[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dziennik czytany ojcu
Irena Morawska 2009-07-05
Śniadanie bez słowa, obiad bez słowa, kolacja bez słowa. Tortura. Nie do zniesienia było to milczenie. Rozmowa z Martą Herling, córką Gustawa Herlinga-Grudzińskiego
W "Dzienniku pisanym nocą" Gustaw Herling-Grudziński wspomina, że gdyby podczas pisania miał przy sobie licznik, wyszłoby mu pewnie, że kilkakrotnie okrążył kulę ziemską.
- Kiedyś, nie pamiętam, ile mogłam mieć lat, obudziło mnie szybkie, rytmiczne bum, bum bum Niekończące się, niemal biegnące kroki. Jak na więziennym spacerniaku - szur szur Szur Szur - wte i wewte, wte i wewte. Bieganie prawie. W pierwszej chwili przeraziłam się: coś się stało. W końcu zorientowałam się, że to są kroki ojca. Tak pracował. Chodził, chodził godzinami, głośno, szybko, maszerował nerwowo. Łup! Łup! Taki rytm miał nasz dom, a ja zrozumiałam, że praca ojca nie ma godzin, i to normalne, że mama nie śpi z ojcem w pokoju. Często te kroki przestawały chodzić nad ranem.
Mój dom różnił się od domów, które znałam u koleżanek. Czyli sypialnia dla rodziców, pokoje dla dzieci, wspólne rozmowy choćby o błahostkach, śmiech, harmider. Nasz dom był inny.
Cały czas mieszkasz w waszej rodzinnej XIX-wiecznej willi "Ruffo", z pięknym słonecznym ogrodem, który żyje o każdej porze roku. Przez okna do domu wpada słodki zapach róż, magnolii, oleandrów.
- Pokój, w którym spałam, był nad ojca gabinetem. Na górze była kuchnia i dwa pokoje. W jednym spałam ja z mamą, w drugim moi bracia - Benedetto i Giulio (syn z pierwszego małżeństwa mamy). Na dole ojciec miał swój pokój i gabinet wypełniony książkami, obrazami, gazetami, mapami, zdjęciami, listami. Tam stworzył sobie swoją Polskę i wchłaniał jej atmosferę. Tam koncentrował się i pisał. Długo nie mogłam pojąć: dlaczego mama śpi w moim pokoju. Aż do pewnej nocy.
Ale te kilometry przez długie lata ojciec pokonywał głównie w swoim gabinecie. Zanim zrozumiałam jego sytuację, dla mnie też było dziwne: dlaczego ojciec nie wychodzi z domu? A jeśli - to rzadko. Z czasem stało się jasne: Neapol był mu wrogi, ojciec czuł się w nim wyobcowany.
Długo był we Włoszech izolowany. Włoskie elity, sympatyzujące ze Związkiem Radzieckim, unikały go. A w komunistycznej Polsce był wyklęty, jak wielu żołnierzy armii Andersa, którzy nie wrócili do kraju, pozbawiony polskiego obywatelstwa. Co o tym wiedziałaś jako dziecko?
- Inność mojego domu polegała też na tym, że ojciec nie rozmawiał z nami ani o sobie, ani o swojej pracy. Ja od najmłodszych lat wiedziałam, że pewnych pytań tacie się nie zadaje. O wielu rzeczach wiedziałam, ale to zawsze wynikało z rozmów ogólnych w domu, dedukcji, obserwacji. Mój ojciec w niektórych środowiskach był nie tylko źle widziany, ale wręcz zakazany. Skoro był antykomunistą - był wrogiem. Studentom polonistyki uniwersytetu w Neapolu na przykład nie wolno było kontaktować się z moim ojcem. Mieli zakaz.
Mimo że poślubił Włoszkę, twoją mamę, nigdy nie przyjął włoskiego obywatelstwa.
- Nie chciał, bo czuł się Polakiem. Fakt, że ożenił się z Włoszką, nie sprawił, że nagle stał się Włochem. I mimo wielu upokorzeń zawsze był z tego dumny.
Podstawowym dokumentem tożsamości twojego ojca był tzw. paszport nansenowski. Jako bezpaństwowiec ojciec musiał co jakiś czas meldować się na policji. Wiedziałaś o tym?
- Od kiedy pamiętam, nie było tajemnicą, że raz czy dwa razy w roku ojciec musiał meldować się na policji. Dokładnie go przesłuchiwano. Wiedzieliśmy - choć nie od razu było to dla nas jasne - że tato jest wiecznie pod kontrolą policji.
Długo to trwało?
- Myślę, że gdzieś do końca lat 70., początku 80. Wtedy ojciec stopniowo zaczął chodzić na te swoje słynne, inspirujące jego twórczość spacery po Neapolu.
Wchodziłaś czasem do jego gabinetu, żeby popatrzeć, jak pracuje?
- Nie wolno było tam wchodzić. Nigdy. To był pokój dla nas zakazany. Zawsze zamknięty. Czasem na klucz.
I nie dziwiło cię to?
- Nie, bo nie wolno było taty denerwować. Do dziś brzmi mi w uszach łagodna prośba mamy: nie denerwujcie taty, tata jest nerwowy, uważajcie na tatę.
Na co trzeba było uważać?
- Na wszystko. Ojciec był surowy i nieprzystępny. Był zamknięty w gabinecie, zamknięty w sobie, zamknięty w pisarstwie.
Może jego postawa wynikała z kompleksów? Że we Włoszech był, czy może czuł się, "tylko" mężem córki słynnego Benedetta Crocego, którego filozofia wywarła ogromny wpływ na życie intelektualne Europy XX wieku?
- Absolutnie nie! Był na to zbyt silny. I świetnie zdawał sobie sprawę ze swojej wartości.
A dla ciebie fakt, że jesteś wnuczką wielkiego myśliciela, to było obciążenie?
- We Włoszech Benedetto Croce jest najwybitniejszą postacią XX wieku - o ogromnym dorobku intelektualnym, kulturalnym, politycznym. Latami bardzo trudno było udźwignąć ciężar powagi i wielkości dziadka. Moje dzieciństwo to udowadnianie, zwłaszcza w szkole, że jestem godną intelektualnie wnuczką Crocego. Ale moje dzieciństwo to też szukanie klucza do zrozumienia ojca. Był dla mnie tak samo tajemniczy jak jego gabinet.
Kiedyś, miałam osiem, może dziewięć lat, drzwi gabinetu były uchylone. Tato siedział w fotelu, nie pamiętam już - pisał czy coś czytał, ale był odległy, nieobecny. W ustach miał chusteczkę do nosa, zwykłą, bawełnianą chusteczkę, którą gryzł nerwowo, łapczywie, jakby pochłonięty jej zjadaniem.
Rozmawiałaś z nim kiedyś o tym?
- Z moim ojcem o takich sprawach się nie rozmawiało.
A o czym się rozmawiało?
- Prawie w ogóle z nim nie rozmawiałam. Bałam się.
Bałaś się ojca czy bałaś się rozmowy z nim.
- Bałam się, że go zdenerwuję.
Jak mama to wszystko znosiła? Anioł - mówi się o Lidii.
- Tylko ona, moja mama, mogła stworzyć ojcu warunki, w których mógł poświęcić się wyłącznie pisaniu. Kobieta silna, dzielna, inteligenta, wolna. Prawdziwa córka Benedetta Crocego. Ona była właśnie kobietą dla ojca. Choćby dlatego, że nie była skoncentrowana na sobie. Jej uwaga zawsze skupia się na innych. Tato spotkał osobę, która nigdy w życiu nie stworzyła mu problemu. Bo mama za dużo od życia nie wymagała. Chciała mieć tylko męża silnego, odważnego, mądrego, z którym założy rodzinę. I ojciec jej to dał.
Poznali się w 1944 roku, gdy ojciec twój po wyjściu z armii Andersa był na rekonwalescencji w Sorrento. Odwiedził wtedy przebywającego w willi "Tritone" Benedetta Crocego. Był zafascynowany jego filozofią jeszcze przed wojną, jako student polonistyki.
- Niedługo potem była bitwa pod Monte Cassino. Z frontu ojciec wysyłał do mamy listy. Opisywał życie na froncie, ale były tam też listy o miłości. Oni już byli w sobie zakochani.
Ale przecież znał już Krystynę, późniejszą swoją żonę.
- Przypuszczalnie zanim poznał mamę, coś między ojcem i Krystyną, tam w wojsku, wydarzyło się, no, ale życie, wojna Po bitwie na Monte Cassino pojechał do Rzymu i najwidoczniej odrodziło się uczucie do Krystyny. Pobrali się.
Jak mama to zniosła?
- Była zrozpaczona. Zniszczyła wszystkie listy z frontu. Było ich kilkanaście. Mama mówi, że przepiękne. Tym mocniej przeżyła, gdy dowiedziała się o ślubie ojca z Krystyną.
Dlaczego w takim razie porzucił Lidię dla Krystyny?
- Nigdy nie dowiemy się, co ojciec wtedy myślał, ale według mnie miłość mojego ojca i matki była wówczas nierealna. No bo tak: ojciec, były więzień gułagu, cudzoziemiec oderwany od rodziny, żołnierz wojska polskiego, wiedział, że wybiera emigrację, bez pracy, bez zawodu, bez przyszłości. Mama przecież pochodziła z jednej z najbardziej szanowanych rodzin włoskich, miała piękną willę "Tritone" i stabilizację. Jak on mógł myśleć, że ta miłość może być możliwa?
Benedetto Croce nie mógłby go zaakceptować jako zięcia?
- A skąd?! Nawet sobie tego nie wyobrażał!
Ojciec doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Potraktował ten związek jako piękną miłość wojenną. Poszedł na front, pod Monte Cassino, walczył, mógł nawet zginąć w tym romantycznym uniesieniu. Miał miłość - kochał i był kochany.
A kiedy wrócił do Rzymu, zaczął żyć swoim wolnym życiem emigranta. Wszystko, co tyczyło mamy, ta ich miłość, mogło być dla niego romantycznym wspomnieniem. Bo było nierealne. Taki sam los jak on miała Krystyna. Nie przeżyła łagru, ale wszystko pozostałe ich łączyło: razem oderwani od rodzin, razem w biedzie i razem w trudnym życiu emigranta. I mama zniszczyła te listy. I wyszła za mąż, urodził się Giulio, mój przyrodni brat.
Ponownie Lidia z Gustawem spotkali się w połowie lat 50. w Monachium, gdzie ojciec pracował w Radiu Wolna Europa.
- Po niełatwych doświadczeniach. Mama była po rozwodzie, Krystyna popełniła samobójstwo. Ojciec był zdesperowany.
Nie jest tajemnicą, że twój ojciec pił wtedy na umór. Powiedział mi kiedyś, że gdyby Lidia go stamtąd nie zabrała - zapiłby się na śmierć.
- Wtedy miał już odwagę do niej napisać, bo przede wszystkim był już po entuzjastycznym przyjęciu "Innego świata" (mamy w bibliotece egzemplarz, który przysłał do Benedetta Crocego). Był pisarzem, osobowością. Miał też legalną pracę. Wyglądało na to, że przyszły okoliczności, aby ta miłość się spełniła.
Dziadek już nie żył.
- Ojciec namawiał ją, by zamieszkała z nim w Monachium. Urodził się już mój brat Benedetto - to wszystko nie było łatwe dla mamy. Nie chciała czy też nie miała odwagi zostać w Monachium. Powiedziała: dwoje emigrantów to za dużo, jeśli chcemy stworzyć prawdziwą rodzinę. A poza tym - jak mi się wydaje - mama nie chciała dźwigać całego ciężaru ojca. On już wtedy był człowiekiem trudnym. Łatwiej było w Neapolu, gdzie miała siostry, rodzinę. No i wyrwała go z Monachium do Neapolu.
Dlaczego mama nie chciała nauczyć się polskiego?
- W moim pojęciu był to akt miłości i akceptacji ojca indywidualności. To był jej świadomy wybór: Gustaw ma swój świat, swoje życie, swój język, swoje tajemnice. Uznała, że będzie w porządku zostawić mu tę przestrzeń wyłącznie dla niego. Nie wchodzić w nią. Ważne, że mieli inne sprawy wspólne, rodzinę, zainteresowania. Po śmierci taty mama podarowała mi pakiecik. Były w nim listy od ojca z Monachium, kiedy właśnie tam mieszkał. Te listy to dla mnie najcenniejszy podarunek. Objawienie. Nie spodziewałam się, że wiązała ich tak ogromna miłość. Nigdy nie widziałam rodziców, jak się całują albo choćby trzymają za rękę. Nigdy. Ich miłość była zarezerwowana dla nich samych. Niewidzialna dla reszty. A te listy to coś przecudnego. Całkiem innego ojca widzę w nich.
Pamiętasz okoliczności, kiedy po raz pierwszy zetknęłaś się z polskością u siebie w domu, w Neapolu?
- Pierwszy kontakt z Polską to kłótnie ojca w tym języku. W wieku czterech, może pięciu lat zrozumiałam, że ojciec pochodzi z innego kraju, bo wtedy przyjechał do nas ojca brat, Maurycy. Zamykali się w ojca gabinecie. Pamiętam dobiegającą stamtąd gorączkę, napięcie. Było tam hałaśliwie i nerwowo. Podniesione głosy w dziwnym języku.
O co się tak kłócili?
- Dużo później poznałam te sprawy. Wówczas te krzyki były dla mnie ilustracją słów mamy, kiedy mówiła, żeby nie denerwować taty, bo nerwowy. Maurycy był w Polsce sędzią Sądu Najwyższego, ich siostra Łucja - sekretarką w jego gabinecie, druga siostra, Eugenia, nauczycielka - komunistką z legitymacją PZPR. Na tym tle dochodziło między nimi do konfliktów, bo nie akceptowali swoich wyborów. Maurycy miał ojcu za złe emigrację, ojciec z kolei uważał, że jego rodzeństwo akceptuje ten wrogi reżim.
Ale Maurycy miał też piękną kartę w swoim życiorysie. Podczas wojny działał w Żegocie, między innymi razem z Władysławem Bartoszewskim.
- No właśnie ciocia Łucja, druga siostra ojca, też przeżyła swój wojenny dramat: w getcie zmarł jej pierwszy mąż Tato - wiadomo - łagier, życie na wygnaniu. Tym bardziej nie mógł wybaczyć rodzeństwu, że podarowali temu systemowi rodzinny majątek, który mógłby w jakimś sensie na nowo scalić rodzinę.
Jak to podarowali?
- Po śmierci ich ojca w 1943 roku majątek przypadł czwórce rodzeństwa. Po wojnie, w wyniku kolektywizacji, w ich majątku powstała spółdzielnia produkcyjna. A Suchedniów - ta ziemia, ten dom, staw - to był ojca raj, jego życie. Tymczasem brat i siostry oddali państwu ojcowiznę, podpisując stosowny dokument. Brakowało tylko zgody Gustawa. Maurycy przyjechał do Neapolu z dokumentami, żeby i ojciec się zrzekł swojej części. Ojciec nie chciał o tym słyszeć - najpierw wojna go stamtąd wygnała, potem reżim go ograbił. Z wolności i z tego, co kochał najbardziej. Ojciec dokumentu nie podpisał.
Skoro brakowało ojca podpisu, to znaczy, że dzisiaj część majątku należy do ciebie i brata.
- Około półtora roku temu dostaliśmy z polskiego sądu w Kielcach dokument, który to potwierdzał. Czarno na białym: 1/4 majątku należy do nas. Po długich i burzliwych naradach z bratem, rozważaniu za i przeciw - uznaliśmy, że najcenniejsze, co ojciec dla nas po sobie zostawił, to jego dzieła, które teraz w formie zebranej wydaje krakowskie Wydawnictwo Literackie. I dla mnie to jest najistotniejsze, co można po ojcu ocalić.
A teraz? Jesteśmy w samym sercu majątku (część tej rozmowy prowadzimy w zdewastowanym majątku rodzinnym Gustawa Herlinga-Grudzińskiego), przy młynie, do którego ojciec tęsknił całe życie. Też myślisz, że to była dobra decyzja?
- Myślę, że tato podjął tę samą co my decyzję. Był tu podczas pierwszego po 50 latach przyjazdu do Polski, w 1991 roku. Zatrzymał się kilkaset metrów stąd i powiedział: dalej nie jadę. Dobrze zrobił. Ten młyn dzisiaj - to rozdarte serce. Widzę cmentarz. Cmentarz jego-naszej polskiej rodziny. Żal. Lepiej, że nosił w sobie tamten przedwojenny młyn, tamten obraz. Pamiętam, jak siostra ojca, Łucja, przyjeżdżała do nas na wakacje z Polski. Luchna - tato nazywał ją czule, i to ich bardzo łączyło z Suchedniowem, bo to imię przeniosła z dawnych lat. Jakby ta kraina z dzieciństwa do niego razem z nią przyjeżdżała. W całej swojej surowości i nieprzystępności mój ojciec potrafił być cudowny: wesoły, rozbawiony, kochający. Właśnie gdy przyjeżdżała Luchna. Albo gdy jeździliśmy nad morze. Stawał się innym człowiekiem. Rozmawiał z nami, bawił się, pływał, robiliśmy zdjęcia. Tak samo, gdy całą rodziną zwiedzaliśmy Toskanię, Umbrię, Wenecję. Miałam 12-13 lat, kiedy zabrał nas do Paryża, Londynu czy Szwajcarii. I te chwile kolekcjonowałam w sobie, czekałam na nie.
Wybaczył siostrze ten oddany państwu Suchedniów?
- Mój ojciec i Luchna byli najmłodsi z czwórki rodzeństwa, a przez to bardzo zżyci. Wątpię, żeby wybaczył, ale kochali się. Luchna była łącznikiem z jego Suchedniowem, z jego bezpiecznym przedwojennym światem. Co dwa lata przyjeżdżała do nas ze swoim drugim mężem, Marianem Utnikiem. I miesiąc spędzaliśmy razem. Było polskie święto i nasze święto rodzinne.
Twój ojciec opowiadał mi kiedyś, że gdy z Benedettem byliście mali, terroryzował was czerwonym barszczem. Nie rozumiał, jak to możliwe, żeby jego własne dzieci gardziły narodową potrawą. Pamiętasz to?
- I kaszą gryczaną. To był horror. Nie gustowaliśmy, delikatnie mówiąc, w tych potrawach. Siedzieliśmy z bratem, a ojciec nad nami, i groził, że nie wstaniemy od stołu, dopóki nie uporamy się z tym.
Uczył was przy tym polskiego?
- Nie. Ojciec przez lata nas od Polski izolował. Sam nie mógł tam jeździć, więc i nam nie wolno było mieć z Polską i polskim cokolwiek wspólnego. A dla mnie właśnie największą tajemnicą stał się język ojca. Wyobrażałam sobie, że w tym dziwnym języku leży klucz do jego zrozumienia. Że z tym językiem muszą być związane owoce jego pracy. Kiedy zakradałam się do jego gabinetu, widziałam przecież: Gustaw Herling-Grudziński "Skrzydła ołtarza", "Drugie przyjście", "Inny świat", "Kultura" - wszędzie jego nazwisko. Widząc te wszystkie polskie wydania, doznałam olśnienia: on przecież ma język, w którym czuje się odblokowany. To ja poczułam się zamknięta na jego świat. Chciałam jechać do Polski, ale on nam nie pozwalał. Absurd!
Zabraniał ci uczyć się polskiego? Jechać do Polski? Jak ci to powiedział?
- Nie mówił. O tym, żeby nie wchodzić do ojca gabinetu, też nikt nigdy wprost nie powiedział. To się po prostu wiedziało. A mnie to nie dawało spokoju. Znałam inne rodziny polsko-włoskie, gdzie ojciec był Polakiem, i tam tak nie było, tam dzieci rozmawiały z ojcem po polsku, jeździły, wracały i tylko Polska, Polska, Polska. Mój ojciec wiedział o tym, ale nic nigdy nie zrobił w tym kierunku. Zrozumiałam, że on nie tylko nie chce o tym rozmawiać, ale on po prostu nie chce udostępnić mi swojego kraju ani języka.
A mama? Nie próbowałaś z nią o tym rozmawiać?
- Nie czułam takiej potrzeby. W pewnym momencie wszystko było dla mnie jasne. Zrozumiałam sposób życia ojca i go respektowałam. Ale ta jego tajemnica coraz bardziej mnie fascynowała.
Mój dom był naprawdę inny. Niczego nam nie brakowało, ale odczuwaliśmy brak kontaktów emocjonalnych. Dom rodziny Croce, z którego wywodzi się mama, był domem wyniosłym, chłodnym. Tam nie było atmosfery do przytulania, rodzinnych biesiad, wspólnych opowieści, rozmów, śmiechu. Tego mi brakowało. Ciepła rodzinnego mi brakowało, takiego, jakie widziałam w rodzinach koleżanek.
Zazdrościłaś im?
- Ciepła i prostoty. Zawsze imponowały mi te proste rodziny neapolitańskie. Tyle w nich życia, tyle żaru. A moja - podzielona na dwa piętra - rodzina pogrążona w tej intelektualnej powadze. Z córką, która dźwiga lęki ojca - te niedziecięce problemy - i zaczyna mieć obsesję, żeby wniknąć w jego świat poprzez ten dziwny język, żeby być bliżej, żeby nie bać się pierwsza zadać pytania. Mój ojciec, ze swoim sposobem na istnienie, świetnie się w tę surowość domu Crocego wkomponował. Czasami przyjeżdżali do ojca jego polscy znajomi. Z Polski, Anglii, Francji Lidia Ciołkosz, Zygmunt Hertz, Konstanty Jeleński i wiele innych osób, których wizyty odmieniały ojca. Najpierw znikali w jego gabinecie i rozmawiali, rozmawiali, rozmawiali. Potem wspólnie jedliśmy obiad czy kolację i oni znów mówili po polsku. I wtedy ojciec stawał się ożywiony, uśmiechnięty, całkiem inny. Dla nich był bardziej przystępny niż dla mnie. I te dwa różne światy w ojcu nie dawały mi spokoju.
A jeśli z ojcem rozmawiałaś, to o czym?
- A to już całkiem inna sprawa. Ja nie miałam z ojcem spraw do omówienia. Nie rozmawiałam z nim. Najgorsze były dni, kiedy mama z braćmi wyjeżdżała. Wtedy zostawałam z nim sama. Zawsze był ktoś, kto w domu sprzątał, gotował, podawał. Z ojcem spotykaliśmy się podczas posiłków. Śniadanie bez słowa, obiad bez słowa, kolacja bez słowa. Tortura. Nie do zniesienia było to milczenie. Aż słychać było tę ciszę.
Kilka dni bez słów?
- Może parę zdań by się uzbierało. Czysto techniczne: podaj sól, pogoda itd.
Nie próbowałaś sama zacząć rozmowy?
- Nie znajdowałam tematu, który byłby godny zajmowania czy też zaśmiecania ojcu myśli. No bo jakie sprawy dziecka mogą być interesujące dla pisarza? - tak sobie wtedy tłumaczyłam. Że dobry stopień w szkole dostałam? Albo ktoś mnie pochwalił? To przecież absurd zajmować ojcu głowę takimi błahostkami.
Co jakiś czas wyjeżdżał do Maisons-Laffitte, siedziby paryskiej "Kultury". Czekał na to, nazywał to dodatkowym płucem, które pozwalało mu pełniej oddychać.
- Też czekaliśmy na te wyjazdy. Wtedy i ja pełniej oddychałam. I bracia, i mama. Dodatkowo były dla nas ważne, bo tata wracał stamtąd uśmiechnięty. Nawet się go tak nie bałam.
A potem znów stopniowo zanurzał się w sobie i w swoim gabinecie.
Kiedy zrozumiałaś, że twój ojciec jest wybitnym pisarzem?
- Najpierw przeczytałam "Wieżę". Po włosku oczywiście. Miałam może 12-13 lat. Potem "Inny świat". Byłam z taty dumna i jeszcze silniej pragnęłam nauczyć się polskiego. Chciałam poznać polskie życie, pejzaże, kulturę, emocje
Pewnie o tym to już rozmawiałaś z ojcem?
- Nigdy. Właściwie przestałam potrzebować słów. Z latami w naszym domu wytworzyła się niewidzialna nić dialogu. Milczenie też miało swoją wymowę. Wystarczyło mi, że On był w domu. Kroki, dziwny język w rozmowie przez telefon. Jego obecność, cicha, dla mnie bardzo mocna. Pogłębiała się Tajemnica. Ojciec stał się dla mnie mitem.
Kiedy pierwszy raz udało ci się wyjechać do Polski?
- Pewnego dnia, to był początek lat 70., niedługo po tym, gdy przeczytałam "Inny świat", Elena Croce, siostra mamy, kobieta inteligentna, silna i zdecydowana, powiedziała do ojca: "Basta! To nie do wyobrażenia, żeby żona i dzieci nie znały twojego kraju", i zabrała nas na tydzień do Polski. Mamę, Benedetta i mnie. Zamieszkaliśmy w domu Luchny na Bemowie. Na parterze mieszkała Felicja, żona Maurycego, wspaniała kobieta, rodzinna niezwykle. Wszyscy zajęli się nami troskliwie. Pojechaliśmy do Suchedniowa. Było tam wszystko, jak ojciec opisywał, tylko staw pozarastał. Benedetto wziął trochę ziemi w torebkę dla taty. Byliśmy tym bardzo wzruszeni.
A ojciec?
- Nie udało mu się ukryć wzruszenia. Schował ziemię. Jestem przekonana, że do dziś ta ziemia gdzieś leży, w jakiejś szufladce jego gabinetu.
Chciał słuchać waszych wrażeń? Otworzył się? Wypytywał?
- Ja nie dzieliłam się z ojcem wrażeniami, mama więcej opowiadała. Dla mnie ważne było to, że ta wiecznie niedostępna i tajemnicza Polska jednak nie była zakazana, o czym ojciec wprost nigdy nie powiedział, ale dawał nam do zrozumienia, że reżim komunistyczny jest dla nas zakazany. Tą podróżą ciocia Elena udowodniła ojcu, że Polska jest osiągalna. Ojciec nie mógł pojechać, ale my tak.
Polska okazała się dla ciebie bardziej osiągalna niż ojciec?
- Może Jednocześnie ta podróż sprawiła, że ojciec zaczął być mniej tajemniczy. W moich oczach wyszedł poza gabinet Dotknęłam jego polskiego świata.
Coś się zmieniło?
- Jego stosunek do nas zmienił się nieco, gdy byłam w liceum. Zresztą weszłam w czas pierwszych miłości, politycznych doświadczeń. Być może ojciec zauważył, że coś może mu umknąć, nie wiem, bo przecież o tym nigdy nie rozmawialiśmy, ale tak to widzę z perspektywy czasu. Otworzył się na życie rodzinne, na bycie ojcem. Zaczął się interesować szkołą, problemami, uczestniczyć w naszym życiu po prostu. Z jednej strony zaczęło mi to imponować, bo nigdy nie miałam wątpliwości, że ojciec nas kocha, tylko nie potrafi tego okazać. Więc wtedy oczywiście ważne było to, że się stara. Ale z drugiej strony byłam wtedy zbuntowana, chciałam własnej odrębności, oddechu wreszcie, niezależności. I właściwie te ojca ingerencje w nasze życie zaczęły mnie drażnić.
Były konflikty?
- I to kilka lat, jeszcze w trakcie studiów. Do tego stopnia chciałam zademonstrować tę swoją niezależność, że wyszłam za mąż. Była to młodzieńcza miłość i - jak się później okazało - błąd młodości, ale zdecydowanie był to też bunt przeciw ojcu: ja sama wreszcie decyduję o własnym życiu!
Potem się rozwiodłaś, ponownie wyszłaś za mąż, urodziłaś syna, któremu dałaś na imię Gustavo. Musiało dojść między wami do jakiegoś pojednania wreszcie.
- W okresie studiów nasze relacje jakoś zaczęły się układać. Wciąż jednak nie na tyle, by zwierzyć mu się z tematu pracy magisterskiej, do której materiał musiałam zbierać w Polsce, co wiązało się także z koniecznością poznania języka polskiego.
Jaki to był temat?
- Studiowałam historię i na seminarium magisterskim z historiografii zetknęłam się z nazwiskiem polskiego historyka Witolda Kuli. Był bardzo znany we Włoszech i ceniony w środowisku historycznym. Wybitny autorytet. Zainteresowała mnie jego "Teoria ekonomiczna ustroju feudalnego". Pomyślałam, że jest on podziwiany, ale nic nie wiemy we Włoszech o jego tradycji intelektualnej. Jak można dyskutować o Witoldzie Kuli, nie znając polskiej tradycji historiograficznej? I wpadłam na pomysł, żeby napisać właśnie o nim pracę magisterską. Promotorowi bardzo to się spodobało.
A ojcu?
- Ku memu zdumieniu był zadowolony. Zwrócił tylko uwagę, że trudno mi będzie dostać wizę do Polski z tym nazwiskiem. Miał rację. Dostałam ją dopiero po roku, po żmudnych staraniach, po interwencji ówczesnego prezydenta Włoch Sandra Pertiniego. Był rok 1979.
Twórczość Herlinga-Grudzińskiego była w Polsce na indeksie, przemycało się ją z Zachodu. "Inny świat" krążył pod stołem. Nie bałaś się?
- Ojciec odwiózł mnie do Rzymu na lotnisko. Po drodze w kilku słowach uczulił, że jadę do kraju o wrogim reżimie i powinnam mieć świadomość tego, że Polska to inny świat niż ten, który znam z Europy. Rządzą tam inne reguły i prawo. Najlepiej, żebym nie ufała nikomu, zwłaszcza nieznajomym.
Twoje nazwisko otwierało w Polsce drzwi czy je zamykało?
- Profesor Witold Kula był wzruszony tym, że ktoś z zagranicy interesuje się nim i polską historiografią. Dodatkową satysfakcję sprawiło mu to, że tym kimś byłam ja, pochodząca z tradycji historiografii europejskiej, bo mój dziadek był nie tylko wybitnym filozofem, ale także historiografem. Witold Kula podziwiał Benedetta Crocego. Do tego byłam córką Herlinga-Grudzińskiego, którego twórczość znał z paryskiej "Kultury" i oczywiście miał jego przemycone z Zachodu książki w swojej bibliotece.
Całe środowisko intelektualistów, z którym się stykałam w ramach zbierania materiału do mojej pracy, znało ojca twórczość. Pamiętam, jak na uniwersytecie studenci potajemnie pokazywali mi nieoficjalne wydania. "Innego świata". Książki ojca stały w bibliotece Bronisława Geremka, Wojciecha Karpińskiego, Jerzego Jedlickiego i wielu osób, które wówczas poznałam. Nigdy wcześniej nie miałam sposobności bycia z ojcem tak blisko. Po raz pierwszy w życiu mogłam o Nim rozmawiać.
Jaką Polskę wówczas zobaczyłaś?
- Jedna - w domach moich rozmówców. Bardzo europejska, niczym nieróżniąca się klimatem i bibliotekami od tych, które znałam z Włoch. Druga - to szarość i rytm dnia. Dziwiło mnie to, że życie codzienne było znacznie bardziej absorbujące niż u nas, w kapitalizmie - jak się wówczas mówiło. Te długie kolejki po podstawowe artykuły. Żal było na to patrzeć. Na ten miesiąc zamieszkałam u Luchny i Mariana, widziałam, ile starań Luchna wkładała w to, żeby mi niczego nie brakowało. Każdego ranka odwoziła mnie na uniwersytet do biblioteki, a sama stawała w kolejkach na kilka godzin. I nigdy nie narzekała. Zdumiewało mnie to, z jaką godnością ludzie znoszą te upokorzenia.
Mówiłaś już trochę po polsku?
- Nic. Na co dzień posługiwałam się angielskim i francuskim, Luchna znała włoski, a Marian Utnik codziennie przez dwie godziny uczył mnie polskiego. Ale ten brak znajomości nie przeszkadzał mi w wyczuciu atmosfery domu Luchny i Mariana. Z ojca polską rodziną poczułam atmosferę taką, jakiej zazdrościłam neapolitańskim rodzinom. Wieczorami schodziliśmy na dół, do rodziny Maurycego, który już nie żył, ale była cała jego rodzina, przyjaciele, dzieci. Był gwar, śmiech, rozmowy poważne i lżejsze, piliśmy, jedliśmy - byliśmy ze sobą. Chłonęłam tę rodzinną atmosferę. Uwielbiałam już barszcz czerwony i kaszę gryczaną. Z całą pewnością byłam wtedy szczęśliwa.
Po powrocie uczyłam się polskiego na uniwersytecie w Neapolu u prof. Józefa Opalskiego, który zresztą zaprzyjaźnił się z moim ojcem. A potem przyjeżdżałam jeszcze kilka razy, mówiąc szczerze - jak do swojego kraju. Na tyle, że kiedy ojciec mógł legalnie przyjechać do Polski, to ja byłam jego przewodnikiem. A potem on miał tłumy swoich czytelników, kolejki po autografy, doktoraty honoris causa, wielkie honory, a ja swoje polskie życie z przyjaciółmi. A kiedy byliśmy razem - ojciec był ze mnie dumny i chwalił się mną, jak pięknie mówię po polsku.
Tamten pobyt na zawsze odmienił moje życie, nie tylko dlatego, że szybko stałam się fachowcem w swojej dziedzinie, byłam zapraszana na rozmaite konferencje naukowe itd. Przede wszystkim tamta podróż do Polski sprawiła, że miałam wreszcie ojca.
Jesienią 1979 roku wydarzyło się coś, co zbliżyło nas na zawsze.
Przed wyjazdem do Polski, kiedy tato odwoził mnie na lotnisko, powiedział też, że sprawiłabym mu przyjemność, gdybym zapisywała swoje wrażenia, co robiłam, z kim się spotkałam, miejsca, które odwiedzałam, co w Polsce czułam itd. Tak, żeby został jakiś ślad. Nigdy wcześniej ojciec o nic mnie nie prosił. Poczułam się dla niego ważna, godna jego zainteresowania jako córka. Do tego on - pisarz - zaproponował mi, żebym dla niego pisała. Wiedziałam, że będę robiła coś, czego on nie mógł osobiście doświadczyć. Że stanę się świadkiem dla niego, ale chciałam w tym dzienniku widzieć sprawy obiektywnie, tak żeby on mógł zrozumieć ten kraj. I mnie.
To była wielka radość i wyzwanie. Co wieczór siadałam do pisania.
Ten dziennik to był wasz pierwszy poważny dialog?
- Tak, pierwsza nasza poważna rozmowa. Już sama ta jego propozycja nas zbliżyła. Było oczywiste, że to jest sprawa wyłącznie nasza. Moja i ojca. Ani mama, ani bracia nie mogli brać w tym udziału. To była nasza tajemnica.
Po powrocie podarowałaś ojcu swój "Dziennik pisany wieczorem"?
- Po powrocie do Neapolu wrażenia opowiadałam przy stole, całej rodzinie. Ale między mną a ojcem już czuć było nowe emocje. Wiedzieliśmy oboje, że wiąże nas sekret: nasz dziennik. Mama o nim wiedziała, ale jak to mama, uszanowała naszą tajemnicę. I tak co wieczór ojcu swój dziennik czytałam.
Sam nie chciał przeczytać?
- Wolał, żebym ja to robiła. Przez dwa tygodnie schodziłam do jego gabinetu, siadałam na krześ-le, on w tym swoim fotelu. Ja czytałam, a ojciec słuchał.
Oczekiwałaś jakiegoś komentarza?
- Nie. Dla mnie już było dużo, że stworzyła się między nami całkiem nowa relacja. Coś wyjątkowego, wyłącznie naszego.
I przez dwa tygodnie ty czytałaś, a ojciec bez reakcji?
- Trzeciego wieczora, gdy w dzienniku opowiadałam o naszej rodzinie w Polsce, o moich wrażeniach z bycia z nimi, spostrzegłam, że tato płacze.
Gryzł nerwowo tę swoją chusteczkę i płakał cichutko.
A ty?
- Uświadomiłam sobie, że dotknęłam w nim czegoś, czego mu strasznie musiało brakować. Czegoś, co ja mogłam przeżyć w Polsce, a on nie mógł. I prawdopodobnie też ojciec dostrzegł, że ja rozumiem ten kraj, te osoby a więc zrozumiałam i jego.
Przestałaś czytać?
- Nie. Ojciec płakał, a ja czytałam dalej.
Irena Morawska
Gustaw Herling-Grudziński Ur. w 1919 r. w Kielcach. Pisarz, eseista, więzień sowieckiego łagru, uczestnik walk pod Monte Cassino. Uznanie zyskał dzięki wydanej w 1951 r. w Anglii książce "Inny świat". To w niej - jako pierwszy na świecie (jeszcze przed Sołżenicynem) - opisał piekło sowieckich łagrów. Współzałożyciel i filar paryskiej "Kultury", w której publikował swoje opowiadania i "Dziennik pisany nocą". Po wolnych wyborach w Polsce w 1989 r. jego książki zaczęły być wydawane w dużych nakładach. Podczas odbierania tytułu doktora honoris causa na Uniwersytecie w Poznaniu w 1991 r. wyznał ze wzruszeniem: - Przestałem być pisarzem emigracyjnym, a stałem się pisarzem polskim mieszkającym w Neapolu. Gustaw Herling Grudziński zmarł w Neapolu 4 lipca 2000 r. W maju tego roku Wydawnictwo Literackie zapowiedziało wydanie "Dzieł zebranych" pod redakcją Włodzimierza Boleckiego. Pierwszy tom - "Publicystyka z lat 1935-1945" - ukaże się w 2010 r. Na zdjęciu Spotkanie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego z czytelnikami w Warszawie. 22 maja 1997 r.
Marta Herling Ur. w 1957 r. w Neapolu, historyk, sekretarz generalny Włoskiego Instytutu Badań Historycznych założonego przez Benedetta Crocego w Neapolu. Po śmierci ojca, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, opiekuje się jego biblioteką i archiwum. Współpracuje z Wydawnictwem Literackim w Krakowie przy edycji "Dzieł zebranych" Gustawa Herlinga-Grudzińskiego.
W bibliotece. Gustaw Herling-Grudziński z córką
[ Pobierz całość w formacie PDF ]