download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Hal Duncan
Welin
Księga Wszystkich Godzin: 1
(Vellum. The Book of All Hours: 1)
Przełożyła Anna Reszka
Tacie za dziwactwa i przekonania
Mamie za paczki zjedzeniem i wyrozumiałość
I nade wszystko Ewanowi – na zawsze
TOM PIERWSZY
ZAGUBIONY BÓG SUMERU
PROLOG
PYLISTA DROGA
Dzienniki Reynarda Cartera – Dzień zero
Płonąca mapa. Każda epopeja powinna się zaczynać od płonącej mapy, twierdził mój przyja-
ciel Jack. Jak w filmach. Płomienie trawiące świat to najlepsze w tych wszystkich starych fil-
mach, powtarzał. Stary pergamin robi się coraz ciemniejszy pośrodku, marszczy się, kurczy,
a potem nagle... puff!
Taki właśnie był Jack. Jeśli się go zapytało, co chce na urodziny, odpowiadał, że eksplozji.
Był szalony, ale kiedy kartkowałem Księgę, coraz szybciej, z rosnącym strachem i podziwem,
myślałem o tym, co mi mówił. O bogach i tragediach, mitach i legendach, o filmach, które roz-
poczynały się od przewijającej się na ekranie opowieści z dawnych czasów. Welinowe stronice
lśniły w blasku, który nie pochodził od płomieni. Podziemny magazyn rozjaśniało bladoniebi-
eskie światło jarzeniówek. Jedyny ogień płonął w mojej głowie, ogień zrozumienia, objawienia.
Nie mogłem jednak uwolnić się od przeczucia, że w każdej sekundzie świat może obrócić się
w popiół, jak w finałowej scenie hollywoodzkiego filmu, w której grzmiąca muzyka zagłusza
krzyki i odgłosy walki.
Księga. Zamknąłem ją z   trzaskiem i   sprawdziłem, czy moje podejrzenia są słuszne. Na
okładce z grubej ciemnej skóry, zniszczonej i popękanej jak skorupa żółwia, były wytłoczone
dziwne znaki w kształcie oka: koła wpisanego w elipsę, ale z czterema mniejszymi półokręgami
przy krawędzi, na godzinie trzeciej i dziewiątej, na piątej i jedenastej; nachodził na nie prostokąt
wykonany drukiem offsetowym. Całość, otoczona wypukłą ramką, wyglądała zupełnie jak na
skradzionych planach architektonicznych, leżących teraz na podłodze. Obrzuciwszy piwnicę
spojrzeniem, utwierdziłem się w   przekonaniu, że mam rację. Wszystko się zgadzało. Długie,
prostokątne pomieszczenie z drzwiami w prawym rogu, ściana po lewej grubsza niż pozostałe,
nośna. Dwa murki szerokie na mniej więcej trzydzieści centymetrów sięgały dwóch trzecich wy-
sokości magazynu, jakby kiedyś wyburzono część pierwotnej ściany, żeby zrobić niszę. Zna-
lazłem ją w głębi pokoju, za wysoką przeszkloną biblioteką; na planach skreślonych atramentem
była ledwo zaznaczona ołówkiem.
Poczułem wyrzuty sumienia, patrząc na stosy dzieł Arystotelesa, Nostradamusa, Moliera
i   Bóg wie kogo jeszcze, które musiałem ułożyć na podłodze, żeby przesunąć solidną szafę.
Bezcenne dzieła z   uniwersyteckiego księgozbioru specjalnego; studenci zapisywali się na nie
w kolejce, podając nazwisko swojego profesora i temat badań, kustosz przynosił je do czytelni
na piętrze i ostrożnie kładł przed nimi na biurku, na piankowych podpórkach. Kruche stronice
należało odwracać bardzo delikatnie, żeby nie rozsypały się w proch pod nieczułymi palcami.
Tymczasem ja potraktowałem je jak zwykłe broszury, rzuciłem na podłogę, jakbym robił prze-
meblowanie. Lecz tak czy inaczej, w porównaniu z Księgą wydawały się bezwartościowe; już
były prochem.
Wytarłem krew spływającą po czole i ponownie otworzyłem wolumin, na pierwszej stronie.
Księga wszystkich godzin
Księga wszystkich godzin,
tak nazwali ją w średniowieczu benedyktyni, którzy pracowicie
pisali przy blasku świec, godzina po godzinie, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po
miesiącu, na welinie ozdobionym barwnymi ilustracjami, nie czysto białym, lecz żółtawym albo
brązowawym, w kolorze skóry, ziemi, drzewa, starej kości, rzeczy, które kiedyś żyły. Kroniki
powstawały na zlecenie książąt i królów, a ich wykonanie oznaczało całe lata garbienia pleców,
skurczów dłoni, osłabienia wzroku. Benedyktyni twierdzili, że sam Bóg zamówił taki wolumin
u   jednego z   aniołów, pozwalając mu wejść za zasłonę, zobaczyć swoją twarz, spisać słowa.
Według nich powierzył to zadanie patriarsze Enochowi, który po wstąpieniu do nieba został an-
iołem Metatronem. W dziele zachował się przekaz Boży dotyczący wszystkich chwil wieczności,
rodzaj instrukcji obsługi dla tych, którzy odważą się żyć w całkowitej zgodzie z Jego nakazami,
bez najmniejszych odstępstw. Okazało się jednak, że żaden człowiek nie jest zdolny do takiego
poświęcenia. Dlatego benedyktyni zaprzeczali istnieniu Księgi w tym świecie. Utrzymywali, że
można ją znaleźć tylko w wieczności, gdzie duch zostaje uwolniony od słabości ciała.

Księga wszystkich godzin
– mówił ojciec. – Twój dziadek wyruszył jej szukać, ale nigdy
nie znalazł. Nie mógł znaleźć, bo to mit, mrzonka. Ona nie istnieje.
Pamiętam jego spokojny uśmiech, wyraz twarzy, który czasami przybierają rodzice, gdy
widzą, że dzieci powtarzają ich błędy. Ich mina wyraźnie mówi: tak, wszyscy w waszym wieku
myślą podobnie, ale uwierzcie nam, kiedy będziecie starsi, zrozumiecie, że świat nie jest taki
prosty. Wypytywałem go o fantastyczne historie, które mi opowiadano, o stare sekrety rodziny
Carterów. Nie o   zwykłe szkielety w   szafie, ale o   kości, na których wyryto tajemnicze runy,
i o schowki z zamaskowanymi wejściami do mrocznych tuneli prowadzących w głąb ziemi.
– Ale stryj Reynard mówił, że kiedy dziadek był na Bliskim Wschodzie...
– Stryj Reynard to szczwany lis – przerywał mi ojciec. – Opowiada ciekawe historie, lecz
musisz traktować je z przymrużeniem oka.
Pamiętam, że jego słowa mną wstrząsnęły, przyprawiły o mętlik w głowie. Byłem młody
i nie sądziłem, że dwóch dorosłych, którym całkowicie ufam, może wierzyć w zupełnie co in-
nego. Przecież ojciec i   jego brat Reynard, mój imiennik, wiedzieli wszystko. Byli dorosłymi.
Nigdy nie przypuszczałem, że ich odpowiedzi na moje pytania mogą być całkowicie różne.
– Oczywiście słuchaj ojca – powiedział stryj Reynard. – Szczerze mówiąc, nie powinieneś
wierzyć w żadne moje słowo. Jeśli chodzi o Księgę, jestem kompletnie niewiarygodny. – Popa-
trzył mi w oczy z absolutną powagą i... mrugnął, dodając: – Prawie jak cystersi.
Cystersi uważali benedyktynów za głupców. Byli przekonani, że Księga istnieje w tym świe-
cie, ale bali się jej jak samego diabła. Przeklęli manuskrypt podobnie jak najbardziej szatańskie
z dzieł,
Księgę imion zmarłych,
wszystkich istot, które żyły albo miały żyć: ludzi, aniołów, de-
monów. Odwoływali się do Biblii, Tory, Koranu, chrześcijańskich apokryfów, żydowskich i is-
lamskich legend. Czyż Apokalipsa św. Jana nie wspomina o napisanej przez boskiego skrybę
Księdze Życia zawierającej prawdziwe, sekretne imiona ludzi, którzy w   chwili wezwania nie
mogliby odmówić stawienia się przed tronem Bożym? A   skoro miała być ujawniona dopiero
w dniach ostatecznych, skąd Salomon znał imiona wszystkich dżinów? W owych czasach palono
na stosie stare panny, zielarki i akuszerki, uważano, że świat jest pełen ciemności, obawiano się
wiedzy. Dlatego twierdzono, że musi istnieć kopia Księgi Życia, sporządzona przez samego
Lucyfera, jeszcze kiedy był prawą ręką Boga. Szeptano, że może nawet wpisał do niej imię Pana;
stąd jego upadek. Jeśli tak, to zuchwały śmiertelnik mógłby użyć Księgi, żeby podporządkować
Wszechomogącego swojej woli.
Ale w   tej chwili bardziej interesował mnie prowizoryczny bandaż z   oderwanego rękawa,
którym zatamowałem krwotok ze zranionej ręki. Z   woluminami z   księgozbioru specjalnego
obszedłem się bezceremonialnie, jeszcze gorzej z   biblioteką, która zasłaniała pokrytą kurzem
szklaną taflę broniącą dostępu do niszy – niczym okno wystawowe albo szyba przed muzealną
ekspozycją przedstawiającą mnisią celę czy tajny składzik przemytnika – ale byłem bardzo os-
trożny, posługując się diamentowym nożem i   przyssawką. Zupełnie się nie spodziewałem, że
szkło się rozpryśnie, a   gwałtowny podmuch odrzuci mnie w   głąb pomieszczenia. Miałem
szczęście. Tylko jeden odłamek okazał się na tyle duży, żeby zranić mnie poważniej. Utkwił
głęboko w prawej dłoni, kiedy odruchowo zasłoniłem twarz. Reszta spowodowała skaleczenia,
liczne, ale w   większości powierzchowne. Nie wiedziałem, dlaczego w   niszy panowało takie
ciśnienie, że szyba pękła, kiedy wyciąłem w   niej otwór. Była to jednak błaha tajemnica
w porównaniu z książką leżącą w kręgu soli.
Legendy życia
– Księga godzin. Albo imion. Nie wiadomo.
– Brednie! – stwierdził Joey. – Zmyślasz.
– Zamknij się – burknął Jack. – Ja go słucham.
Przesunął w moją stronę dżin z tonikiem, przed Joeyem postawił guinnessa i usiadł z kiel-
iszkiem ouzo. Powąchał je i zmarszczył nos.
– Mów dalej – powiedział.
– Dobra – wychrypiałem głosem zdartym od przekrzykiwania dudniącego basu szafy
grającej. – No więc, w siedemnastym wieku pewien jezuicki uczony oświadczył, że obie te idee
to herezja. Według niego chodziło o   księgę, z   której przed tronem Bożym zostaną odczytane
wszystkie grzechy. Nie tylko spis imion zmarłych, także ich uczynków, dawnych, obecnych
i przyszłych.
– To musiałaby być cholernie gruba książka – zauważył Joey. Wzruszyłem ramionami,
uśmiechnąłem się i łyknąłem drinka.
– Może język, w którym ją spisano, jest bardziej... zwięzły. Nie mam pojęcia. Właśnie w tym
rzecz, że nikt nie wie dokładnie, jak ona wygląda. Gdzie jest, to inna sprawa.
– Za dużo czytasz – stwierdził Joey. – Człowieku, założę się, że w każdej bibliotece uniwer-
syteckiej znajdziesz egzemplarz...

Makromimicon
– powiedział stryj Reynard. – Ciekawe, skąd Liebkraft brał swoje pomysły.
Starzy bogowie, księga napisana przez szalonego Ara ba, tłumaczenie jeszcze starszego tekstu.
Skąd ją masz?
Obrócił w   rękach zniszczoną broszurę. Pożółkłe kartki, połamany grzbiet, zagięte rogi,
krzykliwa okładka – żadna starożytna tajemnica, tylko współczesna szmira, żadna prawda, tylko
śmieci. I tyle właśnie usłyszałem po tych wszystkich opowieściach, które stryj snuł przez całe
moje dzieciństwo.
– Z antykwariatu. Zapłaciłem pięćdziesiąt pensów. Ty... ty... nie wierzę, że cały czas mnie
nabierałeś...
Brakło mi słów. Legendy życia, opowiadane nad szklankami mleka albo – ostatnio – piwa,
okazały się czystym zmyśleniem. Do tego ukradzionym. Stryj spokojnie palił papierosa.
– Nakład wyczerpany dziesiątki lat temu – dorzucił, oddając mi książkę. – Powinieneś ją
przeczytać. Naprawdę. Na pewno ci się spodoba.
Miał na twarzy swój szelmowski uśmieszek.
– Oczywiście przeczytałem Liebkrafta. Wszyscy w   rodzinie Carterów musieli go poznać
wcześniej czy później. Zwłaszcza ty, Jack.
Bez pośpiechu zapaliłem papierosa i   zaciągnąłem się głęboko, żeby przykuć ich uwagę.
Z Jackiem i Joeyem spiknąłem się na pierwszym roku studiów. Jack, rudowłosy, szalony chło-
pak, który po pijanemu lubił wychodzić na parapet, też Carter, choć nie byliśmy spokrewnieni,
o ile wiem. Joey Pechorin, nihilista o matowym głosie, w pierwszej chwili sprawiał wrażenie,
jakby za bardzo starał się zachować lodowatą obojętność, ale po bliższym poznaniu okazywał się
ponury i wyniosły. Ci dwaj, ogień i lód, od szkolnych czasów byli nierozłącznymi przyjaciółmi,
dopóki Jack nie zakolegował się z lekkomyślnym Thomasem o żywych oczach. Thomas Mes-
senger tak przypominał duszka, że nie mogliśmy nazwać go inaczej jak Puk. Jak zwykle się
spóźniał. Zobaczyłem, że Jack patrzy na zegarek i zerka w stronę drzwi..
– Jak myślisz, dlaczego nadał swojemu bohaterowi nazwisko Carter? – spytałem.
– Brednie. – Jack zakaszlał w dłoń. Dostrzegłem jednak, że moje pytanie go zaintrygowało.
– Ale to najszczersza prawda. Znał mojego dziadka, kiedy...
– Odwal się – warknął Joey. – Odwal się, do cholery.
Pokręciłem głową, śląc mu smutne, zrezygnowane spojrzenie. Twoja strata.
– Nie chcesz, to nie wierz. Guzik mnie to obchodzi. Ja wiem, że Księga istnieje. I wiem,
gdzie jest.
Legendy życia, życie pełne legend, rosnącego zainteresowania, ciekawości przekutej
w narzędzie. Nie wybrałem tego uniwersytetu ze względu na jego reputację. Nie robiła na mnie
wrażenia niby-gotycka wieża, czworokątne dziedzińce, nudne wykłady o Szekspirze, Spencerze
i Miltonie, ten czy inny pompatyczny, ubrany na czarno profesor o uroczystym głosie, tkwiący
jeszcze w ubiegłym wieku. Trzy lata nauki w bibliotece poświęciłem na badanie jej korytarzy,
a nie zbiorów. Poznałem budynek, z zewnątrz i w środku, jakbym mieszkał w nim przez całe ży-
cie, poznałem każde piętro, każdy kąt, każde drzwi. Przestudiowałem plany architektoniczne.
Zawarłem znajomości ze strażnikami i bibliotekarzami. Przez ostatnie półtora roku pracowałem
tam w   niepełnym wymiarze godzin. Widziałem, gdzie są kamery, o   której ochroniarze robią
nocny obchód, kto wyprodukował system alarmowy, jak ten system działa, jak można go wyłąc-
zyć. Byłem gotowy.
– Wiem, gdzie ona jest – powtórzyłem.
– Uwierzę, jak zobaczę – rzucił Joey. Ja też, pomyślałem. Ja też.
Między kabałą a matematyką
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl