download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Dzieci kukurydzy

(Children of the Corn)

 

Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI

 

Burt nastawił radio na cały regulator, ponieważ zanosiło się na kolejną kłótnię, a on chciał jej uniknąć. Chciał jej uniknąć za wszelką cenę.

  Vicky coś powiedziała.

-          Słucham? – krzyknął.

-          Ścisz! Chcesz, żeby mi bębenki w uszach popękały?

  Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się powiedzeniem tego, co cisnęło mu się na usta, i przyciszył radio.

  Mimo że ich thunderbird posiadał klimatyzację, Vicky wachlowała się chustką, do nosa.

-          Słuchaj, gdzie my właściwie jesteśmy?

-          W Nebrasce.

  Popatrzyła na niego obojętnie.

-          Wiem o tym Burt. Wiem, że jesteśmy w Nebrasce. Ale gdzie dokładnie, do cholery, jesteśmy?

-          Przecież to ty masz atlas samochodowy. Zajrzyj. Nie umiesz czytać?

-          Bardzo śmieszne. Czy dlatego opuściliśmy płatną autostradę, żeby oglądać ciągnące się setkami kilometrów pola kukurydzy i podziwiać dowcip oraz mądrość Burta Robesona?

  Zacisnął na kierownicy dłonie tak mocno, że mu kłykcie pobielały. Doszedł do wniosku, że gdyby tego nie zrobił, mógłby całkiem odruchowo uderzyć siedzącą obok niego po prawej stronie byłą królową balów studenckich. cóż, ratujemy nasze małżeństwo, pomyślał. Tak, ale z równym powodzeniem moglibyśmy ratować podczas wojny skazaną na pacyfikację wioskę.

-          Vicky – powiedział ostrożnie. – Odkąd opuściliśmy Boston, zrobiłem za kółkiem trzy tysiące kilometrów. I to tylko dlatego, że ty ani razu nie chciałaś prowadzić. Tak więc...

-          Nie chodzi o to, że nie chciałam – odparła z przekonaniem Vicky. – Podczas długiej jazdy samochodem zawsze dostaję migreny i...

-          I dlatego, kiedy spytałem cię, czy możesz mnie pilotować na bocznych drogach, ty odparłaś: ”Pewnie Burt”. Dokładnie tak powiedziałaś: „Pewnie Burt”. A teraz...

-          Czasami zastanawiam się, dlaczego w ogóle za ciebie wyszłam.

-          Powiedziałaś jedno krótkie słówko.

  Zacisnęła usta tak, że zsiniały jej wargi, popatrzyła na niego, po czym sięgnęła po atlas. Zaczęła go wściekle kartkować.

  Popełniłem błąd, opuszczając autostradę, pomyślał posępnie Burt. Wprowadziło to wiele zamieszania, ponieważ aż do tamtej chwili udawało się im traktować siebie jak istoty  ludzkie.

  Podróż na wybrzeże stanowić miała ostatnią próbę uratowania ich małżeństwa. Pretekstem do wyjazdu stało się zaproszenie przysłane przez brata Vicky i jego żonę. Początkowo wiele rzeczy wskazywało na to, że plan się powiedzie; jednak od czasu opuszczenia płatnej autostrady wszystko zaczęło się psuć. Tak naprawdę, to sprawy między nimi przyjęły fatalny obrót.

-          Autostradę opuściliśmy w Hamburgu, zgadza się?

-          Zgadza.

-          Najbliższa miejscowość to Gatlin – powiedziała. – czterdzieści kilometrów prostej, pustej drogi. Jak sądzisz, czy moglibyśmy się tam zatrzymać i coś zjeść? A może twój sztywny rozkład jazdy nie pozwala na to i przystaniemy dopiero o drugiej po południu, tak jak wczoraj?

  Przeniósł wzrok z drogi na Vicky.

-          Jak chcesz. Ale jeśli idzie o mnie, to uważam, że powinniśmy natychmiast zawrócić do domu. Tam spotkalibyśmy się z tym twoim prawnikiem. Nasz plan się nie powiódł...

  Vicky odwróciła głowę i spojrzała przed siebie z napięciem. W jednej chwili na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia i strachu.

-          Burt, uważaj, coś jest na drodze...

  Popatrzył przez przednią szybę i dostrzegł, że to coś znika właśnie pod przednim zderzakiem t-birda. W sekundę później, zanim zdążył przełożyć stopę z pedału gazu na hamulec, rozległ się okropny łomot, najpierw pod przednimi kołami, a następnie pod tylnymi. Kiedy gwałtownie zahamował, cisnęło ich do przodu i  pędzący z szybkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę samochód zatrzymał się, zostawiając na asfalcie czarne smugi po oponach.

-          Pies – szepnął. – Vicky, powiedz mi, że to był tylko pies.

  Ona miała twarz bladą jak twaróg.

-          Chłopiec. Mały chłopiec. Wybiegł z kukurydzy i... moje gratulacje, tygrysie.

  Niezdarnie, po omacku, otworzyła drzwi auta, wychyliła się i zwymiotowała.

  Burt siedział nieporuszony, sztywny, ręce wciąż zaciskał na kierownicy. Długo nie czuł nic z wyjątkiem intensywnego, okropnego zapachu nawozów sztucznych.

  Znacznie później dopiero spostrzegł, że Vicky wysiadła z samochodu. Kiedy popatrzył we wsteczne lusterko, ujrzał, że żona zataczając się podchodzi do ciemniejącego na środku szosy czegoś, co wyglądało jak stos łachmanów. Zazwyczaj była bardzo elegancką i pełną wdzięku kobietą; w tej chwili jednak z tej gracji nie zostało nawet śladu.

  Zabójstwo. Tak to się nazywa. Po prostu przez chwilę nie patrzyłem na drogę.

  Wyłączył silnik i wyskoczył z kabiny. Wiatr szeleścił w bujnych, osiągających wysokość człowieka zaroślach kukurydzy; dźwięk dziwnie kojarzący się z oddechem jakiegoś żywego stworzenia.

  Vicky stała nad stosem łachmanów i cicho szlochała.

  Przebył połowę drogi dzielącej samochód od miejsca wypadku, kiedy kątem oka po lewej stronie dostrzegł pośród zieleni jaskrawą, czerwoną plamę – jaskrawą jak farba, której używa się do malowania stodół.

  Przystanął i popatrzył bacznie na łan kukurydzy. Pomyślał abstrakcyjnie, że w tym roku zboże obrodziło nad podziw obficie (każdy temat był dobry, żeby tylko odwrócić na chwilę uwagę od sterty szmat, które wcale szmatami nie były). Poszczególne, rosnące w równych rzędach obok siebie łodygi były już prawie dojrzałe. Gdyby ktoś przypadkiem zabłądził w tym gąszczu, mógłby cały dzień błąkać się w zbitej masie zieleni, poszukując drogi wyjścia. W jednym miejscu symetria rzędów została zniszczona. Kilka złamanych i przekrzywionych roślin spoczywało na sąsiadujących łodygach. Ale dalej, spowity cieniem i prawie zupełnie ukryty przed ludzkim wzrokiem leżał...

-          Burt! – wrzasnęła Vicky. – Może byś tu przyszedł i sam to sobie obejrzał! Potem będziesz mógł się chwalić kolesiom od pokera, coś upolował w Nebrasce. Czy nie...

  Reszta jej słów utonęła w kolejnym spazmie szlochu. Cień Vicky rozlewał się dokładnie wokół jej stóp. Było prawie południe.

  Kiedy wkroczył między rosnące gęsto obok siebie łodygi, ogarnął go chłód i zielonkawy półmrok. Farba do malowania stodół okazała się krwią. Wokół roznosiło się basowe, senne buczenie much, które siadały na czerwonej plamie, smakowały ją i odlatywały... zapewne po to, żeby podzielić się radosną wieścią z innymi owadami. Im dalej w głąb zarośli kukurydzy, tym więcej było na liściach posoki. Z całą pewnością  krew nie mogła z drogi chlapnąć aż tak daleko.

  Na koniec Burt dotarł do przedmiotu, który dostrzegł z szosy. Schylił się i podniósł go.

  W tym miejscu kukurydza została najbardziej zniszczona. Kilkanaście łodyg było mocno przygiętych, a dwie kompletnie złamane; ziemia wokół naruszona i zryta. Wszędzie widniała krew. Zarośla zaszeleściły i Burt, czując biegnący po krzyżu zimny dreszcz, szybko wycofał się na drogę.

  Vicky wpadła w histerię: wykrzykiwała jakieś niezrozumiałe słowa, płakała, śmiała się. I kto by pomyślał, że wszystko to zakończy się w tak melodramatyczny sposób? – błysnęło Burtowi w głowie. Popatrzył na żonę z nienawiścią. Pojął, że on nigdy nie przechodził kryzysów związanych z własną tożsamością, nie miewał w życiu okresów przejściowych, nie dręczyły go wątpliwości i tym podobne rzeczy. Mocno uderzył Vicky w twarz.

  Umilkła natychmiast i przeciągnęła dłonią po policzku w miejscu, gdzie czerwieniały już pręgi zostawione przez jego palce.

-          Burt, pójdziesz do więzienia – oświadczyła poważnie.

-          Nie sądzę – odparł i postawił na ziemi, tuż przy jej stopach, walizkę, którą znalazł na polu kukurydzy.

-          Co to...?

-          Nie wiem. Wydaje mi się, że należała do niego – wskazał palcem rozciągnięte, leżące twarzą do ziemi ciało.

  Z wyglądu dzieciak miał nie więcej niż trzynaście lat.

  Walizka była stara, zużyta, brązowa skóra mocno powycierana i miejscami świeciły w niej dziury. Związana została dwoma kawałkami sznurka do wieszania bielizny splątanymi nieporadnie w „babskie” supły. Vicky pochyliła się, żeby je rozwiązać, ale widząc, że przesiąknięte są krwią, cofnęła rękę z odrazą.

  Burt uklęknął obok ciała i ostrożnie przewrócił je na plecy.

-          Nie chcę na to patrzeć – oświadczyła Vicky, ale wbrew własnej woli zerknęła w dół.

  Wrzasnęła. Twarz chłopca była usmarowana ziemią i wykrzywiona w grymasie przerażenia. Miał rozerżnięte gardło.

  Vicky zaczęła się chwiać, więc Burt chwycił ją w ramiona.

-          Tylko nie zemdlej – powiedział bardzo spokojnym, wyważonym głosem. – Słyszysz? Tylko nie zemdlej.

  Powtarzał to w kółko, aż Vicky zaczęła stopniowo dochodzić do siebie. Chwyciła go mocno za szyję. Wyglądali tak, jakby w samo południe, mając u stóp zwłoki dziecka, tańczyli na środku drogi jakiś powolny taniec.

-          Vicky?

-          Czego chcesz? – zapytała zduszonym głosem, tuląc twarz do jego koszuli.

-          Wracaj do auta, wyjmij ze stacyjki kluczyki, schowaj je do kieszeni, a później przynieś mi z tylnego siedzenia koc i karabin.

-          Karabin?

-          Ktoś poderżnął mu gardło, a może teraz nas obserwuje.

  Poderwała gwałtownie głowę i zmierzyła podejrzliwym spojrzeniem kukurydzę. Olbrzymie łany ciągnęły się jak z bicza strzelił aż po horyzont, opadając lub wznosząc się łagodnie wraz z krajobrazem.

-          Myślę, że zabójca dawno już się stąd ulotnił, ale co nam szkodzi zachować ostrożność. No, idź już i zrób to, co ci powiedziałem.

  Ruszyła na sztywnych nogach w stronę samochodu, a za nią posuwał się, niczym czarna maskotka, jej króciutki o tej porze dnia cień. Kiedy przez tylne drzwi wsunęła głowę do pojazdu, Burt przykucnął przy chłopcu.

  Biały, znaków szczególnych brak. T-bird mógł wprawdzie dzieciaka przejechać, ale nigdy poderżnąć mu gardło. Podcięto je brutalnie i nieudolnie – każdy sierżant w wojsku dokonałby tego w sposób dużo bardziej elegancki – ale efekt był przerażający. Dzieciak wybiegł na jezdnię lud został wypchnięty tak, że ostatnich dziesięć metrów pola kukurydzy przeleciał prawie w powietrzu; martwy lub śmiertelnie ranny wpadł prosto pod samochód Burta Robesona. Jeśli nawet w chwili uderzenia jeszcze oddychał, to impet auta skrócił mu życie najwyżej o trzydzieści sekund.

  Vicky poklepała męża po plecach, a Burt podskoczył jak rażony prądem.

  Przez lewe ramie przerzucony miała brązowy, wojskowy koc, a w prawej dłoni ściskała pokrowiec z samopowtarzalnym karabinem. Odwracała głowę, starając się nie patrzeć na trupa. Burt odebrał od niej koc, rozłożył go na drodze i przetoczył ciało. Vicky wydała cichy, stłumiony jęk.

-          Co z tobą? – zapytał, unosząc głowę. – Vicky?

-          Nie martw się o mnie – odparła zdławionym głosem.

  Zawinął zwłoki i dźwignął tłumok, klnąc w duchu obrzydliwy ciężar bezwładnego ciała. Trup wygiął się w kształt litery U i o mało nie wyślizgnął mu się z rąk. Burt wzmocnił chwyt i dowlókł się z ciężarem do t-birda.

-          Otwórz bagażnik! – sapnął pod adresem żony.

  Samochód wypełniony był sprzętem turystycznym, walizkami i prezentami. Vicky prawie wszystko to przeniosła na tylne fotele, a Burt wsunął ciało do bagażnika, po czym zatrzasnął klapę.

  Odetchnął z ogromną ulgą, a potem rozejrzał się za żoną, która ściskając w dłoni futerał z karabinem, czekała przy drzwiach od strony kierowcy.

-          Odłóż go na tył i wsiadaj! – zarządził Burt.

  Popatrzył na zegarek i ze zdziwieniem skonstatował, że od chwili wypadku minął zaledwie kwadrans, choć jemu wydawało się, że upłynęły całe wieki.

-          A co z walizką? – zapytała Vicky.

  Burt wrócił do miejsca, w którym postawił ja na środku drogi, na samej białej linii, gdzie czerniała teraz niczym centralny obiekt na jakimś malowidle impresjonisty. Podniósł walizkę za wytartą rączkę. i na chwilę zamarł w bezruchu. Odniósł nieprzyjemne wrażenie, że jest obserwowany. O czymś takim czytał wprawdzie w książkach, przeważnie w brukowych kryminałach, ale poważnie wątpił, czy w normalnym życiu jest to możliwe. Teraz już definitywnie uwierzył. Wydawało mu się, że w kukurydzy czatują ludzie – wielu ludzi – którzy na zimno kalkulują, czy kobieta zdąży wyciągnąć z futerału broń i zacząć strzelać, zanim oni pochwycą jej męża, zawloką go w spowite głębokim cieniem zagony kukurydzy i poderżną mu gardło...

  Serce zaczęło mu bić jak młotem, więc biegiem wrócił do auta. Energicznie wyrwał tkwiące ciągle w zamku bagażnika kluczyki i wskoczył za kierownicę.

  Vicky znów płakała.

  Ruszyli z piskiem opon, więc po niecałej minucie we wstecznym lusterku nie było już widać miejsca wypadku

-          Mówiłaś, że jak nazywa się najbliższe miasteczko? – zwrócił się do Vicky.

-          Och... – Nachyliła się nad atlasem drogowym. – Gatlin. Powinniśmy w nim być za dziesięć minut.

-          Czy jest na tyle duże, żeby mieć własny posterunek policji?

-          Na mapie to tylko kropka.

-          Ale konstabl na pewno będzie.

  Jakiś czas jechali w milczeniu. Minęli stojący po lewej stronie szosy silos. Nic, wszędzie tylko kukurydza. Nie spotkali żadnego nadjeżdżającego z przeciwka pojazdu; nawet rolniczej ciężarówki.

-          Vicky, czy w ogóle od chwili opuszczenia płatnej autostrady mijał nas jakiś wóz?

  Myślała chwilę.

-          Tak, traktor i samochód osobowy. Na skrzyżowaniu.

-          Nie, chodzi mi o tę drogę; o siedemnastkę.

-          Nie, chyba nie.

  Wcześniej takie pytanie Burta stanowiłoby doskonały pretekst do serii uszczypliwych uwag i komentarzy. Teraz jednak Vicky w milczeniu obserwowała przez przednią szybę ciągnącą się po horyzont szosę  z wymalowanym po środku białym pasem.

-          Vicky, mogłabyś otworzyć tę walizkę?

-          Myślisz, że jest w niej coś ważnego?

-          A skąd ja to mogę wiedzieć? Może?

  Kiedy zajęła się supłami (jej twarz przybrała przy tym dziwaczny wyraz – stała się pozornie wyprana z emocji, ale zaciśnięte wargi tworzyły cieniutką, białą kreskę; taką samą twarz miewała jego matka, kiedy patroszyła kurczaki na niedzielny obiad), Burt ponownie włączył radio.

  Emitowany przez lokalną rozgłośnię program, którego dotychczas słuchali, prawie całkowicie zniknął już z eteru i Burt zaczął powoli przesuwać po skali czerwony marker. Doniesienia rolnicze. Buck Owens. Tammy Wynette... Wszystko to odległe, ginące w szumie i trzaskach. I nagle, prawie przy końcu skali, z głośnika rozległo się wyjątkowo głośno i wyraźnie – zupełnie jakby usta mówiącego znajdowały się bezpośrednio w radiu umieszczonym na tablicy rozdzielczej – pojedyncze słowo.

-          POKUTA! – zadudniło.

  Zaskoczony Burt chrząknął, Vicky podskoczyła.

-          ZBAWIENIA DOSTĄPIMY JEDYNIE PRZEZ KREW JAGNIĘCIA – ponownie ryknął głos i Burt pospiesznie ściszył radio. No cóż, rozgłośnia musiała znajdować się bardzo blisko; tak blisko, że... Ależ naturalnie! Na horyzoncie, na tle błękitnego nieba górowała nad bezkresnymi łanami kukurydzy trójnożna, czerwona, pajęcza konstrukcja. Maszt radiowy.

-          Bracia i siostry, pokuta! To właśnie jest odpowiednie słowo – ciągnął dużo ciszej kaznodzieja. Z tła dobiegł chóralny szmer głosów: amen. – Niektórzy sądzą, że mogą przyjść na świat, żyć w nim, pracować i nie zostać przez ten świat splugawieni. Pokuta. Czy tego właśnie słowa uczy nas Bóg?

  Znów pomruk ludzkich głosów:

-          Nie!

-          PANIE JEZU! – zagrzmiał głosiciel słowa bożego i ciągnął kazanie, wypowiadając frazy z opadającą lub wznoszącą się kadencją, która zniewalała niczym potężny rytm muzyki rockowej. – Kiedyż pojmą, że rozwiązaniem jest śmierć? Kiedyż pojmą, że zapłatę odbiorą dopiero po drugiej stronie? No? No? Bóg powiedział, że wiele jest pokoi w domu jego. Ale nie ma w nim miejsca dla cudzołożników. Nie ma miejsca dla lubieżników. Nie ma miejsca dla kalających kukurydzę. Nie ma miejsca dla homoseksualistów. Nie ma miejsca...

-          Robi mi się niedobrze, kiedy słyszę takie bzdury! – warknęła Vicky.

-          Co on powiedział? – zapytał Burt. – Co on powiedział o kukurydzy?

-          Nie słyszałam.

  Mozoliła się z drugim supłem.

-          Wspomniał coś o kukurydzy. Na pewno!

-          No, nareszcie! – sapnęła Vicky i otworzyła leżącą na jej kolanach walizkę.

  Minęli właśnie tablicę drogową z napisem: GATLIN: 8 KM. JEDŹ OSTROŻNIE. UWAŻAJ NA NASZE DZIECI.

  Znak z całą pewnością umieściła miejscowa organizacja opieki społecznej. W tablicy czerniało kilka dziur pochodzących od pocisków kalibru 22.

-          Skarpetki – zaczęła wyliczankę Vicky. – Dwie pary majtek... koszula... pasek... krawat z... – Pokazała mu porysowaną spinkę. – Kto to jest?

  Burt szybko spojrzał na przedmiot.

-          Chyba Hopalong Cassidy.

-          Aha.

  Odłożyła krawat do walizki i znów zaczęła chlipać.

-          Czy nie uderzył cię pewien dziwny szczegół w tym radiowym kazaniu? – zapytał po dłuższej chwili Burt.

-          Nie. Już ci mówiłam, że jako dziecko nasłuchałam się wystarczająco dużo tych bzdur.

-          Nie odniosłaś wrażenia, że miał bardzo młody głos? Mówię o tym kaznodziei.

  Roześmiała się pozbawionym wesołości śmiechem.

-          Nastolatek? I co z tego? Widzisz, to właśnie jest w tym wszystkim najobrzydliwsze. Wyławiają dzieci, kiedy te nie mają jeszcze ukształtowanych umysłów i osobowości. Doskonale wiedzą, jak sterować ich emocjami i uczuciami. Powinieneś być ze mną w takiej jednej urządzonej w namiocie świątyni, do której siłą zaciągnęli mnie rodzice, ponieważ był tam... ktoś, kto miał mnie „zbawić”.

  Posłuchaj. Była taka Baby Hortense. Śpiewające Cudo. Miała osiem lat. Śpiewała „Kiedyś, o Jezu, chodził po świecie”, a jej tata krążył z tacą pośród wiernych i mówił: „Sięgnijcie głębiej, nie zróbcie zawodu temu bożemu dziecku”. Był też Norman Staunton. Kiedy wygłaszał kazania o siarce i ogniu piekielnym, miał na sobie ubranko w stylu „Mały Lord Fauntleroy” i krótkie spodenki. Liczył sobie zaledwie siedem lat.

  Kiedy Burt popatrzył na nią z niedowierzaniem, poważnie skinęła głową.

-          Była nie tylko ta dwójka. W tym kieracie chodzi dużo, dużo więcej dzieci. Stanowią doskonały wabik. – Ostatnie słowo prawie wypluła. – Dziesięcioletnia Ruby Stampnell, która leczy wiarą. Grace Sisters – Miłosierne Siostrzyczki.  Te zazwyczaj występują w aureolach z cieniutkiej folii i... och!...

  Burt drgnął.

-          Co to jest? – zapytał, spojrzał na żonę i szybko przeniósł spojrzenie na to, co trzymała w rękach.

  Vicky z napięciem wpatrywała się w dziwny przedmiot. Gdy mówiła, po omacku grzebała w walizce i nie patrząc nawet, co wyciąga, wyjęła to na światło dzienne. Burt zatrzymał samochód, żeby lepiej się temu przyjrzeć. Vicky bez słowa wręczyła mu znalezisko.

   Był to krucyfiks wykonany z łodyg kukurydzianych, niegdyś zielonych, teraz już zupełnie zeschniętych. Za pomocą kukurydzianych wąsów przymocowano do niego lilipuci kaczan, z którego pieczołowicie usunięto nożem część ziaren. Te, które zostały, tworzyły na  żółtawym tle obranej, maleńkiej kolby sylwetkę ukrzyżowanego człowieka. Oczy miał z ziaren, które rozcięto wzdłuż tak, że do złudzenia imitowały źrenice. Rozciągnięte ramiona też zrobiono z ziaren, a nogi kończyły się maleńkimi ziarenkami uformowanymi z grubsza w kształt bosych stóp. Na samej górze na sinawym tle barwy kości widniały cztery litery: I. N. R. I.

 

 

-          Coś wspaniałego! Przepiękna robota! – wykrzyknął Burt.

-          Obrzydlistwo – odparła stanowczo głosem pełnym napięcia. – Wyrzuć to.

-          Vicky, zapewne policja zechce to obejrzeć.

-          Po co?

-          Jak to, po co? Może...

-          Wyrzuć to. Czy mogę cię o to prosić? Nie chcę mieć tej okropnej rzeczy w naszym samochodzie.

-          Na razie położę go z tyłu. A kiedy już porozmawiamy z policją, to, w ten czy inny sposób, ale pozbędziemy się tego krucyfiksu. Obiecuję. Zgoda?

-          Ach, rób zresztą co chcesz! – krzyknęła. – Przecież i tak zawsze stawiasz na swoim!

   Zakłopotany Burt cisnął krucyfiks za siebie. Przedmiot wylądował na stosie ubrań. Wycięte w ziarnach kukurydzy oczy ukrzyżowanej postaci z uwagą wpatrywały się w lampkę w suficie t-birda.

   Samochód ruszył tak gwałtownie, że spod opon wyprysnęła fontanna żwiru.

-          Oddamy policji zwłoki oraz tę przeklętą walizkę i będziemy mieć problem z głowy – oświadczył Burt.

   Vicky nie odpowiedziała. Intensywnie wpatrywała się w swoje dłonie.

   Dwa kilometry dalej bezkresne pola kukurydzy oddaliły się nieco od drogi, a ich miejsce zajęły farmy otoczone budynkami gospodarczymi. Na jednym z podwórek dostrzegli kury, które apatycznie grzebały w ziemi. Na dachach stodół widniały wyblakłe reklamy coca-coli i tytoniu do żucia. Minęli wysoką tabl...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl