jednak zechcesz pogadać o tym z przyjacielem, jestem pod ręką. I wbrew temu, co zapewne
słyszałeś od chwili, gdy odstawiono cię od piersi, niektórzy impowie potrafią dochować tajemnicy.
Te słowa ponownie przywołały na chwilę ów charakterystyczny uśmieszek. Ogi zdał sobie sprawę, że na szerokich
ustach fauna niemal nigdy nie gościł pełny uśmiech.
– Po prostu nie łatwo mi przyzwyczaić się do życia tutaj.
Tak, to było bardzo dziwne.
– Durthing nie jest ideałem – przyznał lojalnie Ogi – ale nie ma żadnego miejsca, które byłoby o wiele lepsze. Kosztem
zaledwie kilku dni pracy zbudowałeś sobie całkiem niezły dom. Jest tu też duży wybór dziewcząt. Znam mnóstwo takich, które
z chęcią pomogłyby ci wypełnić go dzieciakami.
Rap zadrżał.
– Przyzwyczaisz się do tych małych utrapieńców – zapewnił go z zadowoleniem Ogi. Uala miała już dwoje i następne
było w drodze. Biorąc pod uwagę, jak rósł jej brzuch, mogły to nawet być bliźnięta. – Czasami bywają całkiem miłe. Tylko
mnie nie cytuj.
Rap znowu zaczął gapić się w ogień.
To, w jaki sposób ten chłopak w ogóle znalazł się w Kraju Baśni, nadal otaczała tajemnica. Zapewne w grę wchodziła
magia. Ogi miał w sobie wystarczająco dużo z marynarza, by nie lubić rozmawiać o podobnych sprawach. Niemniej było to
ciekawe.
– To dziewczyna, prawda? – zapytał. – Czy sen?
– Dziewczyna – odpowiedział Rap, przemawiając do ognia. – Ale nie w ten sposób, o jakim myślisz.
3 / 143
Dave Duncan - Groźne Wiry Morza
– Synku, próbowałem wszystkich możliwych sposobów – odparł z nostalgią Ogi.
Rap zmarszczył swój szeroki, fauni nos. – No to powiedzmy, że obietnica.
– Jaka obietnica?
Rap obrzucił go przelotnym, nieprzeniknionym spojrzeniem.
– Zwariowana. – Pociągnął z dzbana kolejny łyk wina i otarł usta grzbietem dłoni. – Szkopuł w tym, że właściwie nie
chcę być marynarzem.
Nie będzie zbyt lubiany, jeśli Gathmor usłyszy, że mówi takie rzeczy. Albo jakikolwiek jotunn, skoro już o tym mowa.
– W takim razie oszukujesz nas wszystkich, kolego. Mówiono, że kiedy Larg awansuje, mogą cię zrobić drugim
sternikiem.
Rap żachnął się z niedowierzaniem i ponownie wsparł łokcie na kolanach. Wiosłował do Kraju Baśni i z powrotem już
trzy razy. Mężczyźni w jego wieku rośli szybko. Już teraz wyrobił sobie ramiona wioślarza. Będą mu dziś w nocy potrzebne.
Przez chwilę Ogi odczuwał pożądliwe dotknięcie chciwości. Rozkoszne złoto! Następnie oblizał palec i pozwolił, by jedna
kropla śliny spadła na patelnię. Zasyczała i zatańczyła w zadowalający sposób. Rzucił na rozgrzany metal cebulę i zaczął
smarować masłem rybę, używając sztyletu.
– Gathmor mówi, że zapłacił za mnie i za goblina czterdzieści sześć imperiałów – wyszeptał Rap. – Jeśli zaoszczędzę
tyle pieniędzy, ile tylko zdołam, to kiedy będę mógł go spłacić?
– Z procentami po jakichś trzydziestu dziewięciu latach.
– Och... myślisz, że tak szybko?
– Myśl realnie, Rap! Czy na miejscu Gathmora pozwoliłbyś odejść komuś takiemu, jak ty? Twoje dalekowidzenie jest
dla niego bezcenne. Kocha swój statek i jest odpowiedzialny za jego załogę. Nie obdarzy cię wolnością.
Faun westchnął i umilkł.
Jego dalekowidzenie rzecz jasna czyniło go kimś wyjątkowym, był to jednak kapryśny talent.
Tancerz Burzy
nie
potrzebował go od czasu pierwszego rejsu. Następne oznaczały dla Rapa ciężką pracę – za dużo wiosłowania, a za mało
pływania pod żaglami – lecz nie wydarzyło się podczas nich nic szczególnego.
A w tym chłopaku było coś więcej niż tylko nadprzyrodzony dryg. Miał zadatki na bardzo dobrego marynarza. Był
kompetentny i godny zaufania. Nigdy się nie uskarżał ani nie wszczynał bójek. Robił, co mu kazano, jak gdyby był wdzięczny,
że dano mu na to szansę. Nawet bez dalekowidzenia nie byłby człowiekiem, któremu Gathmor chętnie pozwoliłby się
wymknąć. Również niemal wszystkie nie związane z nikim dziewczęta w Durthingu poważnie myślały o rosłym faunie.
– Mówią – zauważył Ogi – że szczęście polega na udawaniu, iż zawsze chciało się tego, co się dostało.
Rap zachichotał, nie oderwał jednak wzroku od płomieni.
Ogi zaczynał odczuwać niepokój. Jeśli chłopak był nie w humorze, planowana na dziś operacja mogła przerodzić się
w katastrofę. Zanim zdołał zbadać tę możliwość, Rap się odezwał.
– Jesteś impem. Dlaczego żyjesz wśród tych szaleńców?
Przez twarz Ogiego przemknął nerwowy skurcz.
– Sugeruję, żebyś nie mówił takich rzeczy zbyt głośno, przyjacielu. Nie powinieneś też zadawać tutaj podobnych pytań.
– Och! Przepraszam! Nie pomyślałem.
– Z mojej strony nic ci nie grozi. Po prostu powiem ci, żebyś pilnował swego nosa...
– Ale jotunn strąciłby mi głowę z karku – dokończył Rap. – O to właśnie mi chodziło.
– A zresztą nie musiałeś pytać. Jedynym wyobrażalnym powodem, dla którego niejotunn pragnąłby tutaj zamieszkać,
jest fakt, że jest tu przyjemniej niż w więzieniach imperatora. Daj spokój, chłopcze. To wspaniałe życie! Przestrzeń i wolność!
Kobiety? Nie dostaniesz kobiet w kiciu, chyba, że jesteś naprawdę bogaty. Ciesz się życiem!
W przypadku Ogiego nic z tego nie było prawdą. Nigdy nie popadł w konflikt z prawem i zamieszkał w Durthingu po
prostu dlatego, że kochał morze i zawód marynarza. Szkopuł w tym, że o jedynym prawdopodobnym wytłumaczeniu tego faktu
było znacznie trudniej mówić niż o ewentualnej kryminalnej przeszłości. Wiedział, że jego dziadek zginął, gdy jotuńscy piraci
zrównali z ziemią Kolvane. Jego ojciec był pogrobowcem. Choć rodzina nigdy nie mówiła o tej sprawie, a sam Ogi był
typowym impem – niskim, szerokim w ramionach i smagłym – miał pewność, że jest w jednej czwartej jotunnem. Gdyby
powiedział to głośno, znacznie zwiększyłby swój prestiż w Durthingu i wśród załogi
Tancerza Burzy,
lecz naraziłby się też na
większe ryzyko, a docinkom nie byłoby końca. Ogi nie był jotunnem w wystarczającym stopniu, by uważać podobne sprawy za
zabawne.
– Ale to naprawdę szaleńcy – mruknął Rap. – Kani wciąż zawraca mi głowę, żebym wdał się z kimś w bójkę. Po co,
w imię Dobra? Udowodniłem już, że potrafię się bronić!
Ogi zaczął przewracać ryby na drugą stronę za pomocą czubka sztyletu. Nie zamierzał na razie poruszać tej kwestii,
a chłopakowi wiele jeszcze brakowało do stanu upojenia.
– No więc, to różnica, Rap.
– Jaka różnica?
Podał mu wino.
– Hej, nie wypijasz swojej działki! Tak jest, stoczyłeś parę bójek. Ale one właściwie się nie liczą.
Rap odstawił dzban na ziemię obok siebie i przeszył towarzysza zimnym wzrokiem.
– Nie liczą się? A dlaczego?
Karpie były gotowe. Czując, że do ust napływa mu już ślinka, Ogi zaczął zsuwać je sztyletem na talerze. Kiedy to robił,
przynajmniej nie musiał patrzeć przyjacielowi w oczy. Miał nadzieję, że jutro nadal będą przyjaciółmi.
– Wiesz, jak wygląda tu hierarchia. Najniżej stoją ci o krwi niejotuńskiej, tak jak ja. Zwłaszcza ja, ponieważ jotnarowie
uważają impów za coś niewiele lepszego od gnomów. Potem są ci pochodzenia częściowo jotuńskiego, tak jak ty. W gruncie
rzeczy faunowie cieszą się całkiem niezłą opinią – zapewne dlatego, że jako bezmyślnie uparci nigdy nie wiedzą, kiedy są
pokonani. A ty jesteś niemal jotuńskich rozmiarów, przez co stoisz tylko odrobinę niżej od jotunna czystej krwi.
Ogi czekał, lecz Rap nie skomentował jego słów. Popracował jeszcze trochę nad rybami.
4 / 143
Dave Duncan - Groźne Wiry Morza
– A wśród nich też jest wiele poziomów. Najwyżej stoją urodzeni w Nordlandzie, tacy jak Brual...
– A Kani jest południowcem w trzecim pokoleniu i sam siebie za to nienawidzi. I co z tego? Do czego zmierzasz?
– No więc, wiem, że paru facetów postanowiło cię sprawdzić. Nieźle się spisałeś, ale Dirp jest wygnańcem w trzecim
pokoleniu, tak samo jak Kani, a stary Hagmad w drugim i żadnego z nich nie uważają za zbyt groźnego w walce. Poza tym oni
tylko się bawili.
– Ja nie uważałem tego za zabawę – warknął Rap. – To cholernie bolało!
Ogi wyskrobał patelnię do czysta. Nie miał innego wyboru, jak wręczyć Rapowi talerz i spojrzeć mu prosto w oczy.
– Wal śmiało – odezwał się skwaszony faun. – I tak już straciłem apetyt.
Ogi westchnął.
– Chcesz, żeby się od ciebie odchrzanili? No więc, w takim razie musisz wdać się w bijatykę z jotunnem czystej krwi
urodzonym w Nordlandzie. Jednym z tych dobrych.
– Cudownie! Myślałem, że Gathmor jest paskudny...
– Nie skończyłem. To ty musisz wszcząć zwadę, a nie on. Twoja walka, kapujesz? Musisz też go wkurzyć. Naprawdę
wkurzyć! Nie możemy się zadowolić żartobliwą próbą sprawdzenia, co też siedzi w zarozumiałym, faunim kundlu. Sprowokuj
go tak, aż stanie się ludożerczym, opętanym morderczym amokiem jotuńskim zabójcą, który naprawdę chce cię roznieść.
A wtedy... bez miłosierdzia! Stłucz go na kwaśne jabłko.
– Pod sam koniec przestałem za tobą nadążać.
– Mówię poważnie, Rap. Najedz się. A co ważniejsze, napij się! Jesteś nowy. Nowym chłopakom dają czas, ale ty masz
już ramiona wioślarza. Wyglądasz na gotowego, niedługo więc sprawdzą ile jesteś wart. Dzisiaj? Jutro? Lepiej samemu
zdecydować, z kim stoczysz walkę, zgadza się? Ważne, by przymierzyć się do najwyższej rangi, jaką mógłbyś ewentualnie
mieć nadzieję utrzymać. W ostatecznym rozrachunku oznacza to znacznie mniej krwi i bólu, niż gdyby wszyscy ćwiczyli na
tobie podczas twej drogi w górę.
Rap odstawił talerz na bok i skrzyżował ręce.
– A jaka jest w tym twoja rola?
Teraz Ogi mógł przekazać chłopakowi trochę dobrych wiadomości. Przemówił z pełnymi ustami.
– Ważna! Dowiedziałem się, kogo Verg i ten wariat Kani wybrali dla ciebie. Turbroka! Albo nawet Radrika! Bogowie!
To by się dla ciebie skończyło kalectwem lub śmiercią.
Rap wsparł łokcie na kolanach i spojrzał wilkiem w bok, na swego towarzysza.
– A twój plan się tak nie skończy?
– Mam nadzieję, że nie. Te ryby są pyszne. Spróbuj ich. Potrzebna ci będzie siła. Nie, wziąłem sprawę we własne ręce.
Możesz mi zaufać. To fakt, chciałem cię wrobić. Przyznaję się. Wiem jednak, co czynię.
Cóż, był w trzech czwartych pewien, że wie.
– Wrobić mnie?
– Kto cię namówił, żebyś zabrał na tańce czarującą Wulli?
Rap wyprostował się, napięty i rozwścieczony.
– Zapewniałeś mnie, że to nie jest niczyja dziewczyna! Ona też tak mówiła!
– No jasne. Tutaj zawsze to od nich usłyszysz To, co ja powiedziałem, było jednak prawdą, o ile mi wiadomo. Żadnych
zaręczyn ani porozumień. Swoją drogą, jak daleko się z nią posunąłeś?
– Pilnuj własnego nosa ze Zła rodem!
– Jak sobie chcesz! Ale na poprzednie tańce poszła z Grindrogiem. On był na morzu, co oznacza, że od tego czasu nie
towarzyszył żadnej kobiecie.
Rap jęknął. Pobladł. To było zrozumiałe. W gruncie rzeczy w tańczącej poświacie ogniska jego twarz nabrała lekko
zielonkawego odcienia.
– A więc on uzna, że chcę go wyrolować?
– No więc, chcesz, biorąc pod uwagę, jak tu się załatwia te sprawy. Kapujesz, Grindrog nigdy jej nie rzucił. Wybór
należy do niego, w żadnym wypadku nie do niej. I, oczywiście, ona jest czystej krwi jotuńskiej, a ty nie. Kundlom nie pozwala
się zbliżać...
– Ty sukinsynie! Ale powinienem pomyśleć przynajmniej o tym. Boże Kłamców! Naprawdę mnie wrobiliście,
podstępna bando sukinsynów! Do tego ona mi się wcale nie podoba. Mówi tylko: „Tak, Rap. Nie, Rap”. W jej głowie nie ma
ani jednej oryginalnej myśli.
Wulli była słodkim, mniej więcej szesnastoletnim dzieciakiem, na widok którego ślinka ciekła do ust. Miała twarz
i ciało o rodzaju tych, jakie marynarze nazywali niebezpiecznym ładunkiem. Widok jej postaci zapierał dech w piersiach.
Żaden jotuński mężczyzna nie poświęciłby najmniejszej uwagi jej procesom myślowym, czy to jako wadzie czy jako zalecie.
– Może Grindrogowi też się nie podoba. Ale to nie ma znaczenia.
–
Petrel?
Jest bosmanem na
Petrelu?
– Zgadza się. Nie pozwól, żeby kolacja ci wystygła...
– Jakieś dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć lat? Dwukrotnie większy ode mnie, z jednym okiem zezowatym i nosem
przesuniętym w prawą stronę? To ten?
– Tak jest.
– A
Petrel
dopiero co przycumował. Przypuszczam, że nie ma szans, żeby się nie dowiedział?
– Najmniejszych – stwierdził Ogi z zadowoleniem w głosie. – Kani dopilnuje, by wiadomość dotarła do niego zaraz po
wyciągnięciu statku na brzeg, kiedy wszyscy towarzysze z załogi będą jeszcze pod ręką, żeby wyrazić mu współczucie.
Rap podniósł w roztargnieniu talerz i zaczął jeść. Ponownie wpatrzył się w ogień.
– Zaoszczędziłem około pół imperiała, Ogi. Pieniądze leżą na krokwi nad hamakiem. Ty i Kani jesteście moimi
najlepszymi przyjaciółmi i chciałbym, żebyście się nimi podzielili. Moje buty są warte...
– Och, zamknij się! Czy sądzisz, że zrobiłbym ci coś takiego?
5 / 143
[ Pobierz całość w formacie PDF ]