download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Daphne du Maurier

 

Oberża na pustkowiu

    

 

 

Słowo wstępne

 

Daphne du Maurier, popularna współczesna pisarka angielska, mistrzyni psychologicznego

romansu sensacyjnego, urodziła się w Londynie 13 maja 1907 roku. Była córką Sir Geralda du Maurier, znanego londyńskiego aktora i reżysera teatralnego, i wnuczką George'a L.I. Busson du Maurier, ilustratora książek i autora opowiadań, paryżanina z miejsca urodzenia, a potem już do końca życia londyńczyka. Panna Daphne rosła więc w rodzinie francusko_angielskiej, pośród artystów nasiąkając miłością do sztuki i rzetelnym, praktycznym znawstwem dzieł literackich, teatralnych, malarskich, muzycznych. Pierwsze nauki pobierała prywatnie, w domu, dalsze w Paryżu. W roku 1932 poślubiła Sir Fredericka Browninga, generała. Niebawem została matką trojga dzieci.

Wcześniej jednak stała się pisarką. W roku 1931 opublikowała pierwszą swoją powieść - "The Loving Spirit", w roku 1932 następną - "I'll Never Be Young Again" (polski przekład pt. "Już nigdy nie będę młody", 1939), ale pierwszy wielki sukces pisarski osiągnęła w roku 1936, kiedy wydała frapującą opowieść o rozbitkach i przemytnikach z wybrzeża kornwalijskiego, pt. "Jamaica Inn", w polskim przekładzie "Oberża na pustkowiu" (pierwsze wydanie nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego w roku 1976). Jest to - jak większość utworów Daphne du Maurier - mistrzowski splot wątków: przygodowego, romansowego i sensacyjnego, na bogatej i barwnej kanwie obyczajowej, z otoczką nastrojowości rodem z powieści romantycznej. Miejscem akcji jest tytułowa oberża "Jamajka", ukryta wśród bezludnych torfowisk, za dnia zamknięta na dziesięć spustów, z ledwo tlejącym wewnątrz życiem ciotki Patience, nocą za to otwarta dla typów spod ciemnej gwiazdy: złodziei, przemytników, morderców, naprowadzających statki na skały i ograbiających je... Wszystko to pod wodzą oberżysty Jossa Merlyna i jeszcze kogoś, kto kryje się w mroku. Któregoś dnia przybywa do "Jamajki" młoda kobieta, Mary, siostrzenica żony Jossa Merlyna, a wkrótce pojawia się niezwykły młody mężczyzna, Jem Merlyn, brat straszliwego oberżysty. Nawiązuje się intryga romansowa, która uatrakcyjnia wątek

przygodowo_sensacyjny, prowadzony z właściwym Daphne du Maurier wyczuciem napięcia,

grozy i tajemniczości. "Jamajka" staje się widownią dramatycznych wydarzeń.

Jeżeli "Jamaica Inn" była pierwszym sukcesem pisarki, to sławę przyniosła jej "Rebecca",

powieść z roku 1938 (polski przekład przedwojenny "Pani na Manderley", polski przekład

powojenny "Rebeka"), mocno dziś staroświecka, a przecież wciąż bardzo atrakcyjna w swej

gotyckiej stylistyce, z romantycznym sztafarzem, z wielkim angielskim panem w roli głównej, z kochającą go, uroczą i naiwną dziewczyną u jego boku, z demoniczną panią w jego przeszłości, słowem, przepyszna powieść o miłości, nienawiści i zbrodni, jakiej wciąż poszukują czytelnicy.

Po "Rebece" Daphne du Maurier napisała jeszcze wiele romansów historycznych i sensacyjnych, spośród których wymienić trzeba co najmniej "Hungry Hill" (1943), "The King's General" (1946; polski przekład pt. "Generał Jego Królewskiej MOści", 1949), "My Cousin Rachel" (1951), "Mary Ann" (1951). Nie dorównywały one ani "Oberży na pustkowiu", ani "Rebece", ale cieszyły się nie mniejszą niż tamte bestsellery poczytnością, chociażby ze względu na "dobrą markę" autorki. A dodać trzeba, że sławę DAphne du Maurier pomnażały adaptacje filmowe i teatralne, a także telewizyjne "Rebeki", "Oberży na pustkowiu", "MOjej kuzynki Racheli"... Do dziś oglądamy je na ekranach dużych i małych z

zainteresowaniem, co świadczy o żywotności romansów i talencie pisarki.

Daphne du Maurier zmarła  niedawno, w Kornwalii. Pozostawiła po sobie około trzydziestu książek, nie tylko beletrystycznych (powieści, zbiorów opowiadań, dramatów), ale także innych, na przykład literacki portret ojca, pt. "Gerald", lub portret swej francusko_angielskiej rodziny, pt. "The du Mauriers". Wszystkie te książki określają ją jako pisarkę popularną

wysokiej rangi artystycznej.

 

 

Maria Jentys

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział I

 

 

 

 

 

Był posępny, szary dzień, jeden z ostatnich dni listopada. Zmiana pogody przyszła nagle, gdy

nieżyczliwy, ostry wiatr zasnuł niebo ołowianymi chmurami, z których mżył nieustannie drobny deszcz, a choć była dopiero druga po południu, bladość zmierzchu jesiennego spadła już na wzgórza, spowijając je mgłą. Lepki ziąb mimo szczelnie zamkniętych okien przenikał do wnętrza dyliżansu i nasycał wilgocią skórzane obicia siedzeń. Musiała też być niewielka szpara w dachu, bo cienkie strumyczki deszczu raz po raz spływały z góry, zostawiając w tym miejscu na skórze granatowe smugi i plamy jak po rozlanym atramencie.

 

Woźnica, po uszy okutany płaszczem, zginał się na koźle wpół, daremnie usiłując stworzyć sobie osłonę z własnych ramion, a smutne konie z trudem posuwały się naprzód, zbyt nękane wichurą i deszczem, aby reagować na uderzenia bata, który co chwila trzaskał nad ich łbami.

 

Koła dyliżansu z jękiem i  skrzypieniem zapadały się i podskakiwały na wybojach, czasem zaś spryskiwały szyby płynnym błotem, co w połączeniu z nieprzerwanie siąpiącym deszczem uniemożliwiało choćby rzut oka na krajobraz.

 

Nieliczni pasażerowie dla rozgrzewki tulili się" do siebie i wydawali chóralne okrzyki, ilekroć dyliżans wpadł do dołu głębszego niż zwykle, staruszek zaś, który narzekał bez przerwy, odkąd wsiadł w Truro do dyliżansu, w pewnej chwili zerwał się rozwścieczony, otworzył z

wysiłkiem okno i nie zważając na strugi deszczu zalewające nie tylko jego, lecz i towarzyszy podróży, wysunął głowę na zewnątrz. Piskliwym, złym głosikiem wymyślał woźnicy od łotrów, zbójów, morderców i krzyczał, że jeśli woźnica nadal będzie pędził na złamanie karku, wszyscy pasażerowie wyzioną ducha, zanim dojadą do Bodmin, bo i tak już ledwie

zipią, a jeśli o niego osobiście chodzi, nigdy już nie wsiądzie do dyliżansu.

 

Trudno by ustalić, czy woźnica go w ogóle słyszał. Prawdopodobniejsze było, że potoki wyrzutów porwał i uniósł wiatr. Staruszek po chwili czekania, wyziębiwszy dokładnie wnętrze dyliżansu, usiadł znów na swoim miejscu w kącie, okrył kolana pledem i coś tam do

siebie gniewnie mamrotał.

 

Najbliższa jego sąsiadka, wesoła, rumiana kobieta w niebieskiej pelerynie, westchnęła ze współczuciem, po czym mrugając do pozostałych pasażerów i nieznacznym ruchem głowy wskazując staruszka, stwierdziła po raz co najmniej dwudziesty, że jak żyje nie pamięta takiej niepogody, wichura co się zowie, tu już nikt się nie pomyli i nie powie, że jest lato. Następnie pogrzebała w pokaźnym koszyku, wyciągnęła wielki kawał ciasta i zatopiła w nim mocne białe zęby.

Mary Yellan  siedziała w przeciwległym kącie, tam gdzie strumyczek deszczu sączył się

przez szparę w dachu. Niekiedy zimna kropla spadała jej na ramię, wówczas dziewczyna

strzepywała ją niecierpliwie.

Z podbródkiem wtulonym w dłonie nie odrywała oczu od okna zachlapanego błotem i deszczem w nikłej, lecz wciąż jeszcze żywej nadziei, że jakiś promień słońca przebije się w końcu przez chmury i choć skrawek błękitu, co wczoraj jeszcze olśniewał nad Helfordem, zabłyśnie na znak pomyślnej przyszłości.

 

Znajdowała się zaledwie o czterdzieści mil od miejsca, które przez dwadzieścia trzy

lata było jej domem, lecz owa nadzieja w sercu zaczęła już przygasać, a nieustępliwa

odwaga, co stanowiła dominującą cechę charakteru dziewczyny i ratowała ją podczas choroby i śmierci matki, dała się teraz zachwiać pierwszym podmuchom wichury.

 

Okolica była zupełnie obca, a to już samo przez się budziło przerażenie. Przez zamglone okno dyliżansu Mary, wytężając wzrok, spoglądała na świat całkiem odmienny od tamtego, który znała, a od którego dzielił ją tylko dzień podróży. Jakże dalekie teraz i być może utracone na zawsze wydawały się lśniące wody Helfordu, zielone wzgórza, łagodne stoki dolin, gromadki białych domków nad brzegiem rzeki! Helfordzki deszcz był dobrotliwy, szeleścił w listowiu drzew, niknął w bujnej trawie, tworzył potoki i rzeczułki spływające do szerokiej rzeki, wsiąkał we wdzięczną glebę, która odpłacała się barwnymi kwiatami.

 

Ten deszcz był zajadły, bezlitosny, siekł okna dyliżansu i smagał twardą, jałową ziemię. Żadnych tu drzew, jeśli nie liczyć jednego lub dwóch, rozpościerających nagie konary, powyginane i poskręcane przez stulecia wichrów, a tak sczerniałych ze starości i słoty, że gdyby nawet wiosna owiała je swym tchnieniem, pączki nie odważyłyby się chyba rozwinąć w liście, lękając się spóźnionych, zabójczych przymrozków. Uboga okolica, bez żywopłotów i łąk, kraina kamieni, czarnego wrzosu i karłowatego żarnowca.

 

Tutaj nigdy pewno nie bywa na prawdę pogodnie, myślała Mary; albo szaruga jak dzisiaj, albo sucha spiekota pełni lata, a nigdzie zielonej, cienistej kotliny, dającej schronienie, sama tylko trawa, co żółknie i brunatnieje jeszcze przed końcem maja. W tym szarym, obcym krajobrazie nawet ludzie na drogach i w miasteczkach wyglądają inaczej, upodabniają

się widać do otoczenia. W Helston, tam gdzie wsiadła do pierwszego dyliżansu, Mary

czuła się jeszcze na dobrze znanym gruncie. Tyle dziecięcych wspomnień łączyło ją z Helston. Cotygodniowe wyprawy na targ z ojcem, a potem, kiedy ojca zabrakło, z matką, która mężnie zajęła jego miejsce i tak jak on jeździła niezmordowanie tam i z powrotem, w zimie i w lecie. Woziła okryte starannie słomą kury, jajka, masło, Mary zaś siedziała obok, mocno ściskając większy od siebie koszyk i opierając swój mały podbródek o

pałąk. Ludzie w Helston byli im życzliwi, nazwisko Yellan znane było w miasteczku i szanowane, gdyż po śmierci męża wdowa musiała toczyć ciężką walkę o byt i niewiele było kobiet, co mając jedno tylko dziecko i całe gospodarstwo do prowadzenia, wybrałyby samotność i nie myślały wcale o powtórnym zamążpójściu. Pewien farmer z Manaccan poprosiłby ją o rękę, gdyby tylko śmiał, drugi ewentualny kandydat mieszkał w Gweek, ale czytali z jej oczu, że nie zechce żadnego z nich, bo duszą i ciałem wciąż należy do tego, co odszedł. Ale harówka na farmie zmogła w końcu matkę. Ona, co nie oszczędzała się nigdy i przez siedemnaście lat wdowieństwa zmuszała się ustawicznie do nadludzkich wysiłków, nie

zdołała przetrzymać ostatniej próby i straciła serce do dalszej walki.

 

Inwentarz farmy wciąż się kurczył, a że nastąpiły ciężkie czasy - jak mówiono matce w

Helston - i ceny gwałtownie spadły, nie sposób było nigdzie zdobyć gotówki. Wszędzie wokół panowała ta sama rozpaczliwa sytuacja. Farmerom głód zaglądał już w oczy. Na domiar złego jakaś zaraza spadła na okolicę i zabijała żywy inwentarz w wioskach dookoła Helfordu. Zaraza nie miała nazwy i nie było na nią lekarstwa. Atakowała i niszczyła wszystko, co żywe, niczym późny mróz, co wiosną przychodzi nagle wraz z księżycem na nowiu, a potem znika, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu prócz martwych stworzeń. Trudny to był, niespokojny okres dla Mary i jej matki. Patrzały, jak wyhodowane przez nie kurczęta i kaczęta jedno po drugim marnieją i giną. Widziały, jak młody byczek padł na łące, tam gdzie się pasł. Najboleśniejsza była śmierć starej klaczy, która służyła im przez dwadzieścia lat i na której szerokim grzbiecie Mary jako małe dziecko uczyła się jeździć

konno. Klacz pewnego ranka w stajni wydała ostatnie tchnienie, opierając łeb na kolanach Mary, a kiedy wykopano dół w sadzie pod jabłonią, kiedy ją pochowano i nigdy już nie miała zawieźć ich w dzień targowy do Helston, matka zwróciła się do Mary i rzekła:

 

- Jakaś część mojej duszy poszła do grobu razem z biedną Nell, Mary. MOże to moja wiara

w Boga, nie wiem, ale czuję, że serce mam zmęczone i nie mogę już dłużej żyć.

Weszła do domu i usiadła w kuchni, blada jak płótno, postarzała nagle o dziesięć lat. Wzruszyła obojętnie ramionami, kiedy Mary powiedziała, że zawoła lekarza.

- Za póŹno, dziecko - rzekła - o siedemnaście lat za późno.

Zaczęła płakać cicho, ona, która nigdy dotychczas nie płakała.

Mary pobiegła po starego doktora, który mieszkał w Mawgan i który obecny był przy jej narodzinach. Doktor, jadąc z nią swoją dwukółką na farmę, potrząsał smutno głową.

- Powiem ci, Mary, co to jest - rzekł. - Twoja matka od chwili śmierci ojca nie oszczędzała się wcale, a do tego wciąż miała zgryzoty, no i załamała się w końcu. Nie podoba mi się to. W złym czasie to się stało.

Zajechali krętą drogą polną pod dom. Przy furtce czekała sąsiadka, pilno jej było obwieścić niedobre nowiny.

- Twojej matce jest gorzej - krzyknęła. - Stanęła przed chwilą w drzwiach, blada była

jak upiór. Nagle dreszcz nią wstrząsnął i upadła na ścieżkę. Pani Hoblyn i Will Searle podbiegli do niej. Zanieśli biedaczkę do domu. Mówią, że nie otwiera oczu.

Doktor stanowczym ruchem odsunął sprzed drzwi gromadkę gapiów. Razem z Williamem

ŃSearle podnieśli z podłogi nieruchomą postać i zanieśli na górę do sypialni.

- Udar - orzekł doktor - ale ona oddycha, puls jest równomierny. Tego się też obawiałem: że załamie się właśnie tak, nagle. Dlaczego to się stało akurat teraz, po tylu latach, Bogu jednemu wiadomo i jej samej. Ty, Mary, musisz teraz udowodnić, że jesteś córką swoich rodziców i dołożyć starań, aby matka odzyskała zdrowie. Tylko tobie może się to udać.

Ponad pół roku Mary pielęgnowała matkę w tej pierwszej i ostatniej chorobie, lecz mimo całej troski i opieki, jaką otaczali chorą i córka, i doktor, wdowa nie powracała do zdrowia. Zabrakło jej woli życia.

Zdawało się, że pragnie tylko wyzwolenia i modli się w duchu, aby przyszło jak najprędzej.

Powiedziała do Mary:

- Nie chcę, żebyś się borykała tak jak ja. Takie zmagania niszczą ciało i ducha. Nie ma powodu, żebyś została tutaj, kiedy odejdę. Najlepiej będzie, jeżeli pojedziesz do Bodmin, do ciotki Patience.

Mary usiłowała przekonać matkę, że śmierć wcale jej nie grozi, ale perswazje na nic się zdały. pani Yellan spodziewała się śmierci i tego jej przeświadczenia nie sposób było zwalczyć.

- Nie chcę opuszczać farmy, mamo - rzekła w końcu Mary. - Tu się urodziłam, tutaj urodził

się ojciec, a ty też pochodzisz przecież z tej okolicy. Tu jest miejsce Yellanów. Nie boję się

ubóstwa ani trudności. Pracowałaś tu sama jedna przez siedemnaście lat, czemu ja bym nie miała tak samo pracować? Jestem silna, podołam każdej męskiej robocie, wiesz o tym.

- To nie jest życie dla młodej dziewczyny - odparła matka.  Harowałam przez wszystkie lata przez pamięć ojca i przez wzgląd na ciebie. Praca dla kogoś daje kobiecie spokój i zadowolenie, ale kiedy się pracuje tylko dla siebie, to rzecz zupełnie inna. Nie wkłada się serca w pracę.

- Cóż bym robiła w mieście? - zaprotestowała znów Mary. - Nie znam innego życia, jak to nasze nad rzeką, i nie chcę znać. Dość mi miasta, kiedy jeżdżę stąd do Helston, więcej nie

potrzeba. Najlepiej mi tutaj z tymi kurkami, co nam jeszcze zostały, z warzywami w ogrodzie, ze starą maciorą, z łódką na rzece. Co będę robiła w Bodmin u ciotki Patience?

- Mary, dziewczyna nie może mieszkać sama, bo albo zwariuje, albo zejdzie na złą drogę. Inaczej nie bywa. NIe pamiętasz już biednej Zuzanny, co o północy przy  pełni księżyca chodziła po cmentarzu i wołała kochanka, którego nigdy nie miała? A jeszcze przed twoim urodzeniem była tu panienka, która została sierotą mając lat szesnaście. Uciekła do Falmouth i wdała się z marynarzami. Otóż nie zaznam spokoju w grobie ani ja, ani twój ojciec, jeżeli

pozostaniesz bez opieki. Spodoba ci się ciotka Patience, zawsze była pierwsza do zabaw i

śmiechów, a serce ma wielkie jak stodoła i miękkie jak masło. Pamiętasz, jak była

tutaj dwanaście lat temu? Miała wstążki przy kapeluszu i jedwabną halkę. Jeden człowiek,

który pracował w Trelowarren, miał na nią oko, ale ona uważała, że warta jest lepszego losu.

Tak, Mary pamiętała ciotkę Patience z jej fryzowaną grzywką i wielkimi niebieskimi

oczami, pamiętała, jak ciotka śmiała się i trajlowała, jak unosiła do góry spódnice i ostrożnie, na paluszkach przechodziła przez błoto na podwórku. Śliczna była jak wróżka z bajki.

- Jakim człowiekiem jest twój wuj, a jej mąż, tego nie umiem powiedzieć - mówiła dalej matka - bo nigdy go nie widziałam ani nie spotkałam  nikogo, kto by go znał. Ale kiedy ciotka wyszła za niego - na świętego Michała minęło dziesięć lat - napisała do mnie list pełen

takich zachwytów, aż można było pomyśleć, że to pisze młodziutka dziewczyna, nie kobieta lat trzydziestu z hakiem.

- Będą mnie uważali za nieokrzesaną dzikuskę - powiedziała Mary z namysłem. - Nie mam pięknych manier, których się wymaga od dziewcząt. Nic sobie nie będziemy mieli do powiedzenia.

- POkochają cię taką, jaka jesteś, minki i sztuczki nie mają znaczenia. Dziecko, masz mi przyrzec, że kiedy odejdę, napiszesz do ciotki Patience. Powtórzysz jej, że ostatnim moim i najgorętszym życzeniem było, żebyś się do niej przeniosła.

- Przyrzekam - powiedziała Mary, ale ciężko jej było na sercu i smutno na myśl o przyszłości tak niepewnej i niezbadanej, gdy utraci wszystko, co zna i kocha, a w ciężkich chwilach nie będzie miała nawet tej pociechy, jaką daje widok domu rodzinnego.

 

Matka z każdym dniem była coraz słabsza, z każdym dniem uchodziło z niej życie.

Przetrwała jeszcze żniwa, zbiór owoców i pierwsze opadanie liści, gdy jednak nadeszły

poranne mgły, gdy szron okrył ziemię, wezbrana rzeka popędziła na spotkanie rozszalałego morza, a fale z rykiem rozbijały się na małych plażach helfordzkich, wdowa zaczęła się miotać niespokojnie na łóżku. Nazywała córkę imieniem zmarłego męża, mówiła o sprawach dawno minionych i o ludziach, których Mary nigdy nie znała. Przez trzy dni żyła we własnym, zamkniętym świecie, a na czwarty dzień umarła.

 

Mary patrzała, jak wszystko, co kochała i znała, przechodzi stopniowo do obcych rąk. Żywy

inwentarz popędzono na targ do Helston. Farmę kupił jakiś człowiek z Coverack, któremu spodobał się dom. Nowy właściciel z fajką w zębach chodził po podwórzu, pokazywał, jakie wprowadzi tu zmiany i które drzewa wytnie, żeby mieć ładniejszy widok, a Mary z niemą nienawiścią obserwowała go ze swego okna, pakując skromny dobytek do kufra po ojcu.

 

Przybysz z Coverack sprawił, że poczuła się intruzem we własnym domu; najwyraźniej

chciał, żeby wyniosła się stąd czym prędzej, myślała więc tylko o tym, aby najrychlej ze

wszystkim skończyć i nigdy już tu nie wracać. Jeszcze raz przeczytała list od ciotki,

skreślony niepewną ręką na zwykłym papierze. Ciotka pisała, że wstrząśnięta jest nieszczęściem, które spotkało siostrzenicę; nic nie wiedziała o chorobie siostry, przecież to

już tyle lat, odkąd była ostatni raz w Helford. Po czym następował ciąg dalszy: "U nas

też zaszły duże zmiany. Nie mieszkam już w Bodmin, ale dwanaście mil za miastem, na

drodze do Launceston. Okolica bezludna, pustkowie, gdybyś więc do nas przyjechała, rada

byłabym z twego towarzystwa, zwłaszcza w zimie. Pytałam wuja, nie ma nic przeciwko temu, jak powiada, jeżeli tylko jesteś cicha, nie gadatliwa i będziesz nam pomagać, kiedy zajdzie potrzeba. Nie może ci nic płacić ani żywić cię za darmo, jak sama pewno rozumiesz. W zamian za mieszkanie i utrzymanie będziesz musiała pomagać w barze. Bo widzisz, wuj jest

właścicielem oberży "Jamajka"".

Mary złożyła list i schowała go do kufra. Dziwne to było zaproszenie od zawsze

uśmiechniętej ciotki Patience, jaką pamiętała.

Oziębły, oschły list, bez słowa pociechy, nie wyjaśniający nic prócz tego, że siostrzenica nie może żądać pieniędzy. Ciotka Patience z jej jedwabnymi halkami i delikatnym obejściem żoną karczmarza! Mary doszła do wniosku, że kryje się tu coś, o czym matka z pewnością nie

wiedziała. List nazbyt się różnił od tamtego sprzed dziesięciu lat, napisanego przez szczęśliwą młodą mężatkę.

Jednakże Mary dała matce słowo i nie może go złamać. Dom już sprzedany, nie ma tu dla

niej miejsca. Bez względu na to, jakiego dozna przyjęcia, ciotka jest rodzoną siostrą  matki, tylko o tym należy pamiętać. Skończyło się dawne życie - umiłowana farma i lśniące wody Helfordu. Przed nią leży przyszłość i oberża "Jamajka".

 

 

Tak się więc stało, że Mary Yellan znalazła się w skrzypliwym, rozchybotanym dyliżansie, jadącym z Helston na północ przez miasto Truro z jego gromadą dachów i wieżyc, z szerokimi brukowanymi ulicami, z błękitnym, jeszcze południowym niebem, z ludźmi, co stojąc w drzwiach uśmiechali się i przesyłali rękami pozdrowienia, gdy mijał ich z łoskotem dyliżans. Ale kiedy Truro pozostało w dolinie, niebo powlokło się chmurami, a po obu stronach traktu rozpostarł się teren jałowy i pusty. Wioski trafiały się teraz rzadko,  w drzwiach domków nie widać było uśmiechniętych twarzy. Drzew również było coraz mniej,

żywopłoty znikły bez śladu. Wreszcie dyliżans z turkotem zajechał do Bodmin, miasteczka

szarego i nieprzystępnego jak otaczające je wzgórza. Pasażerowie jeden po drugim zaczęli zbierać bagaże - wszyscy prócz Mary, która nadal siedziała w swoim kącie.

Woźnica z twarzą ociekającą deszczem zajrzał przez okno.

- Jedzie pani do ŃLaunceston? - spytał. - Niedobra będzie dzisiaj jazda przez torfowiska.

Mogłaby pani przenocować w Bodmin i pojechać jutrzejszym porannym dyliżansem. Nikt tu

już dalej nie jedzie prócz pani.

- Muszę być dzisiaj, bo czekają na mnie - rzekła Mary. - Nie boję się jazdy. Zresztą nie jadę aż do Launceston. Czy zechce mnie pan wysadzić przy oberży "Jamajka"?

Woźnica spojrzał na nią zaskoczony.

- Przy oberży "Jamajka"? - powtórzył. - A cóż pani ma tam do roboty? "Jamajka" nie jest

odpowiednim miejscem dla młodej panienki. To chyba jakaś pomyłka.

Wpatrywał się w nią z wyraźnym niedowierzaniem.

 

- O, słyszałam, że to pustkowie - odparła Mary - ale nie jestem przyzwyczajona do

życia w mieście. Nad rzeką Helford, tam skąd pochodzę, bardzo jest cicho, latem czy zimą, ale nigdy nie dokuczała mi samotność.

- Nie mówiłem wcale o samotności - rzekł mężczyzna. - Może pani nie rozumie, bo jest

pani tu obca. Nie chodzi mi o te dwadzieścia parę mil przez torfowiska, chociaż większość

kobiet bałaby się tamtędy jechać. Niech pani chwilę zaczeka.

Zwrócił się do kobiety, która stojąc w drzwiach gospody "Królewskiej" zapalała lampę

nad wejściem, już bowiem zapadał zmierzch.

 

- Proszę pani - zawołał - niech pani tu przyjdzie i przemówi do rozumu tej panience. Powiedziano mi, że jedzie do Launceston, ale ona mówi, że chce wysiąść przy "Jamajce".

Kobieta zeszła po stopniach i zajrzała do wnętrza dyliżansu.

- To dzika okolica, prawdziwe pustkowie - powiedziała - i jeżeli szuka pani pracy, to nie

znajdzie jej pani u tamtejszych farmerów. Ci na trzęsawiskach nie lubią obcych. Lepiej się

pani urządzi tutaj, w Bodmin.

Mary uśmiechnęła się do niej.

- O to się nie martwię. Jadę do krewnych. Mój wuj jest właścicielem oberży "Jamajka".

Nastąpiła długa cisza. W zamglonym świetle latarni Mary dostrzegła, że zarówno kobieta,

jak i mężczyzna patrzą na nią szeroko otwartymi oczami. Przeszył ją nagle ziąb,

wstrząsnął nią niepokój. Chciałaby usłyszeć od kobiety jakieś słowo otuchy czy zachęty, ale takie słowo nie padło. Kobieta cofnęła się od okna.

- Przepraszam - powiedziała wolno. - Oczywiście to nie moja sprawa. Dobranoc.

Woźnica z twarzą dość" mocno zaczerwienioną pogwizdywał jak ktoś, kto chce wybrnąć z

kłopotliwej sytuacji. Mary pod wpływem impulsu pochyliła się do przodu i dotknęła jego ramienia.

- Niech pan mi powie - poprosiła. - Nie będę miała nic za złe. Czy mój wuj nie jest tu

lubiany? Czy coś się za tym wszystkim kryje?

Mężczyzna bardzo się speszył. Powiedział niechętnie, unikając jej spojrzenia:

- "Jamajka" ma złą sławę. Opowiadają o niej różne historie, wie pani, jak to jest. Ale nie chcę robić plotek. Może to wszystko nieprawda.

- Jakie historie? - pytała Mary. - Chodzi o to, że tam się dużo pije? A może wuj pozwala, żeby w oberży zbierało się złe towarzystwo?

 

Mężczyzna usiłował się wykręcić.

 

- Nie chcę robić plotek - powtórzył - i właściwie o niczym nie wiem. No, gadają ludzie... A porządni goście nie chodzą już do "Jamajki". Tyle tylko wiem. Za dawnych czasów

poiło się tam i karmiło konie, wpadało się, żeby coś przegryźć i wypić kieliszek. Ale teraz

już się tam nie zatrzymujemy. Zacinamy konie i na nikogo się nie oglądamy, dopóki nie

dojedziemy do Pięciu Dróg, a i tam nie bawimy długo.

 

- Dlaczego ludzie nie chodzą do oberży? Z jakiego powodu? - nalegała Mary.

 

Woźnica milczał chwilę, zdawało się, że szuka właściwych słów.

- Boją się - powiedział wreszcie i potrząsnął głową; jasne było, że nic się z niego więcej nie wydobędzie.

Widocznie jednak poczuł, że zbyt był opryskliwy i zrobiło mu się żal Mary, bo po chwili

zajrzał znów do okna.

- Napije się pani przed wyjazdem herbaty? - spytał. - Czeka panią długa droga, a na torfowiskach jest zimno.

Mary potrząsnęła przecząco głową. Zapomniała o głodzie, a choć rozgrzałaby się chętnie

herbatą, nie miała ochoty wysiąść z dyliżansu i wejść do gospody "Królewskiej": kobieta

z pewnością będzie się na nią gapiła, ludzie będą szeptać po kątach. Poza tym jakiś zaczajony w niej tchórzliwy duszek szeptał wciąż natarczywie: "Zostań w Bodmin, zostań w Bodmin" i kto wie, może znalazłszy się w ciepłym i bezpiecznym schronieniu gospody, uległaby jego namowom. A przecież obiecała matce, że pojedzie do ciotki Patience, nie wolno się teraz cofnąć.

- No to jedźmy - rzekł woźnica. - Jest pani dziś wieczór jedyną podróżną na całym trakcie. Ma pani tu jeszcze jeden koc, proszę okryć kolana. Jak się już znajdziemy na szczycie wzgórza, będę popędzał konie, bo marna dziś noc do jazdy. Nie zaznam chwili spokoju, dopóki się nie znajdę we własnym łóżku w Launceston. Rzadko który z nas lubi jeździć o tej porze roku przez torfowiska, zwłaszcza przy takiej pogodzie.

 

Dyliżans zaturkotał po bruku, mijając zaciszne, solidne domy, migotliwe światła, nielicznych

przechodniów, co chyląc głowę przed wiatrem i deszczem, spieszyli do domu na kolację.

Przez okna zasłonięte okiennicami Mary widziała błyski przyjaznych świec - na kominku z pewnością płonie ogień, stół nakryto białym obrusem, kobieta i dzieci siadają do posiłku, mężczyzna tymczasem grzeje ręce przy wesołym płomieniu. Przypomniała sobie uśmiechniętą wieśniaczkę, z którą tu dziś przyjechała. Zastanawiała się, czy ona też siedzi teraz przy stole w otoczeniu dzieci. Jaka to była przyjemna kobieta, jakie miała rumiane policzki, jakie swojskie te spierzchnięte, spracowane ręce! Ile ufności budził jej niski głos! Mary zaczęła układać sobie bajeczkę: gdyby tak wysiadła za kobietą z dyliżansu, poszła z nią,

poprosiła ją o przytułek... Nie spotkałaby się z odmową, była tego pewna. Służyłaby kobiecie,

pokochałaby ją, brałaby udział w jej życiu. Poznałaby jej rodzinę...

Konie wspinały się na wzgórze za miastem. Przez okno w tyle dyliżansu widać było, jak

znikają światła Bodmin, szybko, jedno po drugim, aż wreszcie ostatni błysk mrugnął, zamigotał i zgasł. Mary znalazła się teraz sam na sam z wiatrem i deszczem, a od celu podróży dzieliło ją jeszcze dwanaście posępnych mil przez torfowiska.

Przyszło jej na myśl, że tak się chyba czuje okręt, kiedy opuszcza bezpieczną przystań.

Ale żaden statek nie mógł się czuć bardziej zgnębiony, choćby nawet wicher grzmiał w

olinowaniu i fale lizały pokład.

 

W dyliżansie było teraz ciemno, bo Mary uznała, że lepiej zgasić mizerny żółty płomyk kaganka, który w podmuchach wiatru, wpadających przez szparę w dachu, chybotał się na wszystkie strony, zagrażając skórze obić. Siedziała skulona w kącie, chwiejąc się to w jedną, to w drugą stronę, ilekroć dyliżans podskakiwał na wybojach i myślała o tym, że nigdy dotąd

nie wiedziała, jak złowroga może być samotność. Nawet w skrzypieniu i pojękiwaniu dyliżansu, który przez cały dzień kołysał ją przecież niczym kolebka, brzmiała teraz groźba. Wicher szarpał dach, strugi deszczu, coraz gwałtowniejsze, gdy zabrakło osłony wzgórz, pluły w okna ze zdwojoną zaciekłością. Po obu stronach traktu nagie torfowiska, ciemne,

nieprzebyte, bez drzew, bez domostw, rozpościerały się aż do niewidzialnego widnokręgu

jak bezkresna pustynia. Człowiek nie może mieszkać na takim jałowym pustkowiu, myślała Mary, i być jak inni ludzie; nawet dzieci rodzą się tu pewno wynaturzone niby sczerniałe krzaki żarnowca, przyginane do ziemi wiatrem, co nigdy nie ustaje, lecz dmie, jak mu się podoba, ze wschodu i zachodu, z północy i południa. Umysły też mają pewno spaczone, myśli niedobre, skoro muszą wciąż przebywać wśród moczarów i skał, wśród twardego wrzosu i

kruszejących głazów.

 

Z dziwnego pnia muszą pochodzić ci, co śpią pod tym czarnym niebem, mając pod głową tę nieżyczliwą ziemię. Niezawodnie pozostało w nich dotychczas coś z Szatana. Droga biegnie przez teren ciemny i milczący, nigdzie błysku światła, który choć na chwilę dodałby otuchy podróżnej w dyliżansie, wróżąc pomyślność, budząc nadzieję. A może na przestrzeni całych dwudziestu mil dzielących miasta Bodmin i Launceston nie ma ani jednego zamieszkanego domu, może nie ma nawet chatki pasterza przy tej bezludnej drodze, nie ma nic, prócz ponurego budynku - oberży "Jamajka".

Mary straciła rachubę czasu i odległości, nie wiedziała, która to mila, dziesiąta czy

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl