[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HAL DUNCAN
KSIĘGA WSZYSTKICH GODZIN:
WELIN
PRZEŁOŻYŁA ANNA RESZKAWydawnictwo MAG
Warszawa 2006
Tytuł oryginału:
Vellum. The Book of All Hours: 1
Copyright © 2005 by Hal Duncan
Copyright for the Polish translation
© 2006 by Wydawnictwo MAG
Redakcja:
Maria Rawska
Korekta:
Urszula Okrzeja
Ilustracja na okładce:
Chris Shamwana i Neil Lang
Opracowanie graficzne okładki:
Jarosław Musiał
Projekt typograficzny, skład i łamanie:
Tomek Laisar Fruń
Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk
ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa
tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57
www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl
Wydanie I
ISBN 83-7480-032-1
Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Krypska 2 Im. 63, 04-082 Warszawa
tel./fax(0-22)813 47 43
e-mail: kurz@rriag.com.pl
http://www.mag.com.pl
Tacie za dziwactwa i przekonania
Mamie za paczki zjedzeniem i wyrozumiałość
I nade wszystko Ewanowi - na zawsze
TOM PIERWSZY
ZAGUBIONY BÓG SUMERU
PROLOGPYLISTA
DROGA
Dzienniki Reynarda Cartera - Dzień zero
Płonąca mapa. Każda epopeja powinna się zaczynać od płonącej mapy, twierdził mój przyjaciel Jack. Jak w filmach. Płomienie trawiące świat to najlepsze w tych wszystkich starych filmach, powtarzał. Stary pergamin robi się coraz ciemniejszy pośrodku, marszczy się, kurczy, a potem nagle... puff!
Taki właśnie był Jack. Jeśli się go zapytało, co chce na urodziny, odpowiadał, że eksplozji. Był szalony, ale kiedy kartkowałem Księgę, coraz szybciej, z rosnącym strachem i podziwem, myślałem o tym, co mi mówił. O bogach i tragediach, mitach i legendach, o filmach, które rozpoczynały się od przewijającej się na ekranie opowieści z dawnych czasów. Welinowe stronice lśniły w blasku, który nie pochodził od płomieni. Podziemny magazyn rozjaśniało bladoniebieskie światło jarzeniówek. Jedyny ogień płonął w mojej głowie, ogień zrozumienia, objawienia. Nie mogłem jednak uwolnić się od przeczucia, że w każdej sekundzie świat może obrócić się w popiół, jak w finałowej scenie hollywoodzkiego filmu, w której grzmiąca muzyka zagłusza krzyki i odgłosy walki.
Księga. Zamknąłem ją z trzaskiem i sprawdziłem, czy moje podejrzenia są słuszne. Na okładce z grubej ciemnej skóry, zniszczonej i popękanej jak skorupa żółwia, były wytłoczone dziwne znaki w kształcie oka: koła wpisanego w elipsę, ale z czterema mniejszymi półokręgami przy krawędzi, na godzinie trzeciej i dziewiątej, na piątej i jedenastej; nachodził na nie prostokąt wykonany drukiem offsetowym. Całość, otoczona wypukłą ramką, wyglądała zupełnie jak na skradzionych planach architektonicznych, leżących teraz na podłodze. Obrzuciwszy piwnicę spojrzeniem, utwierdziłem się w przekonaniu, że mam rację. Wszystko się zgadzało. Długie, prostokątne pomieszczenie z drzwiami w prawym rogu, ściana po lewej grubsza niż pozostałe, nośna. Dwa murki szerokie na mniej więcej trzydzieści centymetrów sięgały dwóch trzecich wysokości magazynu, jakby kiedyś wyburzono część pierwotnej ściany, żeby zrobić niszę. Znalazłem ją w głębi pokoju, za wysoką przeszkloną biblioteką; na planach skreślonych atramentem była ledwo zaznaczona ołówkiem.
Poczułem wyrzuty sumienia, patrząc na stosy dzieł Arystotelesa, Nostradamusa, Moliera i Bóg wie kogo jeszcze, które musiałem ułożyć na podłodze, żeby przesunąć solidną szafę. Bezcenne dzieła z uniwersyteckiego księgozbioru specjalnego; studenci zapisywali się na nie w kolejce, podając nazwisko swojego profesora i temat badań, kustosz przynosił je do czytelni na piętrze i ostrożnie kładł przed nimi na biurku, na piankowych podpórkach. Kruche stronice należało odwracać bardzo delikatnie, żeby nie rozsypały się w proch pod nieczułymi palcami. Tymczasem ja potraktowałem je jak zwykłe broszury, rzuciłem na podłogę, jakbym robił przemeblowanie. Lecz tak czy inaczej, w porównaniu z Księgą wydawały się bezwartościowe; już były prochem.
Wytarłem krew spływającą po czole i ponownie otworzyłem wolumin, na pierwszej stronie.
Księga wszystkich godzin
Księga wszystkich godzin, tak nazwali ją w średniowieczu benedyktyni, którzy pracowicie pisali przy blasku świec, godzina po godzinie, dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, na welinie ozdobionym barwnymi ilustracjami, nie czysto białym, lecz żółtawym albo brązowawym, w kolorze skóry, ziemi, drzewa, starej kości, rzeczy, które kiedyś żyły. Kroniki powstawały na zlecenie książąt i królów, a ich wykonanie oznaczało całe lata garbienia pleców, skurczów dłoni, osłabienia wzroku. Benedyktyni twierdzili, że sam Bóg zamówił taki wolumin u jednego z aniołów, pozwalając mu wejść za zasłonę, zobaczyć swoją twarz, spisać słowa. Według nich powierzył to zadanie patriarsze Enochowi, który po wstąpieniu do nieba został aniołem Metatronem. W dziele zachował się przekaz Boży dotyczący wszystkich chwil wieczności, rodzaj instrukcji obsługi dla tych, którzy odważą się żyć w całkowitej zgodzie z Jego nakazami, bez najmniejszych odstępstw. Okazało się jednak, że żaden człowiek nie jest zdolny do takiego poświęcenia. Dlatego benedyktyni zaprzeczali istnieniu Księgi w tym świecie. Utrzymywali, że można ją znaleźć tylko w wieczności, gdzie duch zostaje uwolniony od słabości ciała.
- Księga wszystkich godzin - mówił ojciec. - Twój dziadek wyruszył jej szukać, ale nigdy nie znalazł. Nie mógł znaleźć, bo to mit, mrzonka. Ona nie istnieje.
Pamiętam jego spokojny uśmiech, wyraz twarzy, który czasami przybierają rodzice, gdy widzą, że dzieci powtarzają ich błędy. Ich mina wyraźnie mówi: tak, wszyscy w waszym wieku myślą podobnie, ale uwierzcie nam, kiedy będziecie starsi, zrozumiecie, że świat nie jest taki prosty. Wypytywałem go o fantastyczne historie, które mi opowiadano, o stare sekrety rodziny Carterów. Nie o zwykłe szkielety w szafie, ale o kości, na których wyryto tajemnicze runy, i o schowki z zamaskowanymi wejściami do mrocznych tuneli prowadzących w głąb ziemi.
- Ale stryj Reynard mówił, że kiedy dziadek był na Bliskim Wschodzie...
- Stryj Reynard to szczwany lis - przerywał mi ojciec. - Opowiada ciekawe historie, lecz musisz traktować je z przymrużeniem oka.
Pamiętam, że jego słowa mną wstrząsnęły, przyprawiły o mętlik w głowie. Byłem młody i nie sądziłem, że dwóch dorosłych, którym całkowicie ufam, może wierzyć w zupełnie co innego. Przecież ojciec i jego brat Reynard, mój imiennik, wiedzieli wszystko. Byli dorosłymi. Nigdy nie przypuszczałem, że ich odpowiedzi na moje pytania mogą być całkowicie różne.
- Oczywiście słuchaj ojca - powiedział stryj Reynard. - Szczerze mówiąc, nie powinieneś wierzyć w żadne moje słowo. Jeśli chodzi o Księgę, jestem kompletnie niewiarygodny. - Popatrzył mi w oczy z absolutną powagą i... mrugnął, dodając: - Prawie jak cystersi.
Cystersi uważali benedyktynów za głupców. Byli przekonani, że Księga istnieje w tym świecie, ale bali się jej jak samego diabła. Przeklęli manuskrypt podobnie jak najbardziej szatańskie z dzieł, Księgę imion zmarłych, wszystkich istot, które żyły albo miały żyć: ludzi, aniołów, demonów. Odwoływali się do Biblii, Tory, Koranu, chrześcijańskich apokryfów, żydowskich i islamskich legend. Czyż Apokalipsa św. Jana nie wspomina o napisanej przez boskiego skrybę Księdze Życia zawierającej prawdziwe, sekretne imiona ludzi, którzy w chwili wezwania nie mogliby odmówić stawienia się przed tronem Bożym? A skoro miała być ujawniona dopiero w dniach ostatecznych, skąd Salomon znał imiona wszystkich dżinów? W owych czasach palono na stosie stare panny, zielarki i akuszerki, uważano, że świat jest pełen ciemności, obawiano się wiedzy. Dlatego twierdzono, że musi istnieć kopia Księgi Życia, sporządzona przez samego Lucyfera, jeszcze kiedy był prawą ręką Boga. Szeptano, że może nawet wpisał do niej imię Pana; stąd jego upadek. Jeśli tak, to zuchwały śmiertelnik mógłby użyć Księgi, żeby podporządkować Wszechomogącego swojej woli.
Ale w tej chwili bardziej interesował mnie prowizoryczny bandaż z oderwanego rękawa, którym zatamowałem krwotok ze zranionej ręki. Z woluminami z księgozbioru specjalnego obszedłem się bezceremonialnie, jeszcze gorzej z biblioteką, która zasłaniała pokrytą kurzem szklaną taflę broniącą dostępu do niszy - niczym okno wystawowe albo szyba przed muzealną ekspozycją przedstawiającą mnisią celę czy tajny składzik przemytnika - ale byłem bardzo ostrożny, posługując się diamentowym nożem i przyssawką. Zupełnie się nie spodziewałem, że szkło się rozpryśnie, a gwałtowny podmuch odrzuci mnie w głąb pomieszczenia. Miałem szczęście. Tylko jeden odłamek okazał się na tyle duży, żeby zranić mnie poważniej. Utkwił głęboko w prawej dłoni, kiedy odruchowo zasłoniłem twarz. Reszta spowodowała skaleczenia, liczne, ale w większości powierzchowne. Nie wiedziałem, dlaczego w niszy panowało takie ciśnienie, że szyba pękła, kiedy wyciąłem w niej otwór. Była to jednak błaha tajemnica w porównaniu z książką leżącą w kręgu soli.
Legendy życia
- Księga godzin. Albo imion. Nie wiadomo.
- Brednie! - stwierdził Joey. - Zmyślasz.
- Zamknij się - burknął Jack. - Ja go słucham.
Przesunął w moją stronę dżin z tonikiem, przed Joeyem postawił guinnessa i usiadł z kieliszkiem ouzo. Powąchał je i zmarszczył nos.
- Mów dalej - powiedział.
- Dobra - wychrypiałem głosem zdartym od przekrzykiwania dudniącego basu szafy grającej. - No więc, w siedemnastym wieku pewien jezuicki uczony oświadczył, że obie te idee to herezja. Według niego chodziło o księgę, z której przed tronem Bożym zostaną odczytane wszystkie grzechy. Nie tylko spis imion zmarłych, także ich uczynków, dawnych, obecnych i przyszłych.
- To musiałaby być cholernie gruba książka - zauważył Joey. Wzruszyłem ramionami, uśmiechnąłem się i łyknąłem drinka.
- Może język, w którym ją spisano, jest bardziej... zwięzły. Nie mam pojęcia. Właśnie w tym rzecz, że nikt nie wie dokładnie, jak ona wygląda. Gdzie jest, to inna sprawa.
- Za dużo czytasz - stwierdził Joey. - Człowieku, założę się, że w każdej bibliotece uniwersyteckiej znajdziesz egzemplarz...
- Makromimicon - powiedział stryj Reynard. - Ciekawe, skąd Liebkraft brał swoje pomysły. Starzy bogowie, księga napisana przez szalonego Ara ba, tłumaczenie jeszcze starszego tekstu. Skąd ją masz?
Obrócił w rękach zniszczoną broszurę. Pożółkłe kartki, połamany grzbiet, zagięte rogi, krzykliwa okładka - żadna starożytna tajemnica, tylko współczesna szmira, żadna prawda, tylko śmieci. I tyle właśnie usłyszałem po tych wszystkich opowieściach, które stryj snuł przez całe moje dzieciństwo.
- Z antykwariatu. Zapłaciłem pięćdziesiąt pensów. Ty... ty... nie wierzę, że cały czas mnie nabierałeś...
Brakło mi słów. Legendy życia, opowiadane nad szklankami mleka albo - ostatnio - piwa, okazały się czystym zmyśleniem. Do tego ukradzionym. Stryj spokojnie palił papierosa.
- Nakład wyczerpany dziesiątki lat temu - dorzucił, oddając mi książkę. - Powinieneś ją przeczytać. Naprawdę. Na pewno ci się spodoba.
Miał na twarzy swój szelmowski uśmieszek.
- Oczywiście przeczytałem Liebkrafta. Wszyscy w rodzinie Carterów musieli go poznać wcześniej czy później. Zwłaszcza ty, Jack.
Bez pośpiechu zapaliłem papierosa i zaciągnąłem się głęboko, żeby przykuć ich uwagę. Z Jackiem i Joeyem spiknąłem się na pierwszym roku studiów. Jack, rudowłosy, szalony chłopak, który po pijanemu lubił wychodzić na parapet, też Carter, choć nie byliśmy spokrewnieni, o ile wiem. Joey Pechorin, nihilista o matowym głosie, w pierwszej chwili sprawiał wrażenie, jakby za bardzo starał się zachować lodowatą obojętność, ale po bliższym poznaniu okazywał się ponury i wyniosły. Ci dwaj, ogień i lód, od szkolnych czasów byli nierozłącznymi przyjaciółmi, dopóki Jack nie zakolegował się z lekkomyślnym Thomasem o żywych oczach. Thomas Messenger tak przypominał duszka, że nie mogliśmy nazwać go inaczej jak Puk. Jak zwykle się spóźniał. Zobaczyłem, że Jack patrzy na zegarek i zerka w stronę drzwi..
- Jak myślisz, dlaczego nadał swojemu bohaterowi nazwisko Carter? - spytałem.
- Brednie. - Jack zakaszlał w dłoń. Dostrzegłem jednak, że moje pytanie go zaintrygowało.
- Ale to najszczersza prawda. Znał mojego dziadka, kiedy...
- Odwal się - warknął Joey. - Odwal się, do cholery.
Pokręciłem głową, śląc mu smutne, zrezygnowane spojrzenie. Twoja strata.
- Nie chcesz, to nie wierz. Guzik mnie to obchodzi. Ja wiem, że Księga istnieje. I wiem, gdzie jest.
Legendy życia, życie pełne legend, rosnącego zainteresowania, ciekawości przekutej w narzędzie. Nie wybrałem tego uniwersytetu ze względu na jego reputację. Nie robiła na mnie wrażenia niby-gotycka wieża, czworokątne dziedzińce, nudne wykłady o Szekspirze, Spencerze i Miltonie, ten czy inny pompatyczny, ubrany na czarno profesor o uroczystym głosie, tkwiący jeszcze w ubiegłym wieku. Trzy lata nauki w bibliotece poświęciłem na badanie jej korytarzy, a nie zbiorów. Poznałem budynek, z zewnątrz i w środku, jakbym mieszkał w nim przez całe życie, poznałem każde piętro, każdy kąt, każde drzwi. Przestudiowałem plany architektoniczne. Zawarłem znajomości ze strażnikami i bibliotekarzami. Przez ostatnie półtora roku pracowałem tam w niepełnym wymiarze godzin. Widziałem, gdzie są kamery, o której ochroniarze robią nocny obchód, kto wyprodukował system alarmowy, jak ten system działa, jak można go wyłączyć. Byłem gotowy.
- Wiem, gdzie ona jest - powtórzyłem.
- Uwierzę, jak zobaczę - rzucił Joey. Ja też, pomyślałem. Ja też.
Między kabałą a matematyką
Trzy lata moich studiów i trzy pokolenia rodziny Carterów albo więcej, jeśli stryj miał rację. Opowiadał mi, że w średniowieczu każda gildia rzemieślników czy kupców miała własne misterium oparte na jakiejś historii wziętej z Biblii bądź z apokryfów. Murarze wystawiali sztukę o wieży Babel, handlarze winami o pijaństwie Noego. Stryj słyszał również o sztuce poświęconej aniołom, którzy nie chcieli walczyć ani po stronie Boga, ani Lucyfera, tylko uciekli przed wojną w niebie. Zabrali ze sobą Księgę Życia, żeby uchronić ją przed zniszczeniem, i na Ziemi wciąż przenosili ją z jednej kryjówki do drugiej. Sztukę oczywiście wystawiali Carterowie.
- I stąd się wzięła cała historia - wyjaśnił mi kiedyś ojciec. - Misteria odgrywano w całej Brytanii i na kontynencie, więc Carterowie dużo wędrowali. Wszędzie, dokąd przybywali, pojawiały się opowieści o starożytnej księdze. Mity oparte na sztuce skleconej na podstawie legendy spisanej na marginesach świętych pism. Historie wywodzące się z historii biorącej początek z jeszcze innej historii. Żadna nie była prawdziwa, ale w końcu ludzie zapomnieli, co jest fikcją, a co faktem. Masoni nie mają monopolu na fałszywą mitologię. Ale niedorzeczny jest pomysł, że ostatni z aniołów, którzy uciekli na ziemię, wynajął młodego woźnicę, żeby przewiózł tajną księgę przez całą Europę do...
Ojciec umilkł raptownie. Musiał zorientować się po mojej zaskoczonej minie, że nigdy wcześniej nie słyszałem tej części opowieści. Westchnął.
- Właśnie w to wierzył twój dziadek. Że Carterowie przejęli od aniołów pieczę nad Księgą. Ale zgubili ją i od tamtej pory wciąż jej szukają. - Potem dodał cicho, ze smutkiem: - Twój dziadek był chorym człowiekiem. Brał udział w pierwszej wojnie światowej. Chciał wierzyć w... coś większego. Wojna zmienia ludzi. Śmierć zmienia ludzi.
Śmierć zmienia ludzi.
Pamiętam, jak Jack i Joey się pokłócili. Joey zwymyślał pijanego Jacka i wyszarpnął mu z ręki butelkę ouzo, a Jack zaczął na niego wrzeszczeć: „Pieprz się, pieprz się, pieprz się!”.
Powiada się, że ktoś jest szalony - mówi się: ale ten Jack jest szalony - lecz to są puste słowa, póki człowiek nie zobaczy, że ludzie naprawdę wariują.
W Hiszpanii Maurów żył pewien żydowski uczony, Isaac ben Joshua, który twierdził, że Księga doprowadza do obłędu każdego, kto ją otworzy. Utrzymywał, że nie zawiera ona spisu ludzkich uczynków, tylko reguły prawne, że jest to oryginał Księgi Prawa, nie Mojżeszowa Tora, lecz jeszcze starsze przymierze znane jedynie z marginalnych apokryfów pochodzących z przedpotopowych czasów Enocha oraz buntu aniołów. Narzucało ono fizycznemu światu zasady mieszczące się gdzieś między kabałą a matematyką. Ben Joshua powoływał się na islamskie źródło, według którego wszystkie stronice Księgi są puste, oprócz jednej. Znajduje się na niej proste zdanie określające samą istotę egzystencji. Właśnie dlatego wszyscy, którzy do niej zajrzeli, tracili zmysły; nie byli w stanie zrozumieć sensu życia wyłożonego w równaniu składającym się z kilku słów o matematycznej czystości.
Po tym, co przytrafiło się Thomasowi, pomyślałem, że wiem, co to za zdanie. Dwa słowa.
Ludzie umierają.
Na pierwszej stronicy Księgi, na którą teraz patrzyłem, nie było żadnego tekstu, tylko labirynt betonowych korytarzy i pomieszczeń tworzących bunkrowate czeluście starego budynku. Złote iluminacje oznaczały przewody wentylacyjne, okablowanie, rury grzewcze, a logo w kształcie oka znane z okładki tutaj było mniejsze, namalowane odręcznie czarnym atramentem. Poczułem narastający żar w głowie. Coś się nie zgadzało w tym starym artefakcie, jego zawartość wydawała się zbyt... współczesna. Zamiast rymowanego proroctwa, niejasnej przepowiedni, miałem przed sobą precyzyjny schemat. Gdy odwróciłem kartkę, ujrzałem bibliotekę z planów architektonicznych, które tak długo studiowałem. I znowu ten symbol pośrodku. Strona druga i trzecia razem pokazywały budynek wraz z otoczeniem, siecią dróg i ścieżek, innymi zabudowaniami i trawiastym terenem kampusu. Rozpoznałem je od razu, pod wpływem impulsu zamknąłem Księgę i zaraz otworzyłem ją ponownie, jakby ta prosta czynność mogła coś zmienić. Łudziłem się, że tym razem obraz, który zobaczę, będzie bardziej sensowny.
Niestety, widok okazał się jeszcze mniej zrozumiały. Gdy przyjrzałem mu się uważniej, ogarnął mnie większy niepokój, bo kilka drobnych szczegółów, położenie tej ścieżki czy zarys tamtego budynku wydały mi się trochę inne, niż je zapamiętałem.
Chłodna biała poduszka
- Która godzina? - zapytał Jack.
Spojrzałem na zegarek, ale Puk uprzedził mnie, mówiąc:
- Lato.
Był kwiecień, lecz oprócz zwykłego czasu istniał czas Puka - godziny i minuty opisywało się jako kwadrans po piegu, a każdy dzień wystarczająco ciepły i pogodny, by można wylec na trawę i palić papierosy, oznaczał lato. Teraz było pięknie, kiedy razem z Pukiem i Jackiem pławiliśmy się w blasku słońca, leżąc na ogrodzonym murkiem, trawiastym zboczu między biblioteką a czytelnią. Za nami znajdował się przysadzisty budynek stołówki, ale stąd go nie widzieliśmy. Wieża uniwersytetu, zbyt solidna i archaiczna, żeby uchodzić za strzelistą iglicę, lecz sięgająca błękitu misternym, choć anachronicznym żłobkowaniem, przeczyła wiktoriańskiej konstrukcji, fantazjując o antyku. W tak wspaniały dzień musiało być lato.
Po mojej prawej stronie słońce odbijało się od okien biblioteki, malowało pokryte tynkiem kamyczkowym ściany, nadając im ciepłe śródziemnomorskie albo mauretańskie barwy, migotało na szklanych obrotowych drzwiach muzeum Huntera, kiedy wchodzili i wychodzili przez nie studenci. Na parterze biblioteka i muzeum stapiały się w jeden budynek, klockowaty i nowoczesny, same sześciany i walce oraz prosta, abstrakcyjna rzeźba z żelaza ustawiona na chodniku przed niskimi schodkami, które prowadziły do brukowanej alejki biegnącej w stronę University Avenue. Idąc nią, mijało się Mackintosh House, zabytkową replikę kamienicy czynszowej z meblami i wyposażeniem zaprojektowanym przez jednego z najsłynniejszych synów Glasgow; połączona z muzeum Huntera i dostępna z jego wnętrza, miała fałszywe frontowe drzwi, absurdalnie zawieszone w powietrzu, bez stopni, po których można by do nich dojść. Po mojej lewej stronie znajdowała się czytelnia, zbudowana w latach dwudziestych, niska i okrągła, z wysokimi, wąskimi oknami i kopulastym dachem; art nouveau, pomyślałem, choć nigdy nie potrafiłem odróżnić nouveau od deco. I mimo że pochodzące z lat sześćdziesiątych monstrum, które miałem ze plecami, z brązowej cegły, o przyciemnianych szybach, ze stołówką i studenckimi sklepikami, zasługiwało na bombę ze względu na swoją brzydotę, żadnego innego zakątka świata nie kochałem bardziej od tego trawiastego pagórka między czytelnią a biblioteką, otoczonego niskim murem z grubo ciosanego piaskowca. Żadnego miejsca nie kochałem tak mocno, wcześniej ani później.
Siedziałem na drewnianej ławie, najnowszym dodatku do wzgórza. Władze uniwersytetu zatrudniły współczesnego artystę, żeby upamiętnił pięćset pięćdziesiątą rocznicę istnienia uczelni, a on przerobił zielony stok na coś w rodzaju instalacji. Z pewnym niepokojem obserwowałem, jak ogradzano teren i wyrywano trawę. Ale kiedy prace ukończono, musiałem przyznać, że mój zakątek stał się jeszcze bardziej sielski. Artysta ułożył parami dziesięć drewnianych bali, dzieląc powierzchnię pagórka na pięć długich, wąskich prostokątów, gdzie dwa ociosane pnie tworzyły narożnik, a pozostałe boki wytyczały niskie krzewy. Wszystkie kloce z ciemnego drewna miały w jednym końcu poduszkę z białej porcelany, a wzdłuż nich biegły osadzone w ziemi cienkie szklane panele z tekstem - nocą oświetlone - opowiadające historię tego miejsca w dziesięciu rozdziałach. Krzewiaste zioła o leczniczych właściwościach stanowiły nawiązanie do pierwszego uniwersyteckiego ogrodu botanicznego, którego istnienie odkrył niedawno pewien akademik, grzebiąc w archiwach. Kloce były replikami starych stołów sekcyjnych, na pamiątkę najstarszego wydziału naszej uczelni. Tamtego dnia leżałem na jednym z nich, opierając głowę na chłodnej białej poduszce. Od czasu do czasu obracałem się i siadałem na chwilę, żeby wychylić piwo z puszki, które oczywiście pr...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]