[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie dzisiejszej nocy...
Ursula K. Le Guin
- Spadłaś z nieba - powiedział kojot.
Wciąż zwinięta w kłębek, leżała na boku, przyciskając się plecami do wiszącej
nad nią skały i jednym okiem obserwowała kojota. Drugie oko zakrywała
wybrzuszoną dłonią zwróconą grzbietem do pyłu podłoża.
- Coś się wypaliło w niebie, o tam, nad skałą i stamtąd spadłaś - powtórzył
cierpliwie kojot, jakby wiadomość ta stała się już cokolwiek przestarzała. - Czy
coś ci się stało?
- Czuła się całkiem dobrze. Siedziała w samolocie z panem Michaelsem i motor tak
ryczał, że nie rozumiała, co do niej mówił nawet wtedy, gdy krzyczał, no i to, w
jaki sposób wiatr tłukł o skrzydła, wywoływał w niej mdłości, ale poza tym
wszystko było w porządku. Lecieli do Canyonville.
Wróciła na ziemię. Kojot wciąż siedział w tym samym miejscu. Ziewnął. Był duży,
dobrze odżywiony, a futro miał srebrzyste i gęste. Ciemna linia rozciągająca
spojówkę podłużnego bursztynowego oka zaznaczała się tak wyraźnie jak u
dachowego kota.
Dziecko powoli usiadło; ciągle przyciskało rękę do prawego oka.
- Straciłaś oko? - zapytał kojot z zainteresowaniem.
- Nie wiem - odparła. Nabrała w płuca powietrza i zadrżała. - Zimno mi.
- Pomogę-ci go poszukać - obiecał kojot. - Wstawaj! Jak zaczniesz się ruszać,
przestaniesz się trząść. Słońce już wzeszło.
Zimna, niczym nie zakłócona jasność zalewała opadającą równinę - setki mil
porośnięte bylicą. Kojot z ożywieniem dreptał to tu, to tam, węsząc pod kępkami
trawy i zajęczego szczawiu, skrobiąc łapą pod skałami.
- Nie będziesz szukać? - zapytał siadając nagle na tylnych łapach i zaprzestając
poszukiwań. - Znałam kiedyś taką sztuczkę... -teraz okazało się, że była to ona,
kojocica, a nie on. - że mogłam rzucić swoje oczy wysoko w górę, na drzewo,
wszystko stamtąd obejrzeć, potem zagwizdać i one wracały z powrotem do głowy.
Ale skradł mi je ten cholerny facet-sójka i kiedy zagwizdałam, nic nie wróciło.
Musiałam zamiast oczu włożyć sobie kulki z sosnowej żywicy, żeby w ogóle
widzieć. Ty też mogłabyś spróbować. Ale właściwie jedno oko masz w porządku, to
po co ci drugie? Idziesz, czy będziesz tu zdychać?
Dziecko przycupnęło, drżąc.
~ Cóż, chodź jeśli masz ochotę... - rzekła kojocica. Znów ziewnęła, kłapnęła na
pchłę, wstała, obróciła się i długim zboczem, które ciągnęło się daleko w głąb
równiny leżącej w smugach długiego cienia krzaczków bylicy, potruchtała w dół,
między rzadkie kępki szałwii i zajęczego szczawiu. Trudno było nadążyć wzrokiem
za tym szczupłym, żółto-szarym zwierzęciem. Zniknęło, choć dziewczynka nie
spuszczała -< zeń oczu.
Dziecko z trudem podniosło się i - bez słowa, choć w duszy powtarzało sobie:
"Zaczekaj , proszę, zaczekaj" - pokuśtykało za kojocicą. Mała cały czas
przyciskała rękę do prawego oczodołu. Patrząc jednym okiem, nie widziała głębi,
dlatego wszystko odbierała jak wielki, płaski obraz. Kojocica przysiadła nagle
pośrodku tego obrazu i odwróciła się, by spojrzeć na dziewczynkę; miała otwartą
paszczę i zmrużone, śmiejące się oczy. Dziewczynka nie czuła już takiego drżenia
w nogach, i w głowie jej tak nie łomotało, ale nie opuszczał jej głęboki,
mroczny ból. Już prawie zrównała się z kojocicą, gdy ta znów odbiegła. Tym razem
mała przemówiła:
- Zaczekaj, proszę!
~ Dobra - odparło zwierzę, ale biegło dalej. Mała szła za nim, schodząc w ten
płaski obraz krokami, z których każdy miał głębię. Każdy z nich był inny, każdy
krzaczek szałwii czuło się inaczej, a mimo to tak samo. Idąc śladem kojocicy,
wyszła z cienia nawisowych skał i słońce stojące nad horyzontem oślepiło jej
lewe oko. Jasne ciepło od razu przeniknęło jej mięśnie i kości. Powietrze, które
całą noc z takim trudem wciągała w płuca, teraz okazało się słodkie i łagodne.
Kępki szałwii wsysały w siebie cienie, a słońce rozgrzewało plecy dziewczynki
idącej krawędzią żlebu za zwierzęciem. Po niedługim czasie kojocica przecięła
ścięte zbocze, a dziecko mozolnie przedzierało się za nią - przez karłowate
wierzby do wąskiego strumyka w szerokim piaszczystym korycie. Piła jedna i
druga.
Kojocica przeszła na drugą stronę strumienia; nie rzucała się niedbale w wodę i
nie chlapała jak pies, nie. Stawiała nogę za nogą, cichuteńko, jak kot, i cały
czas ogon miała nisko opuszczony. Dziewczynka zawahała się, wiedząc, że mokre
buty nacierają na stopach pęcherze, a potem mozolnie przebrnęła przez wodę,
robiąc najmniej kroków, jak tylko się dało. Od nieustannego trzymania ręki przy
oku bolało ją prawe ramię.
- Potrzebny mi bandaż - powiedziała kojocicy.
Zwierzę podniosło głowę, ale nie odezwało się słowem. Wyciągnęło przed siebie
przednie łapy i leżało patrząc w wodę; kojocica odpoczywała, choć wciąż
zachowywała czujność. Dziecko usiadło obok, na gorącym piasku, i próbowało
poruszyć prawą ręką. Zaschnięta krew skleiła ją ze skórą wokół oka. Dziewczynka
spróbowała delikatnie oderwać rękę i jęknęła, choć nie bolało aż tak bardzo;
przestraszyła się.
Kojocica podeszła do niej i wcisnęła swój szpiczasty pysk w twarz dziecka. Małą
uderzył w nozdrza jej mocny, ostry zapach. Zwierzę zaczęło lizać tę straszną,
obolałą ciemność. Czyściło ranę raz po raz podwiniętym, dokładnym, silnym,
mokrym językiem, aż dziecko płaknęło sobie z ulgą, znalazłszy wreszcie ukojenie.
Dziewczynka pochylała głowę tuż przy szaro-żółtych żebrach samicy, widziała jej
twarde sutki i białawe futro na brzuchu. Objęła kojocicę, głaszcząc jej ostrą
sierść na grzbiecie i bokach.
- No dobra - rzuciła tamta. - Idziemy! - ruszyła, nie oglądając się za siebie.
Mała pozbierała się z trudem i poszła jej śladem.
- Ale dokąd idziemy? - spytała.
A kojocica, truchtając nad potokiem, odrzekła:
- Dalej, dalej w dół strumienia.
Musiała zasnąć w trakcie marszu, bo był taki moment, kiedy miała wrażenie, że
się budzi, ale wciąż szła, tyle że już jakby w innym miejscu. Nadal wędrowały
wzdłuż strumienia, choć wąwóz niemal całkiem przeszedł w równinę i wciąż jak
okiem sięgnąć majaczyły kępki bylicy. Oko, to dobre oko, było jak nowo
narodzone. To drugie wciąż bolało, chociaż nie tak mocno, no i nie było sensu
się nad tym zastanawiać.
Ale, ale gdzie ten kojot?! Zatrzymała się. Otchłań zimna, w którą wpadł samolot,
znów się pod nią otworzyła i dziewczynka zaczęła się zapadać. Stała, lecąc w
dół, a w krtani jej narastał cichy skowyt.
Odwróciła się.
Zobaczyła zwierzę. Przeżuwało na wpół wysuszone truchło wrony; czarne wargi i
wąską paszczę kojota oblepiały ciemnogranatowe pióra. Zobaczyła ogorzałą kobietę
klęczącą przy ognisku; dorzucała szczyptę czegoś do stożkowatego naczynia.
Słyszała, jak wewnątrz bulgocze woda, mimo że kobieta zestawiła już naczynie z
ognia i oparła je o kamienie. Jej włosy były żółto-szare, związane sznurkiem na
karku. Miała bose nogi. Podeszwy stóp twardością i kolorem przypominały zelówki
butów, ale jej stopa wysklepiała się wysoko, a palce tworzyły dwa schludne
zaokrąglone rowki. Ubrana była w dżinsy i starą, białą koszulę. Spojrzała na
dziewczynkę.
- Chodź! Chodź na wronę! - zawołała.
Dziecko powoli podeszło do niej i do ogniska, i ukucnęło. Dziewczynka przestała
już spadać, czuła się bardzo lekka i pusta, a język miała sztywny i obcy niczym
wetknięty w usta kołek.
Kojota dmuchała teraz w garnek czy koszyk, czy co to tam było. Wsadziła do
środka dwa palce i zaraz je wyciągnęła, otrzepując rękę i krzycząc:
- O, jasna cholera! że też nigdy nie mam żadnych łyżek! - Odłamała uschniętą
gałązkę bylicy, zanurzyła w garnku i oblizała. -Mmm... Pycha! No chodź!
Dziecko przysunęło się bliżej, odłamało gałązkę, umoczyło. Patyczek oblepiała
grudkowata, różowawa papka. Dziewczynka wysunęła język. Papka miała głęboki i
delikatny smak.
- Co to takiego? - zapytała po dłuższej chwili maczania i oblizywania.
- Żarcie. Papka z suszonego łososia - odparła Kojota. - Stygnie. -Jeszcze raz
wetknęła dwa palce w garnek, tym razem zagarniając obficie, i zręcznie je
wylizała.
Dziewczynka poszła w jej ślady i umazała sobie całą brodę. To było tak, jak z
pałeczkami: wymagało praktyki. A więc ćwiczyła. Jadły, raz jedna, raz druga, aż
nic nie zostało w garnku prócz trzech kamyków. Dziecko nie spytało, po co w
garnku kamienie. Wylizały je do czysta. Potem Kojota wylizała wnętrze naczynia,
przepłukała je raz w potoku i włożyła na głowę. Dobrze leżało, tworząc rodzaj
stożkowatego kapelusza. Ściągnęła z siebie dżinsy.
- Sikaj w ognisko! - zawołała i wysikała się w ogień, stając okrakiem nad
paleniskiem. - Aaa, jakie miłe ciepło między nogami!
Dziewczynka, cała zakłopotana, myślała, że i ona powinna zrobić to samo, ale nie
chciała i nie zrobiła. Z obnażonym tyłkiem, Kojota tańczyła wokół zmoczonego
ogniska, wyrzucając w górę długie, chude nogi i podśpiewując:
Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie dzisiejszej nocy, Dzisiejszej nocy, dzisiejszej
nocy.
Dziewczyny z Buffalo, wyjdźcie dzisiejszej nocy Zatańczyć w świetle księżyca.
Naciągnęła z powrotem dżinsy. Dziecko zasypywało resztki ognia piaskiem z
potoku, z całą powagą formując z niego kopczyki, bo chciało zrobić to jak
należy. Kojota przyglądała się małej.
- To ty? Dziewczyna z Buffalo? Co się stało z resztą!?
- Z resztą? - Dziecko spojrzało na siebie z przestrachem.
- Z resztą twoich.
- A! Hm, mama zabrała Bobby'ego,to mój młodszy braciszek, razem z wujkiem
Normem. Tak naprawdę to on nie jest moim wujkiem , ani nic w tym rodzaju. No a
pan Michaels i tak miał tam jechać, więc miał mnie zawieźć do mojego prawdziwego
taty, w Canyonville. Linda, moja przyrodnia matka, no wiesz, nie miała nic
przeciwko temu. W każdym razie przez wakacje, a potem mieliśmy zobaczyć. No i
ten samolot...
W ciszy, która zapadła twarz dziewczynki stała się ciemno-czerwona, później
szarobiała. Kojota patrzyła na nią, urzeczona.
- Ach!- wyrwało się małej. - Ach! Ach! Pan Michaels... on na pewno... Czy on
...?
- Idziemy! - rzuciła Kojota i odmaszerowała.
- Powinnam wrócić... - zawołało dziecko.
- Po co? -zapytała Kojota. Zatrzymała się, obróciła, by popatrzeć na małą, a
potem przyspieszyła kroku.- Chodź, Dziewczyno! - W jej ustach zabrzmiało to jak
imię. Może to i było imię małej -miała na imię Myra - tyle że w języku
Kojoty...?
Zrozpaczone dziecko nie wiedziało, co robić i znów zaprotestowało, ale mimo to
podążyło jej śladem.
- Dokąd idziemy? Gdzie my jesteśmy?
- To jest mój kraj - odparła z godnością Kojota i długim, powolnym gestem ręki
wskazała daleki horyzont. -Ja go stworzyłam. Każdą zasraną kępkę bylicy tu
stworzyłam.
I szły dalej. Kojota miała swobodny chód, nawet troszkę powłóczyła nogami, ale
żwawo przemierzała teren; dziewczynka robiła wszystko, żeby nie zostać z tyłu.
Spod skał i krzaczków znów zaczęły się wyciągać cienie. Zostawiwszy za sobą
strumień, Kojota i dziecko szły teraz w górę długiego*" niewysokiego i
nierównego zbocza, które kończyło się gdzieś hen, daleko, na tle nieba, wśród
skał. Ciemne drzewa wyrastały to tu, to tam, jako coś, co ludzie nazywali
jałowcowym laskiem, lasem pustynnym, takim, co to ma więcej miejsca między
drzewami niż samych drzew. Każdy mijany przez nie jałowiec ostro pachniał -
dzieci w szkole nazwałyby tę woń "kocie siki,, - ale małej się to podobało, bo
zdawało się jej, że zapach ten idzie prosto do głowy, że jest silnie
rozbudzający. Zerwała z krzaka jagodę ipotrzymała w ustach, ale po chwili
wypluła. Ból wracał wielkimi, ciemnymi falami i zaczęła się potykać.
Zorientowała się, że siedzi na ziemi. Kiedy spróbowała wstać, okazało się, że
nogi jej się trzęsą i odmawiają posłuszeństwa. Czuła się głupio i bała się.
Zaczęła płakać.
-Jesteśmy w domu! -wołała Kojota gdzieś z góry.Dziecko spojrzało na nią
zapłakanym okiem i ujrzało bylicę, jałowiec, trawę i skały. Usłyszało krótki
urywany okrzyk Kojoty rozmywający się hen, w gasnącym słońcu.
U podnóża skał zobaczyła maleńkie miasteczko: kartonowe domki, szałasy,
wszystkie niepomalowane. Znów usłyszała nawoływanie Kojoty.
- Chodź no, kicia! Chodź, Dziewczyno, jesteśmy w domu!
Nie mogła się podnieść, więc na czworakach usiłowała przejść tę daleką drogę pod
górę aż do domków u stóp skał. Na długo zanim tam dotarła, jacyś ludzie wyszli
jej naprzeciw. Z początku myślała, że to dzieci, ale wkrótce uświadomiła sobie,
że większość z nich to dorośli, tyle że bardzo niskiego wzrostu; byli mali,
krępi, grubi i mieli drobne, delikatne dłonie i stopy. Ich oczy spoglądały żywo
i pogodnie. Jakieś kobiety pomogły się jej podnieść i iść, wspierając miłym
słowem: "Już niedaleko, zaraz będziesz na miejscu". W tym późnym zmierzchu
bijące z drzwi i nieuszczelnionych spojeń w kartonach światło miało ostro żółtą
barwę. W spokojnym powietrzu wisiał słodki zapach palonego drewna". Mali ludzie
cały czas cicho ze sobą rozmawiali i śmiali się. "Gdzie ona się zatrzyma?",
"Zakwaterujmy ją u Drozda; tam już wszyscy śpią!,,, "Och, może przespać się u
nas".
- Gdzie jest Kojota? - zachrypiała dziewczynka.
- Poleciała zapolować - odparli.
- Ktoś nowy w mieście? - zapytał czyjś głęboki głos.
- Tak, mamy nową osobę - odpowiedział jeden z niedużych mężczyzn.
Pomiędzy tym małym ludkiem właściciel głębokiego głosu swymi rozmiarami robił
spore wrażenie. Był wysoki i barczysty, miał silne dłonie, dużą głowę oraz
krótką szyję. Rozstąpili się przed nim z szacunkiem. On poruszał się spokojnie i
też zachowywał wobec nich respekt. Spojrzał na dziecko. Miał zdumiewające oczy.
Mrugnięcia jego powiek przywodziły na myśl przesunięcie ręki przed płomieniem
świecy.
- To ledwie pisklę - oznajmił. - Co dałaś sobie zrobić z okiem, nowa osobo?
- Nie wiem... Lecieliśmy...
- Jesteś za młoda, żeby latać - rzekł swoim niskim, miękkim głosem. - Kto cię tu
sprowadził?
- Kojota.
- Przyszła tu z Kojotą, Młody Sowo - potwierdził jeden z małych mężczyzn.
- No to może powinna spędzić tę noc w domu Kojoty - zaproponował ten duży*.
- Tam tak pusto i tylko te kości... -odezwała się niewielka kobieta o tłustych
policzkach, ubrana w koszulę w paski. - Może pójść do mnie.
To zdaje się przesądziło sprawę. Pucułowata kobieta poklepała dziewczynkę po
ramieniu i zabrała ze sobą, wiodąc ją mimo kilku chat i szałasów do małego domku
bez okien. Drzwi okazały się tak niziutkie, że nawet dziecko musiało mocno
schylić głowę, żeby wejść do środka. Wewnątrz zaroiło się od ludzi; niektórzy
już tam byli, a niektórzy wepchali się za pucułowatą gospodynią. W kącie, w
skrzyneczkach- kołyskach, głębokim snem spało kilkanaścioro niemowląt. W chacie
płonął porządny ogień i unosił się dobry zapach, jakby prażonego ziarna
sezamowego. Dziewczynka dostała jedzenie i trochę zjadła, ale w głowie jej się
kręciło i mrok prawego oka wciąż zachodził na lewy, tak, że przez chwilę nie
widziała w ogóle nic. Nikt nie spytał ją o imię, ani też nie powiedział, jak ma
się do nich zwracać. Słyszała, że dzieci nazywają kobietę o tłustych policzkach
Wiewiórką. Zebrała się wreszcie na odwagę i spytała:
- Czy mogę się gdzieś położyć, pani Wiewiórko?
- Jasne, chodź. O, tutaj - powiedziała jedna z córek i zaprowadziła dziewczynkę
do pokoju na tyłach chaty. Pokój był tylko częściowo odgrodzony od zatłoczonego
pomieszczenia głównego, ale panowała w nim ciemność, a i ludzi zdawało się tam
być mniej. Rzędem przy ścianach stały duże półki z materacami.
- Wdrap się do środka! - zachęcała jedna z córek Wiewiórki, klepiąc dziewczynkę
w ramię we właściwy im wszystkim, dobrotliwy sposób.
Dziecko wspięło się na półkę i wślizgnęło pod koc. Mała ułożyła głowę do snu.
Nie umyłam zębów... - pomyślała.
Obudziła się. Znów zasnęła. W sypialni Wiewiórki zawsze było duszno, ciepło i
panował tam półmrok, dzień i noc, na okrągło. Ludzie wchodzili, spali, wstawali
i wychodzili. Cały czas. Zapadała w drzemkę i zasypiała. Zeszła na dół, by ze
stojącego we frontowym pokoju wiadra zaczerpnąć warząchwią wody i napić się.
Potem wróciła na pryczę, żeby dalej drzemać i spać.
Siedziała na półce; nogi dyndały jej w powietrzu. Nie czuła się już źle, tylko
sennie i słabo. Namacała kieszeń w dżinsach. W lewej przedniej tkwił mały
grzebyczek i opakowanie po gumie balonowej; w prawej dwa banknoty jednodolarowe
i dwie monety: dwadzieścia pięć i dziesięć centów. Do środka weszła Wiewiórka w
towarzystwie bardzo ładnej, pulchnej, ciemnookiej kobiety.
- Ha! Więc zbudziłaś się akurat na swój taniec! - powitała ją Wiewiórka ze
śmiechem i usiadła koło niej, obejmując dziewczynkę ramieniem.
- Sójek wydaje taniec dla ciebie -wyjaśniła ciemnooka. -Będziesz jak nowa.
Musimy cię przygotować.
Gdzieś tam, pod skałami, wytryskało źródło, które przechodziło tu w mulistą
sadzawkę o porośniętych trzciną brzegach. Chlapiąca się w niej grupka
hałaśliwych dzieciaków uciekła i na czas kąpieli dziewczynka z dwiema kobietami
zostały same.
Woda była ciepła na powierzchni, ale głębiej marzły w niej stopy i nogi.
Zupełnie nagie, dwie śmiejące się kobiety o łagodnych głosach, krągłych
brzuchach i piersiach, szerokich biodrach i pośladkach lśniących ciepłem w
późnopopołudniowym słońcu ochlapały dziewczynkę wodą, umyły i wygłaskały jej
nogi, ramiona i włosy, skończenie delikatnie wyczyściły okolice jej prawego oka
- kość policzkową i brew - podziwiając ją namydliły, spłukały i rozchlapując
wodę, wygoniły na brzeg, gdzie wysuszyły małą i siebie nawzajem, ubrały się,
ubrały małą, zaplotły jej włosy i nawzajem swoje własne, uwiązały piórka na
końcach warkoczy, znów ją podziwiały, potem podziwiały siebie nawzajem, by
wreszcie sprowadzić ją znów do maleńkiego miasteczka o rozsianych domkach, na
jakieś podwórze, czy może ubity plac pomiędzy chatami. Nie było tam ulic, tylko
ścieżki i pyląca się ziemia; żadnych ogródków ani trawników, tylko szałwia i
kurz. Na placu zebrała się całkiem spora grupka ludzi; część z nich, wystrojona
w kolorowe koszule, barwne sukienki, sznury korali i kolczyki, przechadzała się
to tu, to tam.
- Cześć, Wiewiórko ! Cześć, Biała Łapko! - wszyscy pozdrawiali obie kobiety.
Na spotkanie wyszedł im mężczyzna w nowych dżinsach, w czystej, spranej,
niebieskiej, roboczej koszuli podjaskrawoniebieską aksamitną kamizelką. Był
bardzo przystojny, spięty i ważny.
- No dobra. Dziewczyno! - odezwał się ostro i głośno, co brzmiało zaskakująco na
tle tych wszystkich jakże cicho mówiących ludzi. - Dziś wieczorem naprawimy ci
to twoje oko! Ty sobie tu tylko usiądź i niczym się nie martw.
Ujął jej nadgarstek - delikatnie mimo swego dyrektorskiego, szorstkiego sposobu
bycia - i zaprowadził do utkanej maty, leżącej na zbrylonej ziemi prawie w
centrum ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]