[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Sarmacki savoir vivre
Tytuły.
Wzgląd na godność i dostojeństwo był bodaj czy nie najważniejszą cechą kultury
szlacheckiej. Mimo teoretycznej równości stanu rycerskiego, wysoka godność wojewody lub
kasztelana silnie odznaczała się w życiu towarzyskim w porównaniu do godności zwykłego
szlachcica. Odbijało się to przede wszystkim w tytułach. Równy do równego mawiał
„waszmość panie”, „waszmość”, „waćpan”, a już bardziej bezpośrednio „panie bracie”. Ton
bardzo poufały, protekcjonalny, graniczący z lekceważeniem miało słówko „acan”, „asan” i
„aspan”, które możny pan łaskawie rzucał służącemu-szlachetce, albo też sąsiad dobremu
sąsiadowi, z którym dawno powinni być na ty. Do wyższego dostojeństwem zwracano się
„wielmożny panie” lub „wasza wielmożność”, do senatora „jaśnie wielmożny panie”
1
, a do
książąt dziedzicznych „Jaśnie Oświecony książę”.
Taka sama tytulatura obowiązywała w listach. Pisano więc: „Wielmożny Panie X, mój
(Wielce) Mości Panie Bracie” lub „Urodzonemu X, memu Mości Panu Bratu” do znajomego
szlachcica, „Jaśnie Wielmożny Panie X, a mnie Wielce Miłościwy Panie” do senatora, „Jaśnie
Oświecony Książę X, ...” do książąt. Z kolei możny pan do zwykłego szlachcica pisał „Mnie
Wielce Mości Panie X, mój Mości Panie i Przyjacielu” – nie tytułując bratem. Podobnie
szlachcic do mieszczanina – „Łaskawy Panie X”, ewentualnie „Panie i Przyjacielu”, ale nigdy
„Bracie”. Król zaś pisał do szlachty „Wielmożny Panie X, Uprzejmie nam Miły”.
Uwaga:
Jeśli adresat listu piastował jakiś urząd, w miejscu X nie pisano nazwiska, tylko sam tytuł, np.
„Jaśnie Wielmożny Panie Kasztelanie wileński, mój Wielce Mości Panie i Dobrodzieju”.
Drobnym z pozoru uchybieniem w „intytulacyey” - np. pominięciem słówka „Bracie” w
korespondencji z równą sobie osobą – można było poważnie obrazić adresata, dając mu do
zrozumienia, że uważamy się za nierównie lepszych od niego.
Miejsce honorowe.
Równie ważnym jak prawidłowe tytułowanie było zachowanie właściwej
kolejności w zajmowaniu miejsc przy stole, w kościele, w sejmie, w rolli (imienny spis
towarzyszy wojskowej chorągwi), wszędzie. Pierwsze miejsca były zawsze dla
najdostojniejszych. Nawet w szkółce parafialnej czy w kolegium dzieci szlacheckie zasiadały
w pierwszych ławkach, a plebejskie dalej od katedry. Na sejmiku albo uczcie nieraz
wybuchały awantury o to, czy podkomorzy winien siedzieć wyżej od starosty, czy o jedno
krzesło niżej. Żołnierze o wyższe miejsce w rolli (zależne od godności i od stażu) bili się na
szable.
A w najwyższych sferach niezmierne znaczenie miała tzw. „prawa ręka”. Bowiem przy
spotkaniu dwóch monarchów lub reprezentujących ich wielkich posłów ten, który miał
„prawą rękę”, czyli stał/siedział mając rozmówcę po swojej lewej stronie, uznawany był za
wyższego godnością. Rzecz jasna, w przypadku dwóch królów rzecz była ogromnej wagi.
Sobieskiemu i cesarzowi udało się uniknąć sporu, gdyż spotkali się po prostu konno, w polu,
zwróceni ku sobie twarzami. Ale z „Ogniem i mieczem” pamiętamy chyba szopkę, jaką
odstawił Chmielnicki Kisielowi przy zajmowaniu miejsca w saniach...
Powitanie.
Najpowszechniej stosowanym podrowieniem był zwrot „Pomaga Bóg”, używany
przez co bardziej pobożną szlachtę i mieszczan oraz wszystkich niemal chłopów. Znana do
dziś fraza „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” weszła w użycie dopiero w XVIII
wieku, więc w Dzikich Polach nie powinniśmy jej stosować. Szlachta często witała się
również świeckim „Czołem” „Witam” lub „Dzień dobry”, a wśród żołnierzy szeroko
rozpowszechniło się pozdrowienie „Służba!” albo „Moja służba!”.
Na tym jednak nie dość było, grzeczność nakazywała bowiem wykazać żywe zainteresowanie
rozmówcą. Tak więc zapytywał szlachcic spotkanego sąsiada najpierw o zdrowie, potem o
zdrowie żony i dzieci, potem o powodzenie ostatnich spraw, na przykład jak zboże obrodziło,
jak się czeladź sprawuje, czy nowy koń faktycznie wart był swojej ceny, et cetera, et cetera.
Wypadało też pogwarzyć o ostatnich wydarzeniach w powiecie, parafii czy miasteczku, ot
tak, dla pogawędki, nawet jeśli żadnego z rozmówców to specjalnie nie obchodziło.
Gadulstwo było jedną ze znaczniejszych cech Sarmatów. Uważajcie więc, Panowie Gracze!
Jeśli znajomego szlachcica zbędziecie na drodze byle krótkim „Czołem, panie bracie!” i
pojedziecie dalej, poczuje się bardzo obrażony.
Obłapianie i całowanie.
W czasach Renesansu modna u nas była galanteria włoska. Przy
powitaniu kłaniano się grzecznie, ewentualnie ściskano sobie dłonie, ale chwytanie się w
objęcia uznawano za grube, moskiewskie obyczaje. Lecz pod wpływem barokowej,
sarmackiej wylewności „niedźwiedź” moskiewski zagościł i u nas. Tak więc gdzieś od lat 30-
tych XVII wieku na powitanie pośród równych sobie panów braci powszechne stało się
ściskanie się w objęciach i całowanie w... nie w policzki, jak dzisiaj, tylko w szyję albo w
ramię. Niewiasty całowano po rękach, jak dzisiaj, ale ów niehigieniczny obyczaj bywał często
umilany złożeniem drugiego pocałunku na... biuście witanej niewiasty, co było całkowicie
dopuszczalne i wobec wydekoltowanych sukien drugiej połowy XVII wieku szeroko
praktykowane.
Osoby stojące wyżej w hierarchii społecznej całowano w rękę, osoby duchowne również w
rękę lub obejmowano je w pasie i całowano w pierś. Taki sam szacunek obowiązywał wobec
rodziców, zwłaszcza wobec ojca. Wyrazem jeszcze większej czołobitności było padanie przed
rozmówcą na klęczki, obejmowanie go pod nogi i całowanie w kolana – tak postępował
wdzięczny szarak wobec magnata-dobroczyńcy, chłop składający prośbę u pana, syn lub
córka chcący wyrazić rodzicowi najwyższe oddanie, żołnierz dziękujący królowi za tytuł
porucznika. Czołobitnością maksymalną, bardzo już uwłaczającą ludzkiej godności, było
padanie „plackiem do nóg” i całowanie w stopy. Mało który szlachcic kiedykolwiek poniżał
się w ten sposób, dopiero w XVIII wieku zdarzało się to częściej. Nawet biedny parobek
padał do stóp panu-szlachcicowi jedynie w wyjątkowych sytuacjach, np. błagając o darowanie
kary... stąd też na widok tak wielkiego uniżenia czasem panu serce miękło!
Czapka i ukłon.
Ciekawym staropolskim zwyczajem było noszenie czapek również i pod
dachem, także będąc w gospodzie lub w gościnie u znajomych. Dziś to może dziwić, ale
biesiadująca szlachta nawet przy stole siedziała z nakrytymi głowami. Na powitanie równej
sobie lub wyższej persony zdejmowano czapkę, po czym nakładano ją z powrotem
2
. Nawet
możny pan powinien uchylić czapki zwykłemu szlachcicowi, a jeśli tego nie uczynił,
wyraźnie dawał mu odczuć swoją wyższość. Ważne było nawet to, kto pierwszy podniósł
rękę, by odsłonić głowę. Równi sobie winni uczynić to jednocześnie, możny pan czekał aż
„podlejsza” osoba sięgnie do czapki pierwsza.
Obowiązywało to i w najwyższych sferach i to nie tylko w Polsce. Opowiadano sobie
anegdotkę o tym, jak po zwycięstwie wiedeńskim Sobieski spotkał się z cesarzem austriackim
i długo stali nieruchomo, czekając aż ten drugi wykona powitalny gest. Wówczas to Sobieski
miał sprytnie nabrać cesarza, unosząc rękę jako pierwszy, ale po to tylko... by podkręcić
wąsa.
Rzecz jasna, powitaniom i czapkowaniom towarzyszyć winien ukłon. Kłaniano się dość
nisko, zginając prawe kolano i trzymając lewą rękę na sercu, a prawą wykonując gest ku
dołowi, jak gdyby chcąc podjąć rozmówcę pod nogi
3
. Kobieta dygając zginała oba kolana.
Dostojny senator nie kłaniał się tak głęboko, jedynie odkłaniał skinieniem głowy, uchylając
czapki. Dodać należy, że polski ukłon był ciekawym zjawiskiem dla cudzoziemców, z
których jedni uważali go za poważny i dostojny, a drudzy za zbyt czołobitny.
Gościna.
O samej staropolskiej gościnności nie ma co pisać, bowiem w pierwszej księdze
„Dzikich Pól” już o tym stoi, a zresztą i w narodowej tradycji coś niecoś jeszcze pozostało.
Opowiem natomiast o zwyczajach obowiązujących gospodarza i gościa.
Po pierwsze, jeśli gość był oczekiwany, należało powitać go już na ganku (albo u samych
wrót, jeśli chcieliśmy uczynić wielki honor), stąd często posyłano wyrostka na dach lub na
drzewo, by wyglądał na drogę i dał znać zawczasu. Gdy oznajmił, że goście jadą, kucharze
rzucali się podrzewać potrawy, a gospodarze pospiesznie wdziewali paradne stroje i ustawiali
służbę w ordynku. Gość zaś powinien nadjeżdżać powoli, aby dać na te przygotowania czas.
Gospodarz, jak wspomniałem, winien stać na ganku i powitać gościa krótką przemową,
dziękując za przybycie tak znamienitej persony w jego niskie progi. Gość na odwrót –
dziękował za zaszczyt, jaki mu wyświadczono, przyjmując w tym sławnym domu tak
niegodną osobę. Służba zabierała konie przybysza do stajni i odtaczała powóz na bok, a
gospodarz prosił na pokoje - a właściwie od razu do stołu, gdzie stawiano już półmiski i
dzbany. Jeśli gość przyjechał z małżonką, żona gospodarza podejmowała ją zazwyczaj w
pokojach niewieścich. Czasami gość zabierał ze sobą jednego czy dwóch pachołków, którzy
stawali za jego krzesłem podczas biesiady, a resztę czeladzi (jeśli miał więcej) zapraszano do
izby czeladnej - gdzie też najczęściej zaczynała się pijatyka.
Zarówno przy piciu, jak i przy jedzeniu obowiązywała
przynuka
, czyli przymuszanie ze
strony gospodarza. Musiał on na początku nieustannie zachęcać do częstowania się,
kosztowania, spełniania kielichów i dokładania na talerze. Jeżeli przynuki nie było, goście
powinni wstrzymywać apetyty i raczyć się tylko małymi kąskami, tak jakby od niechcenia.
Jak wyglądało nieraz przymuszanie do picia gości, którzy wzdragali się zbyt szczerze,
opisano w podręczniku Dzikich Pól.
Pożegnanie wyglądało podobnie jak przywitanie. Gospodarz odprowadzał przybysza na
ganek (lub do bramy), a na podwórzu czekał już zaprzężony powóz. Gospodarz dziękował
gościowi za przyjazd, przepraszał za niewygody i przyjęcie niegodne tak zacnego gościa,
wyrażał żal z powodu rozstania, a na koniec prosił o zachowanie we wdzięcznej pamięci i
ponowne odwiedziny. Gość odpowiadał w podobnym tonie, zachwalając wspaniałą gościnę i
przepraszając, jeśli był zbytnim ciężarem i w czymś się uprzykrzył. Oczywiście, na
pożegnanie pito strzemiennego, a często pito go tyloma kielichami, przeplatając wzajemnymi
pochlebstwami i niepotrzebnymi przeprosinami, że gość koniec końców rezygnował tego dnia
z wyjazdu. A czasem odjechać nie był w ogóle w stanie.
Podarunki.
Pośród szlachty zwyczaj wzajemnego składania sobie podarunków był bardzo
rozpowszechniony. Okazję stanowiły nie tylko święta i rocznice, ale i zwykłe spotkania
towarzyskie. Po wesołej biesiadzie w godnym towarzystwie gospodarz bardzo często
darowywał gościowi coś na pamiątkę, a najchętniej rzecz, o której wiedział, że gościowi
przypadła do gustu. Darowano więc gościom broń, kontusze, kilimy, psy myśliwskie, bogacze
najczęściej rozdawali konie, a magnaci nawet i wioski. Oczywiście wypadało krygować się
trochę przed przyjęciem cennego podarunku, a potem złożyć kwieciste podziękowanie.
Poza tym na święta i przy różnych okazjach obdarowywano służbę domową drobnymi
sumami pieniędzy lub przedmiotami niewielkiej wartości. Podobnież będąc u kogoś w
gościnie, dobrze było wręczyć parę dukatów nastoletniemu synowi gospodarza, a jakiś
zgrabny upominek żonie i córkom. I wszędzie należało wręczać „napiwki” - pisarzowi za
wydanie aktu i kanceliście za jego przepisanie, furmanowi, przewodnikowi, grajkom w
karczmie... za każdą przysługę szlachcic wręczać winien choć po parę groszy, a żebrakowi też
trojaka jałmużny by się zdało... Nawet odźwiernemu w pałacu wypadało wsunąć w łapę kilka
złotych, by nie wyjść na sknerę lub nędzarza.
Natomiast
nie obowiązywał
w Polsce orientalny obyczaj (w gruncie rzeczy płaski,
wyrachowany i zdecydowanie nieszlachecki
), zgodnie z którym należało ocenić wartość
podarunku i zrewanżować się darem o identycznej wartości. Oczywiście dobrzy sąsiedzi
często obdarowywali się wzajemnie, ale hetman mógł nadać wioskę ubogiemu żołnierzowi po
prostu w nagrodę za wierną służbę - albo nawet z czystej pijackiej sympatii – i wojak mógł
dar przyjąć bez ujmy na honorze.
Rubaszność i wulgarność.
Kultura sarmacka była bardzo bezpośrednia. Nie istniała u nas
sztywna, drobiazgowa etykieta (wyjątkiem był dwór Zygmunta III, hołdującego wzorom
hiszpańskim), a jedynie pewne ogólne zasady przyzwoitości. Których granice były nader
płynne, bo powszechnie tolerowano np. używanie „grubych” słów. Przeklinano nie tylko po
karczmach, lecz i na dworach, a nawet i w sejmie pośród senatorów. Sam Władysław IV albo
Jan Kazimierz w chwili wzburzenia potrafili publicznie rzucać kurwami. Nie znano u nas
sztuki wykwintnej konwersacji, po dworkach i pałacach (wyjąwszy dwory pańskie, gdzie w
XVII w. szerzyła się moda francuska) słyszało się przede wszystkim oracje, facecje, plotki i
„staropolskich pierdołów gawędy”. Dominowały więc opowieści, nie konwersacja. Same zaś
opowieści często były rubaszne, a niekiedy wulgarne, zwłaszcza w gronie męskim. W
obecności niewiast lub dostojnych person wypadało się hamować, a przynajmniej przepraszać
za dosadne słowa frazą „uczciwszy uszy” lub „z odpuszczeniem”, ale podochoceni panowie
nieraz i przy damach się zapominali. Stąd już młodziutkie, dorastające panny były oswojone z
karczemną mową, a czasem i im samym wypsnęło się mocne słówko, ku lekkiej konfuzji
„winowajczyni” i wielkiej uciesze obecnych.
Wyzywano się najczęściej „od matki”, czyli „skurwy synem”, „pogańskim synem” lub
łagodniej, „takim synem”, ponadto często słyszało się obelgę „kiep” lub „kurwa”. Co
ciekawe, „ty kurwo” mawiano zarówno do kobiet (gdzie czasem łagodzono na „murwę”), jak
i do mężczyzn. Zachował się list „Diabła” Stadnickiego do Mikołaja Jazłowieckiego, w
którym pisze „Kurwo wszeteczna, nikczemna, przestań kurewskich, wszetecznych swarów.”
Nawet popularny dzisiaj wulgaryzm na „j” jest bardzo sędziwy, spotykamy go bowiem już w
kronice sądowej z XVII wieku, w sytuacji tyleż strasznej co komicznej – gdy prowadzoną na
stos czarownicę zapytano zgodnie ze zwyczajem, czy odpuszcza krzywdy swoim
prześladowcom, sędziom i oprawcom, wiedźma „odpuściła” dosadnymi słowy „jebał ich tam
pies”.
I jeszcze jedno. Bardzo plugawie brzmiały dla uszu współczesnych wykrzyknienia typu: "idź
do diabła", "niech mnie diabli porwą", "niech go piekło pochłonie". Szatan był w XVII wieku
żywy i fizycznie obecny pośród ludzi. Podobne przekleństwa mogły ściągnąć diabelską
uwagę i się urzeczywistnić. Istniało wszak wiele opowieści o porwaniu grzeszników żywcem
do piekieł.
Klątwy.
Oprócz zwykłych wyzwisk niezmiernie często rzucano klątwy. „Żeby cię pierwsza
kula nie minęła”, „bodajbyś sczezł/zdechł”, „bodaj cię zabito” i wiele, wiele innych.
Celowały w tym mieszczki, a zwłaszcza przekupki. Ale i szlachcianki wykazywały się nieraz
prawdziwym kunsztem, jak znana z pamiętników Paska pani Sułkowska, której żołnierze
królewscy wycięli na szałasy drzewka z wirydarza. Gdy potem król zajechał do jej dworu,
gospodyni padła na kolana, wzniosła oczy i ręce ku niebu, po czym jęła wołać: „Panie Boże
sprawiedliwy! Jeżeliś kiedykolwiek różnymi plagami karał złych i niesprawiedliwych królów,
wydzierców, szarpaczów, krwie ludzkiej niewinnej rozlewców, dziś pokaż sprawiedliwość
twoję nad królem Janem Kazimierzem, żeby pioruny na niego z jasnego nieba trzaskały, żeby
go ziemia żywo pożarła, żeby go pierwsza kula nie minęła, żeby wszystkie owe, które
dopuściłeś na Faraona, jego dotknęły plagi za te wszystkie krzywdy...” A kto chce wiedzieć,
jak się to dla baby skończyło, jazda do księgarni po Paskowe „Pamiętniki”!
Pojedynek.
Staropolski pojedynek różnił się bardzo od modelu zachodnioeuropejskiego,
który znamy chociażby z "Trzech muszkieterów". Pojedynek polski nie wykształcił nigdy
ścisłych zasad ani sztywnego kodeksu honorowego. Nie było nawet obowiązku się bić.
Szlachcic mógł odrzucić wyzwanie nie narażając się na utratę honoru, a jeśli obwołano go za
to tchórzem, wystarczyło dumnie podkreślić swoją wyższą pozycję społeczną. Co w praktyce
mógł zrobić każdy - stary mógł nie chcieć bić się z młokosem, posesjonat z hołyszem,
urzędnik ziemski ze zwykłym szlachcicem. Mówiło się wtedy z godnością coś w stylu:
"Byłbym ja ci stanął, gdybyś był mi równy, ale żeś tego niegodzien, to cię mogę jeno sługom
moim kazać obić." Jeśli zaś pozycja obu adwersarzy była równa, sprawę załatwiało
pomówienie przeciwnika o nieprawe pochodzenie albo o zboczenie seksualne albo o
krzywoprzysięstwo albo o cokolwiek hańbiącego. Nie było również obowiązku wyzywania na
pojedynek za doznaną krzywdę lub zniewagę - dla osiadłej szlachty bardziej naturalne było
pozwanie krzywdziciela do sądu niż na ubitą ziemię. Rzecz jasna, inne zwyczaje panowały
wśród wojskowych, którzy za zniewagę zwykle odpłacali szablą, ale warto pamiętać, że nie
było to konieczne dla zachowania honoru. Można było dochodzić swego w sądzie, a nawet po
chrześcijańsku darować wszystkie winy. Jeśli już wyzywano do walki, czyniono to
najczęściej osobiście, bo też większość pojedynków wybuchała spontanicznie i rozstrzygała
się jeszcze zanim opadły emocje. Co prawda nie wypadało wszczynać burdy będąc u kogoś w
gościnie, bo wyrządzało się tym samym dyshonor gospodarzowi (i to podwójny – raz, że
okazywało mu się pospolity brak szacunku i dwa, że atakowało się gościa, za którego
bezpieczeństwo gospodarz był częściowo odpowiedzialny), ale podczas mocno zakrapianych
biesiad mało kto na to zważał – co najwyżej pro forma wychodziło się na podwórze, żeby
bójka nie odbywała się pod dachem gospodarza. Oczywiście nie zawsze skakano sobie do
gardeł natychmiast (a jeśli nawet, to czasem jeszcze kompani przytrzymali i kazali ochłonąć),
nie zawsze też obrażony był obecny na miejscu – czasem dowiadywał się o wyrządzonej mu
zniewadze od osób trzecich. Toteż wyzwanie na pojedynek – ustne albo pisemne – można
było posłać za pośrednictwem znajomego szlachcica. Wypadało, żeby to był szlachcic, a
jeżeli kartelusz z wyzwaniem poniósł sługa, oznaczało to kolejny policzek dla przeciwnika.
Sługa był zresztą bardziej narażony na ewentualne skutki gniewu wyzwanego – był przecież
w podobnej sytuacji, jak woźny dostarczający pozew. Co do sekundantów, to panowała tu
pełna dowolność. Można było wybrać sobie sekundantów i sędziego, a można było i
poprzestać na zwykłych obserwatorach. Raczej nie zdarzały się pojedynki sam na sam, bez
żadnych świadków, a przynajmniej nigdy o takim nie słyszałem. Samo wyzwanie na
pojedynek nie było w Polsce bezwzględnie wiążące. Jeśli umawiano się na odleglejszy
termin, krewni i przyjaciele starali się załagodzić spór i do rozlewu krwi nie dopuścić, co też
często się udawało
4
. Pogodzenie się, wzajemne przeprosiny i zaniechanie pojedynku wcale
nie przynosiły ujmy na honorze, a wręcz przeciwnie, świadczyły o chrześcijańskich cnotach i
zdrowym rozsądku, które to przymioty były wysoko cenione
5
. Takich niedoszłych
pojedynków mieliśmy bardzo wiele. A skoro już jednak naprawdę doszło do siekaniny, warto
zaznaczyć, że pojedynki na szable rzadko bywały śmiertelne - najczęściej kończyły się tylko
zranieniem jednego z walczących w ramię lub dłoń (i np. obcięciem paru palców)
6
. Następne
w kolejności były cięcia w głowę – też nie zawsze śmiertelne – a najrzadziej występowały
pchnięcia bądź trafienia w inne lokacje. Tu polska statystyka wypada o wiele korzystniej od
zachodnioeuropejskiej, na Zachodzie walczono bowiem na rapiery i szpady, co w większości
przypadków kończyło się śmiercią. Niemal każde poważne trafienie szpadą w korpus
(przebicie płuca, wątroby, brzucha) prowadziło prosto na cmentarz - albo ginęło się na
miejscu albo w krótkim czasie z zakażenia. Tak więc tradycje zachodnioeuropejskie były
bardziej krwiożercze nie tylko ze względu na surowy kodeks honorowy, ale również i ze
względu na rodzaj używanej broni. W Rzeczypospolitej honorowe pojedynki na wzór
zachodni (lecz zwykle na szable) występowały tylko czasami, a zwyczaj ten przynosiła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]