[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROZDZIAŁ 1
Półwysep St. Agnes, Kornwalia, kwiecień 1814 r.
Frederick North Nightingale spojrzał na kobietę le¬żącą u jego stóp. Była zgięta wpół, kolana
przyciskała do piersi, a rękoma okrywała głowę, jakby próbowała ją chronić spadając z widocznego
powyżej klifu. Jej niegdyś modna, niebieska muślinowa sukienka rozrwała się pod pachami, a
stanik i spódnica były brudne i poplamione. Niebieski pantofel zwisał z prawej nogi na
poskręcanych i porwanych wstążkach.
Ukląkł przy niej i odciągnął zesztywniałe ręce od głowy. Szło mu ciężko. Nie żyła już od jakiegoś
czasu, przynajmniej osiemnaście godzin, bo mięśnie znów zaczynały wiotczeć, a stężenie
ustępowało. Lekko przycisnął palce do brudnej szyi widocznej przez rozerwaną sukienkę. Nie
wiedział dlaczego szukał pulsu może oczekiwał cudu - ale pulsu oczywiście nie było. Znalazł tylko
zimne ciało i śmierć.
W niebieskich oczach wpatrujących się w niego nie dostrzegł spokojnego pogodzenia z losem. Były
wytrzeszczone z przerażenia, świadome, że nadchodzi śmierć i umyka ostatnia chwila życia. Mimo
że widział już wielu mężczyzn poległych w bitwie i ginących od ran, ten widok poruszył go do
głębi. Nie była żołnierzem wymachującym szpadą lub muszkietem. Była kobietą, a więc z punktu
widzenia mężczyzny istotą delikatną i niezdolną przeżyć takiego upadku. Zamknął jej oczy, a
potem nacisnął szczękę, by zamknąć usta otwarte w ostatnim krzyku. Nie udało mu się jednak i
pozostały tak z widocznym, niemal słyszalnym przerażeniem do czasu, kiedy zostaną z niej tylko
białe kości.
Podniósł się powoli i odsunął, jednak niezbyt daleko, by nie spaść z wąskiej półki skalnej dziesięć
metrów powyżej Morza Irlandzkiego. Czuł silny zapach słonej wody i słyszał fale bijące o
niepokonane strze¬liste skały, a ich rytmiczny huk dziwnie go uspokajał. Zawsze tak było, nawet
kiedy wyruszał na eskapady jako młody chłopiec.
Nie była obca. Rozpoznanie jej twarzy zajęło mu chwilę, ale wkrótce zdał sobie sprawę, że to
Eleanor Penrose, wdowa po dawno już nieżyjącym rycerzu Penrose z Scrilady Hall, leżącego o trzy
mile na północ, blisko Trevaunance Cove. Znał ją, od kiedy przybyła w te strony z okolic Dorset i
poślubiła rycerza. North miał wtedy niespełna dziesięć lat. Pamiętał ją jako roześmianą młodą
kobietę z wielkimi piersiami, zawsze szeroko uśmiechniętą. Pierścionki jej brązowych włosów
podskakiwały wesoło, kiedy w żartach dawała kuksańca w bok statecznemu rycerzowi,
wydobywając umęczony uśmiech na jego zaciśnięte wargi. A teraz leżała nieżywa, skulona jak
dziecko na wąskim występie skalnym. Pomyślał, że pewnie spadła. To z pewnością nic innego, jak
tylko straszliwy wypadek. Jednak coś w głębi duszy podpowiadało mu, że to niemożliwe. Eleanor
Penrose znała okolicę równie dobrze jak on. Nie spacerowałaby tu sama, z dala od domu, i nie
spadłaby tak po prostu z klifu. Jak to mogło się stać?
Wdrapał się z powrotem na klif kilka metrów w górę. Opierał ręce na znajomych skałach i tylko
dwa razy się pośliznął. Wydostał się na jałowy, pofałdowany szczyt St. Agnes, wstał i rozejrzał się
dookoła, otrzepując bryczesy. Z tej wysokości znów wyglądała jak niebieska plamka, która
przyciągnęła jego uwagę
i zmusiła do zejścia na dół.
Nagle bryła ziemi osunęła się spod jego wysokich
butów. Odskoczył, machając rękoma. Serce łomotało mu jak szalone, póki nie znalazł się metr od
kra¬wędzi klifu. Może to właśnie przydarzyło się Eleanor Penrose. Może podeszła zbyt blisko
krawędzi i ziemia osunęła się pod nią. Jednak nie spadła wprost w spienione fale na dole, lecz na
wystającą półkę skalną, a i to wystarczyło, by zginęła. Opadł na kolana i uważnie przyjrzał się
ziemi. Wydawało mu się, że oderwała się stamtąd tylko ta gruda, która osunęła się spod jego stóp.
Popatrzył w dół, na półkę skalną prawie niewidoczną z tak wysoka. Wstał i otrze-
pał ręce.
Szedł wolno w stronę swego konia. Gigant, ponad-
dwumetrowej wysokości ogier - stąd jego imię - stał w bezruchu, wpatrzony w nadchodzącego
pana. Nie spojrzał nawet na stado czajek latających nisko nad jego łbem. Giez usiadł mu na zadzie,
a on tylko lekko machnął ogonem. North postanowił pojechać do sędziego pokoju, lecz nagle zdał
sobie sprawę, że to on jest sędzią. To nie było wojsko, nie było sierżantów, którym musiał wydać
rozkazy, ani musztry, ani protokołów.
_ Cóż _ powiedział, wskakując bez wysiłku na grzbiet Giganta - jedźmy do doktora Treatha.
Powinien ją obejrzeć, zanim ją zabierzemy. Sądzisz, że spadła?
Gigant nie parsknął, tylko potrząsnął swoim wielkim łbem.
North spojrzał na klif, osłaniając oczy przed zachodzącym słońcem. - Mnie się też widzi, że nie -
powiedział. - Zdaje mi się, że jakiś sukinsyn ją zabił.
* * *
- Lord Chilton! Dobry Boże, chłopcze, kiedy wróciłeś? Od dobrego roku nie było cię w domu.
Przybyłeś ledwie na pogrzeb ojca i zaraz wróciłeś na tę nie kończącą się wojnę. Szczęściem już się
skończyła, Bogu dzięki. Teraz wszyscy angielscy młodzieńcy mogą powrócić do domów. Wejdź,
proszę. Niegdyś często do mnie zaglądałeś.
Doktor Treath w promieniach słońca wyglądał jak wysoki, wyprostowany młodzieniaszek. Był
szczupły jak osiemnastolatek i niezwykle elegancki. Wyciągnął rękę i szerokim gestem zaprosił
Northa do niewielkiego gabinetu, pełnego błyszczących metalowych narzędzi i szafek
wypełnionych równiutko opisanymi butelkami. Na czystym stole, obok szafek, znajdował się
moździerz i tłuczek. Doktor wprowadził Northa do pokoju dziennego Perth Cottage, przytulnego,
ciepłego pokoiku z kominkiem, przeładowanego meblami i pełnego porozrzucanych gazet,
tygodników i pu¬stych filiżanek. W pamięci Northa herbata w nich zawsze była silnie zaprawiana
szmuglowaną francuską brandy.
North uśmiechnął się na myśl, że jako chłopcu zda¬wało mu się, że doktor jest wielkim mężczyzną.
Owszem, był wysoki, ale kiedy North urósł, wzrost doktora nie wydawał mu się już tak
imponujący. Naturalnie on sam pochodził z rodu mężczyzn wystarczająco wysokich, by
przestraszyć każdego, kto by miał na to ochotę•
Doktor uśmiechał się ciepło i zapraszająco.
- Długo mnie nie było, ale teraz wracam na dobre.
- Siadaj, North. Herbaty, a może brandy?
- Dziękuję. W gruncie rzeczy przybyłem tu jako sędzia pokoju, by pana powiadomić, że przed
chwilą znalazłem Eleanor Penrose na tej wystającej półce skalnej pod samym szczytem Sto Agnes.
Nie żyje już od jakiegoś czasu, bo stężenie mięśni zaczyna ustę¬pować.
Doktor Beniamin Treath zesztywniał nagle zupeł¬nie jak żona kata i bladł powoli, aż jego
poszarzała twarz przybrała odcień skromnego krawata. Postarzał się nagle niezwykle, a życie jakby
w jednej chwili cał¬kiem z niego uciekło. Nagle równie szybko potrząsnął głową. - Nie -
powiedział - to niemożliwe. Nie pa¬miętasz już Eleanor. To jakaś inna podobna do niej niewiasta.
Przykro mi z powodu tej kobiety, ale to na pewno nie Eleanor, to niemożliwe. Musiałeś się
po¬mylić, North.
- Przykro mi, ale to Eleanor Penrose.
Doktor Treath wciąż gwałtownie potrząsał głową, a oczy mu pociemniały, podkreślając jeszcze
bladość twarzy. - Nie żyje, mówisz? Nie, North, z pewnością się mylisz. Nie dalej jak dwa dni temu
jadłem z nią obiad. Czuła się zupełnie dobrze i śmiała się jak zwy¬kle. Pamiętasz przecież jej
śmiech, prawda? Jedliśmy ostrygi w Scrilady Hall, przy świecach, i śmiała się z moich anegdot o
marynarce, zwłaszcza z tej, kiedy ukradliśmy worek cytryn z holenderskiego statku na Karaibach,
niedaleko St. Thomas, bo mieliśmy szkor¬but. Nie, nie, North, mylisz się, z pewnością się my¬lisz.
Nie mogę pozwolić Eleanor umrzeć.
A niech to diabli, zaklął w myślach North. - Przykro mi niezmiernie. Ona naprawdę nie żyje.
Beniamin Treath odwrócił się i wolno zbliżył się do drzwi wychodzących na niewielki ogródek,
kwitnący obficie w połowie kwietnia, opleciony wiciokrzewem i winoroślą, lśniący kwieciem w
kolorach intensywnej czerwieni, różu i żółci. Jeden z dębów był tak gruby, że jego ciężkie od liści
gałęzie zakrywały cały zakątek ogrodu, a pień porośnięty był bluszczem, lśniącym te¬raz w
leniwym świetle. North usłyszał grające w krzakach świerszcze.
Doktor Treath po prostu stał. Jego ramiona podnosiły się i opadały szybko. North zrozumiał, że
walczy z płaczem. - Przykro mi. Nie wiedziałem, że pan i pani Penrose byliście sobie bliscy. Musi
pan pojechać ze mną. Jest również coś, co powinien pan wiedzieć.
Doktor odwrócił się powoli w jego stronę. - Nie żyje, jak mi powiedziałeś. Co jeszcze, North? No
co?
- Sądzę, że nie spadła z klifu sama. Chyba ktoś ją zepchnął. Nie zbadałem jej i nie dotykałem,
sprawdzi¬łem tylko puls. Pan to powinien zrobić.
- Tak - powiedział w końcu doktor Treath. - Tak, pojadę. Poczekaj, co powiedziałeś? Ktoś ją
zepchnął? Nie, to niemożliwe. Wszyscy lubili Eleanor, bez wyjątku. O Jezu! Tak, pojadę. Bess! -
zawołał. - Proszę, zejdź na dół. Muszę wyjść. Wkrótce będzie tu Jack Marley. Bess? Pośpieszże się,
kobieto.
Bess Treath pojawiła się nagle w drzwiach pokoju dziennego bez tchu, z ręką przyciśniętą do piersi.
By¬ła wysoka i szczupła, o włosach ciemniejszych nawet niż North. Podobieństwo pomiędzy
bratem i siostrą było ogromne. Zobaczyła Northa, szybko się ukłoniła i powiedziała z wyraźną
przyjemnością: - Jesteś w domu, milordzie. Wyglądasz całkiem jak ojciec, ale przecież wszyscy
mężczyźni z rodu Nightingale są do siebie podobni z ojca na syna. Tak zawsze było, a
przy¬najmniej tak mówi pani Freely i tak mówiła przed nią jej matka. O Boże, coś się stało? Tak?
Dlaczego wy¬chodzisz, Ben? Co się stało? Czy w Mount Hawke ktoś zachorował?
Doktor Treath tylko na nią spojrzał, a właściwie poza nią, poza Perth Cottage, siostrę i Northa,
który stał obok. Potrząsnął głową, jakby chciał się obudzić.
- Jack Marley ma czyrak na szyi. Zajmij się tym, jeśli chcesz, a jeśli nie, powiedz mu, żeby
przyszedł póź¬niej. Nie skąp karbolu do oczyszczenia. Wiesz, że on nigdy nie myje szyi.
_ Wiem, Ben. Poradzę sobie z nim.
North powiedział tylko:
- Był wypadek, panno Treath. Musimy już iść.
_ Wypadek? Co się stało? Co się dzieje, Ben?
Doktor Treath nic nie odpowiedział. Przeszedł obok siostry ze spuszczoną głową. North podążył za
nim.
ROZDZIAŁ2
Majątek Honeymead, South Downs, wrzesień 1814
Trzęsła się. Do domu przenikała w równym stopniu wilgoć, co przenikliwy ziąb. Nawet jej
wełniane skarpety były zupełnie wilgotne. Przez ostatnie dwa dni albo lało jak z cebra, albo siąpił
kapuśniaczek, ale temperatura wyraźnie spadła, co wprowadziło wszystkich, nawet rudego kota, w
okropny nastrój. Płaskonosy mops pani Tai1strop nie przestawał piszczeć. Pani Tai1strop nosiła go
wszędzie ze sobą zawiniętego w wełniany kocyk.
Zatrzęsła się znowu. Boże, ależ zimno. Był to albo
wynik działania dwóch goszczących w Honeymead duchów, które wchodziły wszędzie mrożąc
dotykiem każdy kąt, albo skąpstwa jej opiekuna, Rolanda Flakesa.
Co do tego nie było wątpliwości. Z nim duchy nie wytrzymywały konkurencji. Im pewnie też było
zimno. Nie odzywały się zupełnie od trzech dni, kiedy Flakes się tu zjawił. Nie wystraszyły nawet
kota, więc Jego zwykle napuszony ogon stał się dziesięciokrotnie mniejszy. Nie żeby ostatnio
pokazywały się spe¬cjalnie często, mniej więcej dwa razy w roku potrząsały obrazami na ścianach i
płoszyły podkuchenne, zrzucając im nieoczekiwanie miskę z mlekiem na ko¬lana. Chyba tylko po
to, by przypomnieć, że domowe duchy wciąż tu są i że nie wszystko da się wyjaśnić w miejscowej
gazecie. Pan Flakes, zawsze kiedy ją odwiedzał, zaczynał wszystkim rządzić. Doprowadzało ją to
do szału. Dom w majątku Honeymead należał do jej rodziców, a więc teraz był jej własnością.
Drewno i kominki też były jej własnością, a mimo to pan Flakes nie pozwalał palić ognia aż do
listopada. Ton jego głosu sugerował, że czuje się oszukiwany. Szkoda, że duchy nigdy nie
dokazywały w czasie jego pobytu. Niech je diabli!
- Ach! - wzdychała zawsze pani Tai1strop, kiedy ośmieliła się narzekać. Kiwała głową jak kobieta
doświadczona, próbująca bez skutku coś wytłumaczyć smarkuli. W jej głosie nie było cienia
współczucia. _ Tak to już jest z mężczyznami. Musimy im dawać to, czego od nas oczekują• Są
panami w swych zamkach. To ich prawo. Trzeba się z tym pogodzić. Musisz się nauczyć.
Bzdura! To jej zamek, nie jego. Pani Tai1strop tylko klepała ją po ręku, jasno dając do zrozumienia,
że nie ma pojęcia, jak rzeczy się mają i mawiała:
_ Tak, kochanie, pewnego dnia zrozumiesz, kiedy już będziesz zamężna. Jeśli nie nauczysz się
posłuszeństwa, twój mąż nie będzie z ciebie zadowolony, a to może być bardzo nieprzyjemne,
mogę ci przysiąc, jako że mnie samą kiedyś Bóg pobłogosławił mężem.
Mąż. Mało prawdopodobne. Dwa lata temu, przed dniem swoich siedemnastych urodzin,
zdecydowała już o tym i nie zmieniła zdania. Zęby szczękały jej z zimna.
Poszła do pokoju kwiatowego, nazwanego tak z po¬wodu intensywnego różanego wzoru na
tapetach, któ¬re miały już przynajmniej sześćdziesiąt lat i zaczynały się odklejać. W poszukiwaniu
ognia zajrzała do ko¬minka, w którym nie było nawet popiołu, nie mówiąc już o drewnie. Jej
opiekun kazał je zabrać nawet z te¬go pokoju, gdzie podejmowano gości herbatą. Dla¬czego jest
takim skąpcem? Przecież to jej pieniądze. Co go obchodzi, ile ona spala drewna? Dlaczego ni¬gdy
nie pozwala jej odnawiać postarzałych kanap, krzeseł i draperii? Dlaczego odmówił kupna klaczy,
którą chciał jej sprzedać sir Roger? Dlaczego pozwo¬lił jej tylko na kupno rachitycznej,
dogorywającej, sta¬rej szkapy, która przegrałaby wyścig nawet z żół¬wiem? A dzierżawcy, mój
Boże! Ich chaty wymagały gruntownych napraw. Potrzebowali nowych pługów i ziarna na siew. Od
śmierci jej ojca nie zrobiono nic. Czuła się głęboko winna temu stanowi rzeczy, mimo że nic nie
mogła na to poradzić.
Jednak, choć próbowała temu zaprzeczać, nawet przed samą sobą, wiedziała, dlaczego Flakes nie
chce wydawać pieniędzy. Chciał wszystko mieć dla siebie, a wydatki związane z nią, ziemią i
majątkiem trakto¬wał jako stratę. Ale jej pieniądze nie wpadną w jego ręce. Pan Flakes wkrótce
zrozumie, że ona nie da sobą pomiatać.
Skuliła się, rozcierając ramiona, a potem potrząsnꬳa głową. To śmieszne, niedorzeczne. Słońce
właśnie nieśmiało się przebijało przez grube, szare chmury.
Stała na wąskich schodach prowadzących do domu.
Wzięła głęboki oddech i uniosła twarz w stronę nieba. Powinna była zjeść śniadanie na zewnątrz,
na scho¬dach, zamiast trząść się niemądra w ciemnej, zimnej jadalni, której jej opiekun nie
pozwolił odnowić, choć należało to zrobić już pięćdziesiąt lat temu. Ale jutro to wszystko się
skończy. Jutro będzie mogła robić, co jej się spodoba.
Jutro skończy dziewiętnaście lat. Magiczny wiek, który ojciec wybrał na dzień jej wolności.
Wolność lub małżeństwo. Nie było między nimi konkurencji. Och tak, kiedyś, kiedy będzie
bezzębną staruszką, poślubi przystojnego młodzieńca, który osłodzi jej ostatnie lata życia. A potem
nagrodzi go według zasług. To dobry interes.
Jutro powie panu Flakesowi, co o nim myśli. Na¬zwie go skąpcem i sknerą i rozkaże, by rozpalono
na¬tychmiast ogień w każdym pokoju, nawet w ogrom¬nym kominku w holu, gdzie można by
upiec wołu. A potem go wyrzuci. Od jutra już nigdy nie będzie musiała oglądać jego ani jego
wstrętnego syna z od¬stającymi uszami. Lubiła nawet tego młodzieńca, o ile nie miała właśnie
ochoty uderzyć go za to, że jest ta¬kim słabeuszem i nigdy nie próbuje przeciwstawić się swemu
ojcu.
- Droga panno Derwent-Jones ...
Odwróciła się, marszcząc brwi, jak zawsze kiedy zwracał się do niej pan Flakes. Był tak idiotycznie
ofi¬cjalny za każdym razem, kiedy ją widział. Udało się jej wygładzić czoło i obdarzyła go
chłodnym uśmiechem, który wypracowała sobie przez ostatnie dwa lata. Mi¬nęły dokładnie dwa
lata od tego ranka, kiedy przy¬wiózł Owena do Honeymead, by ją uwiódł. Znała Owena całe swoje
życie i nawet czasem go lubiła, ale ta wizyta rozpoczęła w ich znajomości zupełnie nowy etap. Ich
dzieciństwo się zakończyło. Teraz odgrywali jakiś pokrętny dramat, a może raczej farsę.
Ojciec to nadęty osioł, a syn niedołęga, który nie zostanie mężczyzną, póki jego ojciec nie będzie
gryzł ziemi. A jednak Owen w jakiś dziwny sposób, mimo uzależnienia od swego wstrętnego ojca,
był miły. Pan Flakes i Owen byli tu od trzech dni, a ona już po dwu¬dziestu minutach miała ochotę
uderzyć swego opie¬kuna pogrzebaczem. Przybyli na jej urodziny, jak oznajmił pan Flakes,
zacierając ręce i rozglądając się po holu zbudowanym przez hrabinę Shewsbury około 1587 roku.
_ Owen byłby niezwykle przygnębiony, gdyby nie zdążył na twoje urodziny - kontynuował
zadowolony
I. siebie Flakes, uśmiechając się do niej szeroko i pa-
I rząc zimnym wzrokiem. Owen stał tak z odstającymi uszami i jak zwykle nic nie powiedział. Jego
ojciec, zerkając wokół, opowiadał, jak kochany Owen bardzo lubi swoją kuzynkę, jak jest jej
oddany i jak bardzo martwi się jej przyszłością• A potem pobłażliwie się śmiejąc relacjonował, jak
Owen wygłaszał peany na lemat jej złocistych włosów (prawie zupełnie brązo¬wych z zaledwie
kilkoma jasnymi nitkami, tylko latem były trochę jaśniejsze) i jej wspaniałych fiołkowych oczu
Gasnozielonych, jeśli ktoś potrafił powiedzieć choć słowo prawdy). Plótł tak, aż doszedł do zębów.
Wtedy zbłaźnił się zupełnie, porównując jej zęby do białych klifów Dover, co rozśmieszyło ją
niepomier¬nie, bo spodziewała się usłyszeć przynajmniej o nie¬skazitelnych perłach, a on
straciwszy koncept prze-
niósł się na formacje geologiczne.
Zdała sobie sprawę, że stoi i po prostu się w niego
wpatruje. Otrząsnęła się, próbując sobie przypo-
mnieć, czy coś powiedział.
_ Witam pana, panie Flakes - powiedziała z uśmie-
chem i równie chłodnym co on spojrzeniem. - W końcu zaświeciło słońce. Może dom ociepli się za
jakieś dwa tygodnie, jeśli pogoda się utrzyma.
_ Może, ale nie to jest ważne. Przędłaś wełnę, jak
się spodziewam, droga panno Derwent-Jones. Cóż, tego należy oczekiwać od czarującej, młodej
damy, nieprawdaż? Wcześnie wstałaś jak na młodą pannę, która spędziła długi wieczór na, że tak
powiem, ro¬mantycznej przechadzce po lesie. Jest dopiero ósma.
- Czy to jakieś prawo natury, o którym nie słysza¬łam? Czy młoda dama powinna spędzić cały
dzień w łóżku, jeśli dobrze się bawiła poprzedniego wieczo¬ra? - Pomyślała z lubością o tym
młodym człowieku, którego poślubi, kiedy już będzie trzęsącą się staro¬winką wspierającą się na
lasce.
- Żartujesz, jak zwykle. Zawsze ze mną żartujesz.
To czarująca cecha twego charakteru, moja panno. Powiedziałbym to, gdyby takie żarty mnie
bawiły. Za to Owen jest oczarowany twoimi żartami, ale on jest młody i nie ma rozeznania w takich
sprawach. Niech mi wolno będzie zauważyć, że z mojego doświadcze¬nia wynika, iż młode panny
nie mają tyle wigoru i wy_ trzymałości, by nie spać tak długo w nocy jak ty wczo¬raj, moja panno.
- Udałam się na spoczynek o wpół do dziesiątej.
- Czyżby? A mnie się wydawało, że spacerowałaś
Wczoraj z Owenem po ogrodzie i ...
- Być może Owen spacerował. Może porównywał róże do pąsowych, atłasowych draperii albo do
krwi cieknącej ze skaleczonego palca, choć nie wiem, jak by mógł to robić, skoro zeszłej nocy było
zupełnie ciemno i ciągle mżyło. A tego pan nie pamięta, nieprawdaż? Był pan zajęty spijaniem
brandy mego ojca i grzaniem się przed jedynym rozpalonym komin¬kiem. Pół nocy trzymał pan na
nogach panią Tailstrop, żeby podawała panu bułeczki. Nie, panie, zeszłej nocy nie było ani jednej
gwiazdy, do której można by układać sonety. A jeśli chodzi o ścisłość, to Owen nie znosi kwiatów.
Kicha od nich. Ja zaś byłam w łóżku, śniąc o dniu urodzin, o którym to śnię już od dawna.
- Och - mruknął zmieszany i bez wątpienia zły na sy że mu się wymknęła i równie zły na siebie,
jako że prawdą było, iż popijał brandy jej ojca w towarzystwie wiecznie potakującej pani Tailstrop,
To, jak pani Tailstrop wielokrotnie tłumaczyła Karolinie, był pierwszy obowiązek damy: słuchać,
potakiwać, podawać jedzenie i napitek. Ta litania zawsze doprowadzala Karolinę do furii.
Spojrzała na pana Flakesa spod rzęs. Wciąż był zły i niezbyt wiedział, co dalej mówić. O tak,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]