[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Isaac AsimovDziedzicznoćDoktor Stefansson przesunšł pieszczotliwie palce po grubym maszynopisie, który leżał przed nim na biurku.- Wszystko to jest tutaj, Harvey - powiedział. - Dwadziecia pišć lat pracy.Dystyngowany profesor Harvey pyknšł niedbale ze swojej fajki.- Tak, ty swoje już zrobiłe. I Markey zrobił swoje na Ganimedzie. Reszta zależy od samych chłopców.Krótka chwila milczenia, po czym znów doktor Stefansson niepewnym głosem:- Będziesz musiał niedługo powiedzieć Allenowi.- Tak - przytakuje tamten spokojnie. - W każdym razie zanim wylšdujemy na Marsie. Ale im prędzej, tym lepiej. - Uczynił pauzę, lecz po chwili dodaje nieco żywszym tonem: - Wyobrażam sobie, jakie to musi być głupie uczucie, jak się człowiek dowie po dwudziestu pięciu latach, że ma brata bliniaka, którego nigdy nie widział na oczy. Ładna niespodzianka, co?- A jak George to przyjšł?- Z poczštku nie chciał wierzyć. I trudno mu się specjalnie dziwić. Markey napracował się jak dziki osioł, nim go wreszcie przekonał, że to nie żaden głupi kawał. Pewnie i ja będš miał ciężki orzech do zgryzienia z Allenem.Wystukał z fajki resztkę nie dopalonego tytoniu, pokiwał porozumiewawczo głowš.- Chwilami korci mnie, żeby także wybrać się na Marsa - wyznał z powagš doktor Stefansson. - Chciałbym być przy tym, jak ci dwaj się spotkajš.- Och, Stef, chyba nie zrobiłby takiego głupstwa. Za wiele czasu powięcilimy na ten eksperyment i za wielkie jest jego znaczenie, żeby ryzykować taki nierozważny krok, który może wszystko popsuć.- Wiem, wiem! Dziedzicznoć a rodowisko! Może wreszcie uzyskamy konkretnš odpowied. - Mówił na wpół do siebie, jakby powtarzajšc starš, dobrze znanš formułkę. - Dwa identyczne bliniaki, rozdzielone tuż po urodzeniu. Jeden wychowany na starej, dawno ujarzmionej Ziemi, drugi na dzikim Ganimedzie. W dniu ukończenia dwudziestu pięciu lat - spotykajš się po raz pierwszy na Marsie. Mój Boże, że też Carter tego nie dożył. W końcu to przecież jego synowie.- Tak, to przykre. No, ale żyjemy my i żyjš chłopcy. Naszym obowišzkiem wobec niego jest doprowadzić eksperyment do pomylnego końca.Każdy, kto ujrzy marsjańskš ekspozyturę Zjednoczenia Farmaceutycznego, musi na pierwszy rzut oka być przekonany, że budynek ten stoi w szczerej pustyni. Nic nie wiadczy o tym, że pod ziemiš mieszczš się rozległe wydršżenia, w których marsjańskie grzyby pod działaniem sztucznych nawozów tworzš olbrzymie kwitnšce pola. Rozgałęziony system komunikacyjny, który łšczy najodleglejszy zakštek każdego z tych wielomilowych pól z budynkiem centralnym, jest niewidoczny dla oka. Również ukryte pod ziemiš sš urzšdzenia do oczyszczania powietrza, system irygacyjny i rury odprowadzajšce. Jedynym, co nowoprzybyły dostrzeże poród suchej marsjańskiej pustyni o barwie rdzy, jest długa przysadzista budowla z czerwonej cegły.Tę włanie budowlę zobaczył George Carter przybywszy na Marsa taksówkš rakietowš, tyle tylko, że jego te pozory nie wprowadziły w błšd. Prawdę mówišc, byłoby rzeczš co najmniej dziwnš, gdyby go wprowadziły, gdyż całe dotychczasowe życie Georgea Cartera na Ganimedzie pomylane było, aż do najdrobniejszych szczegółów, jako przygotowanie do stanowiska naczelnego dyrektora tej włanie ekspozytury, a więc znał on każdy cal podziemnych pieczar niemal tak dobrze, jak gdyby się tutaj urodził i wychował.Siedział teraz wraz z profesorem Lemuelem Harveyem w niewielkim gabinecie i w jego opanowanych ruchach z ledwociš można się było doszukać leciutkich ladów niepokoju. Poszukał swymi bladoniebieskimi oczami wzroku profesora.- Ten... ten mój brat powinien się tu chyba zjawić niedługo?Profesor Harvey kiwnšł głowš.- Lada chwila powinien być.George Carter założył nogę na nogę. Minę miał niby to skupionš. - To on taki do mnie podobny, ten mój brat?- Podobny to mało. Jestecie identycznymi bliniakami; przecież wiesz.- Niby tak. Wiem. Cholerna szkoda, że nie wychowywał się razem ze mnš na Ganiu. To jest, na Ganimedzie, chciałem powiedzieć. - Skrzywił się. - To on całe życie spędził na Ziemi?Na twarzy profesora Harveya odmalowało się zainteresowanie. Zapytał wprost:- Nie bardzo lubisz Ziemian, co?- Nie, nawet nie to, żebym nie lubił - brzmiała natychmiastowa odpowied Georgea. - Tylko że to wszystko takie delikatne. A może tylko ja miałem do takich szczęcie.Harvey zagryzł wargi. Na tym rozmowa się urwała.Brzęczenie u drzwi obudziło Harveya z zamylenia, a Georgea Cartera poderwało z fotela na równe nogi. Profesor sięgnšł w stronę biurka i nacisnšł taster. Drzwi się otworzyły.Mężczyzna stojšcy w progu wszedł do pokoju i zatrzymał się. Po raz pierwszy bliniacy spotkali się twarzš w twarz.Chwila była pełna napięcia. Profesor Harvey osunšł się w głšb miękkiego fotela i zwarłszy koniuszki palców ledził spotkanie z zapartym tchem.Bracia stali sztywno o parę kroków od siebie i żaden ani drgnięciem nie zdradzał ochoty, żeby zmniejszyć tę odległoć. Stanowili dziwnie kontrastowa parę, tym osobliwszš, że odmiennoć ich strojów jeszcze podkrelała niezwykłe fizyczne podobieństwo.Bladoniebieskie oczy jednego mierzyły badawczo takie same bladoniebieskie oczy drugiego. Obaj mieli zupełnie takie same długie proste nosy, a pod nimi pełne, krwiste wargi, mocno teraz zacinięte. Koci policzkowe jednego były tak samo wystajšce jak koci policzkowe drugiego, podbródki równie kanciaste i wydatne. Jednakowo, miesznie uniesiona jedna brew nadawała nawet ten sam wyraz na pół poważnego, na pół ironicznego oczekiwania twarzom obydwu.Na twarzach jednak kończyło się całe podobieństwo. Ubranie Allena Cartera było w każdym calu nieomylnym strojem nowojorczyka. Od lunej kurtki, poprzez purpurowe bryczesy i łososiowe celulitowe skarpety, aż po mienišce się sandały na nogach, calutki, stanowił Allen żywe wcielenie najnowszej ziemskiej mody.Na przelotnš chwilę obezwładniło Georgea Cartera poczucie prostackiego wyglšdu, jaki nadawała mu obcisła, oblepiona na karku i na rękach koszula z ganimedańskiego płótna. Równie niezgrabna i prowincjonalna była jego kamizela bez guzików i bufiaste spodnie o nogawkach wpuszczonych w wysokie sznurowane buty na grubych podeszwach. Nawet on to czuł - przez chwilę.Pierwszy z braci poruszył się Allen - z kieszeni w rękawie wyjšł papieronicę, otworzył jš i wycišgnšł smukłš okršgłš pałeczkę tytoniu owiniętš w bibułkę, która samoczynnie zabłysnęła ogieńkiem za pierwszym pocišgnięciem.George zawahał się na ułamek sekundy, nim odpowiedział ruchem, który stanowił nieomal że wyzwanie - wsunšł rękę do wewnętrznej kieszeni swej kamizeli i wyjšł zielone chropowate cygaro z ciasno zwijanych lici pewnej ganimedańskiej roliny. Zapalił zapałkę o paznokieć i przez dłuższš chwilę naladował ruchy brata, zacišgajšc się w jednakowych odstępach czasu.Wreszcie Allen rozemiał się - wysokim, nienaturalnym miechem.- Ty masz chyba oczy rozstawione nie tak szeroko jak ja.- Może i mam. A ty jeste jako inaczej uczesany.W jego głosie czuć było lekkš dezaprobatę i Allen przejechał niepewnie palcami po swoich długich kasztanowatych lokach, starannie podfryzowanych u koniuszków. Jednoczenie patrzył spod oka na włosy brata, równie długie, ale zwišzane w niedbały węzeł.- No cóż, będziemy musieli przyzwyczaić się do swojego wyglšdu. Jeli chodzi o mnie, chętnie spróbuję.I przybysz z Ziemi ruszył w stronę brata z wycišgniętš dłoniš.George się umiechnšł.- Chcesz się założyć? I u was to przyjęte?Dwie dłonie spotkały się w ucisku,- Na imię ci Allen, he? - powiedział George.- A tobie George? - odparł Allen.Potem przez długš chwilę nie mówili nic więcej. Przyglšdali się sobie nawzajem, z umiechem na ustach, nie bardzo wiedzšc, jak przebyć przepać tych dwudziestu pięciu lat, które ich dzieliły.George Carter ogarnšł beznamiętnym spojrzeniem kobierzec niskich czerwonych kwiatów, poprzerzynany dróżkami na równe działki, rozpostarty jak okiem sięgnšć w mglistš perspektywę podziemnych pieczar. Niech sobie dziennikarze i poeci wypisujš swoje banialuki o rolinnych skarbach Marsa, skondensowanych wycišgach, których uzyskuje się zaledwie uncje z plonu wielu akrów, narkotykach, czystych witaminach, nowym specyfiku rolinnym przeciwko zapaleniu płuc - o tych wszystkich lekach, bez których nie mogłaby się obejć medycyna Zjednoczonego Systemu. Dla Georgea Cartera te kwiaty cenione na wagę złota były tylko rolinami, które trzeba było wyhodować, zebrać, opakować i dostarczyć do odległych o kilkaset mil laboratoriów w Aresopolis.Zmniejszył do połowy szybkoć swego małego wozu terenowego i wychylił się z pasjš przez okno.- Te, pišca lala! Nie, ten z brudnš twarzš! Uważaj, jołopie, co robisz! Nie spuszczaj przecież tej wody z kanału!Cofnšł głowę do rodka i wóz skoczył znowu naprzód. Przybysz z Ganimeda klšł teraz z wciekłociš pod nosem.- Banda idiotów! Wszyscy oni tutaj tacy sami! Tak długo maszyny robiš za nich każde najmniejsze głupstwo, że taki jeden z drugim oduczył się już zupełnie myleć!Zatrzymał wóz i wygramolił się na dróżkę. Kluczšc pomiędzy działkami, zbliżył się do grupy ludzi stłoczonych wokół maszyny o długich kończynach pajška.- No, Allen, jestem. Co to za przedstawienie?Głowa Allena wychyliła się zza maszyny. Zamachał rękami w kierunku zgromadzonych ludzi. - Zatrzymajcie jš na chwilę - krzyknšł i podskoczył na sp...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]