[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Anatole France
Pan Pigeonneau
Jak wszyscy wiedzą, całe moje życie poświęciłem archeologii egipskiej. Byłbym nader niewdzięczny względem mojej ojczyzny, nauki i siebie, gdybym żałował wstąpienia na tę drogę, po której kroczę od czterdziestu lat. Prace moje nie były bezcelowe. Bez pochlebiania sobie powiem, że moja Rozprawa o rączce zwierciadła egipskiego z muzeum Luwru może jeszcze być rozpatrywana z pożytkiem. Chociaż datuje się ona z moich początków. Co do dużego dzieła, poświęconego następnie jednej z wag brązowych, znalezionych w poszukiwaniach w Serapeum, byłbym niesprawiedliwy, nie myśląc o nim nic dobrego, skoro ono otworzyło mi wrota Instytutu.
Zachęcony pochlebnym przyjęciem, jakiego doznały moje poszukiwania w tym kierunku u moich nowych kolegów, pokusiłem się pewnego razu o napisanie pracy, która obejmowałaby wszystkie wagi i miary, będące w użyciu za panowania Ptolemeusza Auletesa (80–52 przed Chr.). Wkrótce jednak spostrzegłem, że prawdziwy uczony nie może traktować przedmiotu tak ogólnego i że poważna nauka nie zdołałaby zbliżyć się do niego bez narażania się na wstyd w różnego rodzaju przygodach. Czułem, że rozpatrując kilka przedmiotów naraz, porzucałem podstawowe zasady archeologii. Jeżeli wyspowiadam dzisiaj swój błąd, jeżeli wyznam mój niepojęty entuzjazm, obudzony olśniewającym pomysłem, czynię to w interesie młodych ludzi, którzy z mojego przykładu nauczą się zwyciężać wyobraźnię. Jest ona naszą nieubłaganą nie—przyjaciółką. Uczony, który nie potrafi zdusić jej w sobie, jest na zawsze stracony dla nauki. Drżę jeszcze na myśl o otchłani, do której zapędzał mnie mój umysł awanturniczy. Byłem na dwa cale od tego, co nazywają historią.
Jaka hańba! Byłbym popadł w sztukę, gdyż historia jest tylko sztuką albo co najwyżej fałszywą wiedzą. Któż nie wie dzisiaj, że historycy poprzedzili archeologów, jak astrologowie poprzedzili astronomów, jak alchemicy poprzedzili chemików, jak małpy poprzedziły ludzi? Dzięki Bogu, skończyło się na obawie.
Moje trzecie dzieło — spieszno mi wypowiedzieć to — było mądrze poczęte. Była to rozprawa zatytułowana: o stroju kobiety egipskiej średniego okresu, wedle nie wydanego dotąd malowidła. — Traktowałem przedmiot w taki sposób, aby nie popaść w błąd. Nie wprowadziłem ani jednej myśli ogólnej. Strzegłem się tych rozpatrywań, tych porównań i poglądów, którymi niektórzy moi koledzy psują rzeczową relację z najpiękniejszych odkryć. I trzebaż było, aby dzieło tak zdrowe miało tak dziwne przeznaczenie. Przez jaką igraszkę losu miało ono stać się dla mnie przyczyną najokropniejszych błędów?!
Ale nie wyprzedzajmy wypadków i nie mieszajmy dat.
Moją rozprawę przeznaczono do odczytania na publicznym posiedzeniu pięciu akademii, zaszczyt tym większy, że przypadał rzadko dziełom o takim charakterze. Posiedzenia akademii od kilku lat licznie uczęszczane są przez ludzi z towarzystwa. W dniu, w którym czytałem, sala wypełniona była najwykwintniejszą publicznością. Przyszło mnóstwo pań. Piękne twarze i eleganckie toalety błyszczały na trybunach. Z uszanowaniem wysłuchano mego odczytu. Nie przerywano go nierozważnymi i głośnymi okrzykami, które wywołują ustępy literackie. Nie, publiczność zachowywała się odpowiednio do natury i nastroju dzieła przedstawionego jej. Okazała się poważna i surowa.
Ponieważ robiłem pauzy między zdaniami — aby lepiej oderwać myśli — miałem dość czasu, ażeby poprzez moje okulary obserwować uważnie całą salę. Mogę powiedzieć, że nie spotkałem wcale lekkich uśmiechów, błądzących na ustach. Przenigdy! Najświeższe twarze przybierały wyraz ponury. Zdawało się, jak gdyby przeze mnie wszystkie umysły nagle dojrzały. Tu i tam, podczas kiedy czytałem, młodzi ludzie szeptali do ucha swych sąsiadek. Zapewne rozmawiali o jakimś specjalnym punkcie mojej rozprawy.
Więcej jeszcze, jakaś piękna dama lat dwudziestu dwóch lub czterech może, siedząca na lewym rogu północnej trybuny, słuchała pilnie i robiła zapiski. Jej twarz o rysach delikatnych, zdradzała prawdziwie niezwykłą zmienność wyrazu. Uwaga, jaką darzyła moje słowa, dodawała wdzięku jej oryginalnej twarzy. Nie była sama. Wysoki i barczysty mężczyzna z długą, kędzierzawą brodą królów asyryjskich, z długimi, czarnymi włosami, stał przy niej i od czasu do czasu zamieniał z nią kilka cichych słów. Uwaga moja, skierowana poprzednio ku całej publiczności, zogniskowała się teraz na młodej kobiecie. Wyznam szczerze, że pobudzała moją ciekawość, co niektórzy z kolegów mogliby uważać za niegodne mego charakteru naukowego, ja jednak twierdzę, że nie byliby więcej ode mnie obojętni, gdyby się znajdowali na takiej uroczystości. W miarę jak mówiłem, młoda kobieta pisała w małym karnecie kieszonkowym; słuchając mojej rozprawy, doznawała widocznie najsprzeczniejszych uczuć, od zadowolenia i radości do zdziwienia, a nawet niepokoju. Wpatrywałem się w nią z wzrastającą ciekawością. Dałby Bóg, żebym tylko był na nią spoglądał tego dnia, pod tą kopułą!
Kończyłem właśnie; pozostawało mi jeszcze tylko dwadzieścia pięć albo co najwyżej trzydzieści stronic do przeczytania, kiedy moje oczy spotkały się z oczyma człowieka z asyryjską brodą.
Jak wytłumaczyć wam to, co się teraz stało, kiedy ja sam nie pojmuję tego zgoła? Powiedzieć mogę tylko tyle, że spojrzenie tego człowieka natychmiast wzbudziło we mnie dziwny niepokój. Źrenice, spoglądające na mnie, były nieruchome i zielone. Nie mogłem odwrócić oczu. Stałem niemy, z nosem zadartym. Ponieważ umilkłem, oklaskiwano mnie. Skoro zapanowała cisza, chciałem dokończyć lektury. Ale pomimo najgwałtowniejszych wysiłków nie mogłem oderwać oczu od dwóch żywych świateł, do których były tajemniczo przykute.
To jeszcze nie wszystko. Przez jakieś niepojęte czary, na przekór zwyczajowi całego mego życia, zacząłem improwizować. Bóg wie, czy to było mimowolne! Pod działaniem dziwnej, nieznanej, nieprzepartej siły, recytowałem z elegancją i zapałem roztrząsania filozoficzne o toaletach damskich w różnych wiekach; uogólniałem, poetyzowałem, mówiłem — Boże przebacz mi! — o „wiecznie niewieścim”, o pragnieniach, błąkających się jak powiew wiatru około pachnącego welonu, którym kobieta umie przystrajać swoją piękność.
Człowiek z brodą asyryjską nie przestawał na mnie patrzeć. A ja mówiłem. Nareszcie spuścił oczy, a ja umilkłem. Przykro mi dodać, że ustęp ten, tak nie zgadzający się z moim umysłem, tak sprzeczny z duchem naukowości, oklaskiwano z entuzjazmem. Młoda kobieta z trybuny północnej klaskała w dłonie i uśmiechała się.
Przy pulpicie zastąpił mnie członek Akademii Francuskiej, widocznie niezadowolony z tego, że zabiera głos po mnie. Obawy jego były może nieco przesadzone. Wysłuchano go bez wielkiej niecierpliwości. Zauważyłem, że mówił coś wierszem.
Po skończonym posiedzeniu opuściłem salę w towarzystwie kilku kolegów, którzy ponowili jeszcze gratulacje, w których szczerość chcę wierzyć.
Zatrzymawszy się na ulicy, obok lwa Creuzota, celem zamienienia kilku uścisków dłoni, ujrzałem człowieka z asyryjską brodą i jego piękną towarzyszkę, wsiadających do powozu.
Przypadkowo znajdowałem się właśnie obok wymownego filozofa, o którym mówiono, że pogrąża się w uciechach światowych równie jak i w teoriach kosmicznych. Młoda kobieta, wychylając spoza firanek delikatną główkę i małą rączkę, zawołała na niego po nazwisku i odezwała się do niego z lekkim akcentem angielskim:
— Zapomina pan o mnie, kochany panie, to źle! Kiedy powóz oddalił się, zapytałem mego świetnego kolegi, kto była ta urocza dama i jej towarzysz.
— Jak to — zawołał — pan nie zna miss Morgan i jej lekarza Daouda, który wszystkie choroby leczy magnetyzmem, hipnotyzmem i sugestią? Anna Morgan jest córką najbogatszego kupca w Chicago. Przed dwoma laty przyjechała do Paryża z matką i wybudowała sobie wspaniały pałacyk na avenue de 1’Imperatrice. Jest to bardzo wykształcona i inteligentna osoba.
— Nie dziwi mnie to — odpowiedziałem. — Poprzednio już miałem sposobność zauważyć, że ta Amerykanka posiada poważny umysł.
Mój sławny kolega uśmiechnął się, ściskając mi ręce.
Pieszo udałem się na ulicę Saint–Jacques, gdzie zamieszkuję od trzydziestu lat w skromnym mieszkaniu, z którego widać wierzchołki drzew Ogrodu Luksemburskiego i usiadłem przy stole do pracy. Trzy dni tak przesiedziałem naprzeciw figurki, przedstawiającej boginię Pacht o główce kota. Mała ta statuetka nosi napis fałszywie zrozumiany przez archeologa Grebault. Przygotowywałem poprawne odczytanie napisu z komentarzem. Moja przygoda w Instytucie sprawiła na mnie mniejsze wrażenie, niż mogłem się obawiać. Nie byłem wcale nadmiernie zmieszany. Mówiąc prawdę, zapomniałem już o tym trochę i trzeba było nowych wydarzeń, aby ożywić we mnie wspomnienia.
Przez te trzy dni miałem dość czasu na wykończenie mego komentarza. Przerywałem pracę archeologiczną tylko po to, żeby przeczytać gazety wychwalające mnie. Najbardziej obce naukowości gazety mówiły z pochwałami o „pięknym ustępie” kończącym moją rozprawę. „Było to objawienie — mówiły — a profesor Pigeonneau sprawił nam na samym końcu prawdziwie miłą niespodziankę.” Nie wiem, czemu donoszę o takich drobnostkach, obojętne mi jest to, co mówi o mnie prasa.
Otóż byłem zamknięty od trzech dni w moim gabinecie, kiedy zadrżałem nagle na dźwięk dzwonka. Pociągnięcie sznurka miało w sobie coś nakazującego, fantastycznego, nieznanego, coś, co mnie zmieszało; z prawdziwą obawą poszedłem otworzyć drzwi. Kogóż znalazłem na korytarzu? Młodą Amerykankę, która tak pilnie słuchała kiedyś mojego odczytu, miss Morgan we własnej osobie!
— Pan Pigeonneau!
— To ja.
— Poznaję pana doskonale, chociaż nie ma pan na sobie pięknego munduru z zielonymi palmami. Ale, błagam, nie odchodź pan, żeby przywdziać go dla mnie. Wolę pana nawet w ubraniu domowym.
Wprowadziłem ją do gabinetu. Rzuciła ciekawe spojrzenie na papirusy, ryciny i rysunki, które wypełniały gabinet aż po sufit, potem przez chwilę oglądała w skupieniu boginię Pacht, stojącą na stole. Na koniec odezwała się: — Cudna jest.
— Mówi pani o tej małej figurce? Istotnie ona przedstawia ciekawą osobliwość epigraficzną. Ale czy nie mógłbym się dowiedzieć, czemu przypisać zaszczyt wizyty pani?
— Och! — odparła — kpię sobie z osobliwości epigraficznych. Ona ma przepysznie delikatną twarz kotki. Nie wątpi pan przecież, że to jest prawdziwa bogini, nieprawdaż, panie Pigeonneau?
Broniłem się przeciwko temu obraźliwemu podejrzeniu.
— Podobna wiara — rzekłem — byłaby fetyszyzmem. Ze zdziwieniem spoglądała na mnie swoimi zielonymi oczyma.
— Ach, pan nie jest fetyszystą? Myślałam, że nie można być archeologiem, nie będąc fetyszystą. Jakże więc mogła Pacht zainteresować pana, skoro nie wierzy pan, że to jest bogini? Ale dajmy temu spokój. Przyszłam zobaczyć się z panem w ważnej sprawie.
— Bardzo ważnej?
— Tak, ze względu na kostium. Proszę spojrzeć na mnie…
— Z przyjemnością.
— Czy nie wydaje się panu, że mam charakterystyczny profil plemienia Kuszytów?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Podobna rozmowa odbiegała zbytnio od moich zwyczajów. Ciągnęła dalej:
— O, nic w tym dziwnego. Przypominam sobie, że byłam Egipcjanką. A pan, panie profesorze, czy byłeś Egipcjaninem? Nie przypomina pan sobie? To dziwne. Ale chyba nie wątpi pan, że przechodzimy stopniowo przez cały szereg wcieleń?
— Nie wiem, proszę pani.
— Zadziwia mnie pan.
— Czy nie powie mi pani, jaki zaszczyt…?
— Prawda, nie powiedziałam panu jeszcze, że przychodzę prosić go o pomoc w przygotowaniu egipskiego stroju na bal kostiumowy u hrabiny N. Chciałabym mieć kostium zupełnie autentyczny i zdumiewająco piękny. Dużo już nad
nim pracowałam. Radziłam się moich wspomnień, gdyż dobrze sobie przypominam, jak żyłam w Tebach przed sześciu tysiącami lat. Sprowadziłam sobie rysunki z Londynu, z Bulaku i z Nowego Jorku.
— To było pewniejsze.
— Nie, nic nie ma pewniejszego nad wewnętrzne objawienie. Studiowałam również egipskie muzeum Luwru. Ile tam zachwycających rzeczy! Kształty smukłe i czyste, profile o ostrej delikatności, kobiety kwiatom podobne, sztywne i wiotkie zarazem. A jeden bożek Bes podobny jest do Sarceya! Mój Boże, jakie to wszystko piękne!
— Pani, nie wiem jeszcze…
— To nie wszystko. Poszłam posłuchać odczytu pana o ubiorze kobiety egipskiej ze średniego okresu i zapisałam sobie to i owo. Była nieco ciężka ta pańska rozprawa! Ale rozgryzłam ją dzielnie. Przy pomocy tych dokumentów sporządziłam sobie kostium. Nie jest on jeszcze doskonały. Przychodzę prosić pana o poprawienie go. Niech pan przyjdzie do mnie jutro, kochany profesorze. Proszę zrobić to dla miłości Egiptu. Zgoda? Do jutra! Teraz muszę już odejść. Mama czeka na mnie w powozie.
Wymawiając te ostatnie słowa, uleciała. Szedłem za nią. Kiedy doszedłem do przedpokoju, była już na dole, skąd dochodził jej jasny głos:
— Do jutra! Avenue du Bois–de–Boulogne, obok willi Said.
— Nie pójdę wcale do tej wariatki — powiedziałem sobie.
Na drugi dzień o czwartej dzwoniłem do bramy jej domu.
Lokaj wprowadził mnie do wielkiej oszklonej sali, całej zapchanej obrazami, rzeźbami z brązu i marmuru; komody, obciążone przepyszną porcelaną, mumie peruwiańskie, dwanaście manekinów ludzi i koni, pokrytych zbrojami, których przewyższał wysokością rycerz polski z białymi skrzydłami i kawaler francuski w stroju turniejowym, nad którego przyłbicą wznosił się wraz z welonem spiczasty malowany czepek kobiecy. W pośrodku istnego lasu palmowego spoczywał gigantyczny Budda ze złota. U nóg bóstwa stara kobieta, niedbale ubrana, czytała Biblię.
Byłem jeszcze olśniony tą wspaniałością, kiedy miss Morgan, unosząc portierę z purpurowego sukna, ukazała się w białym szlafroku, ozdobionym puchem łabędzim. Skierowała się ku mnie. Dwa wielkie psy duńskie postępowały za nią.
— Wiedziałam dobrze, że pan przyjdzie, panie profesorze.
Wyjąkałem komplement:
— Jakże odmówić tak uroczej osobie?
— O, nie dlatego, żem ładna, nie można mi niczego odmówić. Znam pewne tajemnice, które zmuszają ludzi do słuchania mnie.
Potem, wskazując na starą damę, czytającą Biblię, rzekła:
— Nie zważaj pan, to mama. Nie przedstawiam pana. Gdybyś pan do niej przemówił, nie mogłaby odpowiedzieć, ponieważ należy do sekty religijnej, która zabrania próżnych słów. Jest to najnowsza sekta. Zwolennicy jej ubierają się w worki i jadają z miseczek drewnianych. Mamie bardzo się podobają te praktyki. Ale pojmuje pan, że nie dlatego prosiłam pana o przyjście do mnie, aby opowiadać o mamie. Idę włożyć mój kostium egipski. To nie będzie długo trwało. Czekając, oglądaj pan te drobnostki.
I kazała mi usiąść przed szafą, zawierającą trumnę mumii, parę figurek średniego okresu, skarabeusze i kilka fragmentów pięknego obrzędu pogrzebowego.
Gdy zostałem sam, zacząłem studiować pewien papirus, który obudził we mnie tym większe zainteresowanie, że nosi nazwisko, jakie wyczytałem już na jednej pieczęci. Jest to nazwisko pisarza króla Setisa I. Zacząłem natychmiast doszukiwać się różnych odrębnych właściwości dokumentu. Nie wiem, jak długo pogrążony byłem w tej pracy, kiedy jakiś instynkt ostrzegł mnie, że ktoś stoi za mną. Odwróciłem się i ujrzałem cudną istotę ze złotym jastrzębiem na głowie, ubraną w rodzaj wąskiej, białej opończy, która uwydatniała czystą i zachwycającą młodość ciała. Na tej opończy lekka, różowa tunika, ściśnięta w stanie paskiem z drogich kamieni, spadała, rozsuwając się w symetrycznych fałdach. Ramiona i nogi były nagie i obciążone pierścieniami. Stała naprzeciw mnie, zwróciwszy głową do prawego ramienia, w bizantyjskiej pozie, która coś boskiego nadawała jej czarującej piękności.
— Jak to — zawołałem — to pani, miss Morgan?
— Zapewne, jeśli tylko nie jest to Nejeron–Ra, w swej własnej osobie. Wie pan, Nejeron–Ra z Leconte de Lisle’a, Piękność słońca…?
Na swym dziewiczym łożu stęskniona i smutna
Leży spowita bielą najcieńszego płótna
— Ale nie, pan nie wie, pan nie czyta wierszy. Poezja to jednak piękna rzecz…! Ale zabierzmy się do pracy.
Pokonawszy wzruszenie, zrobiłem tej ślicznej osóbce kilka uwag o jej zachwycającym kostiumie. Ośmieliłem się zwrócić uwagę na kilka szczegółów, które były dalekie od dokładności archeologicznej. Radziłem zamienić kilka drogich kamieni w pierścionkach na inne, więcej używane w średnim okresie. Na koniec stanowczo sprzeciwiłem się użyciu agrafy z emalii komórkowej; klejnot ten stanowił istotnie wstrętny anachronizm. Zgodziliśmy się dać na to miejsce kilka drogich kamieni, osadzonych w wąskich złotych żłóbkach.
Miss Morgan słuchała mnie z nadzwyczajną uwagą i tak była zadowolona, że chciała mnie zatrzymać na obiedzie. Wymówiłem się regularnością moich zwyczajów, wstrzemięźliwym sposobem życia i pożegnałem się.
Byłem już w przedpokoju, kiedy zawołała:
— A proszę mi napisać powiastkę.
Odwróciłem głowę ze zdziwieniem i odpowiedziałem powoli:
— Kiedy ja nie piszę powiastek.
— Pan nie pisze powiastek? Więc po cóż jest ta cała wiedza, skoro nie można zużytkować jej do napisania powiastki? No, ale dla mnie zrobi pan wyjątek.
Nie dałem odpowiedzi i pospiesznie oddaliłem się. Czy można odpowiadać na propozycje tak narwanych głów?
Przez kilka tygodni nie wychodziłem z domu i oddawszy się pracy, zacząłem zapominać o miss Morgan, kiedy nagle przypomniała mi się sama.
Pewnego dnia, gdy siedziałem pogrążony w pracy, wszedł posłaniec, który wręczył mi bilecik i postawił prze’ de mną jakiś koszyk, dodając lakonicznie:
— Od miss Morgan.
Gdy zacząłem rozwijać koszyk, wewnątrz dało się słyszeć miauczenie, a po chwili wyśliznął się mały, popielaty kotek, który rozglądnął się wokoło, wygiął grzbiet, ziewnął i mrucząc poszedł wycierać się o boginię Pacht, która wznosiła nad moim stołem swe przeczyste kształty i swój delikatny pyszczek. Ładny był mimo swej ciemnej maści i krótkiego włosa. Wydawał się inteligentny i nie okazywał dzikości. Nie mogłem pojąć przyczyny tak szczególnego podarunku. Bilet miss Morgan nie oświecił mnie zbytnio w tym kierunku. Brzmiał następująco:
Kochany Panie!
Posyłam panu małego kota, którego doktor Daoud przywiózł z Egiptu i którego bardzo lubię. Przez miłość ku mnie obchodź się pan z nim dobrze. Nie potrzebuję panu przypominać, że musi mi pan napisać powiastkę. Przyniesie mi ją pan w dzień Trzech Króli. Zjemy razem obiad.
Anna Morgan
P. S. Pański kotek nazywa się Porou.
Po przeczytaniu listu spojrzałem na Porou, który stojąc na tylnych łapkach, lizał czarny pyszczek swej boskiej siostry Pacht. On też spojrzał na mnie, i trzeba przyznać, że z nas dwóch nie on był więcej zdziwiony.
Pytałem samego siebie, co to wszystko ma znaczyć, jednak zrezygnowałem wkrótce ze zrozumienia czegokolwiek. „Dobry sobie jestem — pomyślałem w duchu — szukając sensu w szaleństwach narwanej głowy. Pracujmy. Co do tego zwierzątka, to moja gospodyni zaradzi jego potrzebom.”
Zabrałem się do pracy chronologicznej, tym więcej dla mnie interesującej, że przy tej okazji gromię mego znamienitego kolegę, Gustawa Maspero. Porou nie opuścił mego stołu. Siedział na tylnych łapkach i strzygąc uszami, sPoglądał na mnie, piszącego. Dziwna rzecz, nic dobrego Rie napisałem w tym dniu. Myśli mąciły mi się, przychodziły mi do głowy urywki z piosnek i z dziecinnych opowiastek. Poszedłem spać niezadowolony z siebie.
Nazajutrz rano Porou siedział już na stole, liżąc sobie łapki. W tym dniu również źle mi się pracowało; Porou i ja spędziliśmy najjaśniejsze godziny dnia, spoglądając nawzajem na siebie. Następny dzień przeszedł w ten sam sposób, następny również, słowem cały tydzień. Powinienem był smucić się, ale muszę wyznać, że znosiłem to zło cierpliwie, a nawet wesoło. Okropność, jak szybko porządny człowiek potrafi się zepsuć.
W niedzielę „Ukazania się Jezusa” zbudziwszy się w wesołym usposobieniu, pobiegłem do stołu, gdzie Porou wedle swego zwyczaju już mnie wyprzedził, chwyciłem zeszyt pięknego, białego papieru, umaczałem pióro w atramencie i pod wzrokiem mojego nowego przyjaciela napisałem wielkimi literami: Przygody jednookiego człowieka do posyłek. Potem, nie spuszczając wzroku z Porou, przez cały dzień pisałem z nadzwyczajną szybkością opowiadanie o przygodach tak przepysznych, zabawnych i urozmaiconych, że sam byłem rozbawiony. Mój jednooki tragarz mylił się w zleceniach i popełniał najkomiczniejsze omyłki. Kochankowie, znajdujący się w krytycznej sytuacji, otrzymywali od niego niespodziewaną pomoc. Przenosił szafy z ukrytymi w nich ludźmi, którzy, wprowadzeni do nowych mieszkań, przerażali stare damy.
Ale jak zanalizować historię tak wesołą? Pisząc to, po dwadzieścia razy wybuchałem śmiechem. Porou nie śmiał się wprawdzie, ale poważny jego wyraz był niemniej zabawny od najśmieszniejszych min. O siódmej wieczorem kreśliłem ostatnie linijki tego miłego dziełka. Od godziny pokój oświecały tylko fosforyzujące oczy Porou. Pisałem w ciemnościach jak przy najlepszej lampie.
Skończywszy historię, ubrałem się; wdziałem czarne ubranie i białą krawatkę; żegnając się z Porou, zszedłem spiesznie na ulicę. Nie uszedłem jeszcze dwudziestu kroków, kiedy uczułem, że ktoś mnie ciągnie za rękaw.
— Gdzież to biegniesz jak lunatyk, wuju?
Był to mój siostrzeniec, Marceli, przyzwoity i inteligentny młody człowiek, internista z Salpetriere. Mówią, że mu się powiedzie w medycynie. Byłoby dobrze, gdyby nie dowierzał zbytnio swej kapryśnej wyobraźni.
— Ależ — odpowiedziałem — idę zanieść miss Morgan, powiastkę, którą właśnie napisałem.
— Jak to, wuju, ty układasz powiastki i znasz miss Morgan? Jest bardzo ładna. Czy znasz także doktora Daouda, który jej stale towarzyszy?
— Empiryk, szarlatan!
— Bez wątpienia, mój wuju, ale na razie eksperymentator przedziwny. Ani Bernheim, ani Liegeois, ani Charcot nie uzyskali takich fenomenów, jakie on wywołuje wedle woli. Hipnotyzuje i sugestionuje bez zetknięcia się, bez działania wprost, ale za pośrednictwem zwierzęcia. Do swych doświadczeń posługuje się zwykle małymi kotami o krótkim włosie. Oto jak on to przeprowadza: poddaje jakiś nakaz kotkowi i w koszyku posyła zwierzątko przedmiotowi, na który chce działać. Kot przenosi sugestię, którą otrzymał, a pacjent pod wpływem zwierzątka wykonuje wszystko, co mu szalbierz nakazał.
— Doprawdy, mój kochany?
— Doprawdy, wuju.
— A jaki udział bierze miss Morgan w tych pięknych doświadczeniach ?
— Miss Morgan wuju, każe pracować doktorowi na swoją korzyść, i posługuje się hipnotyzmem i sugestią dla nakazywania ludziom popełniania głupstw, jak gdyby jej piękność nie wystarczała do tego.
Nie słuchałem więcej. Jakaś nieprzeparta siła ciągnęła mnie do miss Morgan…
przełożyła Zofia Jachimecka
Guy de Maupassant - ZJAWA
Rozmawiano o sekwestrze w związku z niedawnym procesem. Było to pod koniec wieczornego przyjęcia w ścisłym gronie, w starym pałacu przy ulicy Grenelle; każdy opowiadał jakieś przeżycie, przeżycie, jak twierdził, prawdziwe.
Stary, osiemdziesięciodwuletni margrabia de la Tour-Samuel wstał i podszedł, aby się oprzeć o kominek.
— Ja również znam dziwną historię — powiedział trochę drżącym głosem — tak dziwną, że prześladowała mnie całe życie. Pięćdziesiąt sześć lat temu zdarzyła mi się ta przygoda, ale nie ma miesiąca, żebym nie przeżywał jej na nowo we śnie. Odtąd noszę na sobie niezatarty ślad, piętno strachu. Czy państwo mnie rozumieją? Przez dziesięć minut przeżywałem potworny lęk, do tego stopnia, że od tej chwili pozostało mi w duszy jakieś nieustanne przerażenie. Nieoczekiwane hałasy przejmują mnie drżeniem do szpiku kości; przedmioty, których nie rozróżniam dokładnie w wieczornym mroku, budzą we mnie chęć szalonej ucieczki, a także boję się nocy. Och! nie mogłem tego wyznać, zanim doszedłem do mego obecnego wieku. Teraz mogę powiedzieć wszystko. Człowiekowi osiemdziesięciodwuletniemu wolno okazywać lęk wobec urojonych niebezpieczeństw. Bo nie cofnąłem się nigdy przed niebezpieczeństwem prawdziwym, drogie panie!
Zdarzenie to tak bardzo wstrząsnęło moim umysłem, posiało we mnie tak głęboki, tajemny, okropny niepokój, że nigdy o nim nie wspominałem. Zachowałem je w sekretnej głębi serca, w owej głębi, gdzie ukrywa się przykre tajemnice, tajemnice wstydliwe, wszystkie nie wyznane słabości, jakim ulegaliśmy w życiu.
Opowiem państwu tę przygodę, tak jak się zdarzyła, nie usiłując jej tłumaczyć.
Niewątpliwie dałoby się ją wyjaśnić, chyba że miałem chwilę obłędu. Ale nie, nie byłem
obłąkany i przekonam państwa o tym. Proszę myśleć sobie, co państwo chcą. Oto fakty:
Działo się to w roku 1827, w lipcu. Przebywałem w garnizonie w Rouen.
Pewnego dnia, gdy spacerowałem po bulwarze, spostrzegłem człowieka, który wydał mi się znajomy, chociaż nie mogłem sobie przypomnieć, kto to. Instynktownie zrobiłem ruch,
jak gdybym chciał się zatrzymać. Nieznajomy zauważył ów ruch, spojrzał na mnie i padł mi w ramiona.
Był to mój ukochany przyjaciel z czasów wczesnej młodości. Wydawało mi się, że
przez te pięć lat, w ciągu których go nie widziałem, przybyło mu ich z pięćdziesiąt. Włosy
miał zupełnie białe, szedł zgarbiony, wyczerpany. Zauważył moje zdziwienie i opowiedział mi, co przeżył. Złamało go straszne nieszczęście.
Zakochał się do szaleństwa w młodej pannie i poślubił ją w istnej ekstazie szczęścia.
Po roku nadludzkich upojeń i nienasyconej namiętności umarła nagle na serce, niewą-
tpliwie zabita przez miłość.
Tego samego dnia, w którym odbył się pogrzeb, mój przyjaciel opuścił swoją wiejską
siedzibę i zamieszkał w pałacu, k...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]