download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Friedrich Durrenmatt
Kraksa
(Tłumaczył Andrzej Wirth)
CZĘŚĆ PIERWSZA
Czy istnieją jeszcze jakieś historie możliwe, historie godne pisarza? Jeśli ktoś nie chce
mówić o sobie, romantycznie i lirycznie uogólniać swojej osobowości, jeśli nie czuje się zmuszony,
aby opowiedzieć szczerze o swych nadziejach i porażkach, o tym, jak sypia z kobietami - jak gdyby
prawdomówność mogła to wszystko podnieść do rangi uogólnienia, nie zaś w sferę medycyny lub
w najlepszym razie psychologii - jeśli ktoś nie chce tego robić, woli zaś dyskretnie pozostać w
cieniu, ukrywając taktownie sprawy osobiste, wpatrzony w swoje tworzywo jak rzeźbiarz w swój
materiał, kształtując go, ucząc się jednocześnie na nim, jeśli jak pewien typ klasyków stara się nie
popadać łatwo w zwątpienie - nawet kiedy nie da się zaprzeczyć, że czysty nonsens jawi się na
każdym kroku - wówczas pisanie staje się czynnością trudniejszą i bardziej samotną, a także
bardziej bezsensowną. Nie chodzi przecież o dobrą notę w historii literatury - komu nie zdarzyło
się otrzymać dobrej noty, jakaż miernota nie została już wyróżniona - postulaty dnia są ważniejsze.
Lecz i tutaj znów dylemat i niekorzystna sytuacja na rynku. Życie oferuje nam same rozrywki:
wieczorem dostarcza ich kino, poezję daje codzienna gazeta w felietonie, za większą sumkę, w
praktyce - począwszy od jednego franka, już żąda się duszy, wyznań, właśnie prawdy, wymaga się
wyższych wartości, morału, efektownych powiedzonek, zawsze coś musi być przezwyciężone albo
spotkać się z afirmacją, raz jest to chrystianizm, kiedy indziej znów powszechne zwątpienie,
wszystko może stać się literaturą. Lecz jeśli autor właśnie wzbrania się przed produkowaniem
takiej strawy, coraz bardziej, z rosnącą stanowczością, bo wprawdzie świadom jest, że impuls
zmuszający do pisania tkwi w nim, w zależnej od przypadku grze świadomości i nieświadomości,
w jego wierze i wątpliwościach, sądzi jednak, że właśnie te sprawy z pewnością nie obchodzą
publiczności - wystarczy to, co on pisze, kształtuje, formuje - niechaj więc apetycznie przedstawia
samą tylko powierzchnię i wyłącznie nad nią pracuje, poza tym zachowa milczenie, nie rozwodząc
się zbytnio ani nie komentując. Kiedy dojdzie do takiego przeświadczenia, zatrzyma się, będzie
zwlekał, stanie bezradny, jest to prawie nieuniknione. Rodzi się przeczucie, że nie ma już co
opowiadać, zaczyna się poważnie myśleć o rezygnacji, być może, jest jeszcze miejsce na parę zdań,
poza tym można tylko wziąć kurs na biologię, by przynajmniej myślowo zbliżyć się jakoś do
wybuchu ludzkości, do rosnących miliardów ludzi, do nieustannie produkujących macic - albo też
zwrócić się ku fizyce, astronomii, ażeby uświadomić sobie strukturę wszechświata, w którym
krążymy. Reszta dla magazynów, dla takich tygodników, jak “Life”, “Match”, “Quick” i dla “Sie
und Er” - prezydent z tlenowym aparatem, wujek Bułganin w swoim ogrodzie, księżniczka w
towarzystwie zuchowatego pilota, głośne gwiazdy filmowe i potentaci dolara, wielkości wymienne,
już wyszły z mody, ledwie się o nich czasem wspomni. Obok powszedni dzień przeciętnego
człowieka, w moim przypadku zachodnioeuropejski, ściślej szwajcarski, zła pogoda i zła
koniunktura, troski i nieszczęścia, wstrząsy wywołane perypetiami osobistymi, bez związku
wszakże z całością świata, z biegiem rzeczy i nonsensów, z rozwojem konieczności.
Los zeszedł ze sceny, na której toczy się gra, aby czaić się za kulisami, poza obowiązującą
dramaturgią - na pierwszym planie wszystko jawi się jako katastrofa, choroba, kryzys. Nawet
wojna zaczyna być zależna od tego, czy mózgi elektronowe przepowiedzą jej rentowność, lecz
wiadomo, że to nigdy nie nastąpi, jeśli maszyny rachunkowe prawidłowo funkcjonują. Klęski
można sobie już tylko matematycznie wyobrazić, lecz biada, jeśli do sztucznych mózgów zakradnie
się jakieś fałszerstwo, jeśli zostaną zastosowane niedozwolone chwyty. A to wszystko jeszcze nie
jest tak przykre jak sama możliwość, że nagle puszcza jakaś śruba, psuje się cewka, jakiś guzik
błędnie reaguje i już mamy koniec świata, z powodu technicznego krótkiego spięcia, z powodu
włączenia niewłaściwej dźwigni. Tak więc nie grozi już żaden Bóg, żadna sprawiedliwość, żadne
fatum jak w Piątej symfonii - lecz wypadki drogowe, tamy walące się na skutek zastosowania
fałszywej konstrukcji, eksplozja fabryki bomb atomowych spowodowana przez roztargnionego
laboranta, źle wyregulowane wylęgarnie. Nasza droga prowadzi obok ścian wypełnionych
reklamami butów Bally, wozów Studebakera, lodów śmietankowych i tablicami pamiątkowymi
znaczącymi miejsca spoczynku nieszczęśliwych ofiar wypadków, zdarzają się jeszcze historie
możliwe, w których z tuzinkowej twarzy wyziera nagle ludzkość, czyjś pech nabiera mimochodem
sensu ogólnego, sąd i sprawiedliwość stają się nagle widoczne, może i łaska, wyjednana
przypadkiem, odbita w monoklu pijanego.
CZĘŚĆ DRUGA
Wypadek, wprawdzie nie poważny, kraksa również i tutaj: Alfredo Traps, żeby wymienić
nazwisko, zatrudniony w branży tekstylnej, lat czterdzieści pięć, bynajmniej jeszcze nie otyły,
zjawisko pociągające, o poprawnych manierach zdradzających wprawdzie pewną tresurę, trącących
czymś prymitywnym i handlarskim - ten nasz współcześnik jechał właśnie swym studebakerem
jedną z większych dróg kraju. Już mógł się spodziewać, że za godzinę będzie u siebie w domu, w
pewnym znaczniejszym mieście, gdy nagle wóz zastrajkował. Po prostu przestał się poruszać.
połyskująca czerwonym lakierem maszyna spoczęła bezradnie u stóp niewielkiego wzgórza, na
które pięła się droga; na północy utworzyła się kumulusowa chmura, na zachodzie słońce stało
wciąż jeszcze wysoko, tak niemal jak po południu. Traps wypalił papierosa i zajął się tym, czego
wymagała sytuacja. Mechanik, który w końcu wziął na hol studebakera, oświadczył, że nie może
usunąć uszkodzenia wcześniej niż następnego dnia - defekt gaźnika. Czy odpowiadało to
rzeczywistości, tego nie można było ani stwierdzić, ani też nie byłoby wskazane podejmować takiej
próby - jest się wydanym na łup mechaników, jak niegdyś było się zdanym na laskę rycerzy
rozbójników, a jeszcze przed tym na łaskę bóstw lokalnych i demonów. Za wygodny, aby odbyć
półgodzinną drogę do następnej stacji kolejowej i podjąć nieco skomplikowaną, choć krótką podróż
do domu, do żony, do czworga swych dzieci - sami chłopcy - postanowił Traps przenocować. Była
godzina szósta wieczór, ciepło, zbliżał się najdłuższy dzień lata, wioska, na której skraju stał
warsztat samochodowy, miła, rozsypana u stóp zalesionych wzgórz, z kościółkiem na pagórku,
plebanią, z dębem prastarym, ujętym w żelazne obręcze i podpory, wszystko solidne, czyściutkie,
nawet kupy gnoju przed chłopskimi domami starannie spiętrzone i szykowne. Była tu również
gdzieś w pobliżu jakaś fabryczka, kilka szynków i gospód, jedną z nich Trapsowi już nieraz
polecano, lecz wszystkie pokoje były zajęte - jakiś zjazd hodowców drobiu zarezerwował łóżka -
agentowi tekstylnemu wskazano willę, gdzie przyjmuje się czasem przyjezdnych. Traps ociągał się.
Jeszcze można było wrócić koleją, lecz wabiła go nadzieja, że przeżyje tu jakąś przygodę. Nieraz
trafiały się po wsiach dziewczęta, jak ostatnio w Grossbiestringen, umiejące docenić agentów
tekstylnych. Ożywiony nowym impulsem ruszył w stronę willi. Od kościoła dolatywało bicie
dzwonów. Krowy minęły go porykując. Piętrowy domek stał w dość rozległym ogrodzie, ściany
oślepiająco białe, płaski dach, zielone okiennice, do połowy przesłonięte krzewami, buki i świerki,
od frontu kwiaty, głównie róże, wśród nich człowieczek w podeszłym wieku, w skórzanym
fartuchu, być może właściciel posesji, zajęty lekką robotą w ogrodzie: Traps przedstawił się i
poprosił o nocleg.
- Pański zawód - zapytał stary, który zbliżył się do parkanu, paląc brissago, głowa jego
ledwie wystawała nad furtkę.
- Pracuje w branży tekstylnej.
Stary bacznie zlustrował Trapsa, spoglądając w sposób właściwy dalekowidzom ponad
małymi, nieoprawnymi szkłami.
- Oczywiście, może pan tutaj przenocować.
Traps spytał o cenę.
Nie zwykł za to przyjmować zapłaty, wyjaśnił stary, jest samotny, jego syn przebywa w
Stanach Zjednoczonych, nad nim ma pieczę gosposia, panna Simona, jest więc rad, jeśli od czasu
do czasu może przyjąć kogoś w gościnę.
Agent podziękował. Był wzruszony tą gościnnością i zauważył, że na wsi nie wymarły
bynajmniej cnoty i dobre zwyczaje przodków. Otworzono mu furtkę. Traps rozejrzał się:
żwirowane dróżki, trawniki, głębokie cienie, fragmenty oświetlone słońcem.
Dzisiaj wieczorem spodziewa się kilku panów, powiedział stary, kiedy zbliżyli się do
kwiatów, i zaczął starannie przycinać krzak róży. Mają przyjść przyjaciele, którzy mieszkają w
sąsiedztwie, bądź we wsi, bądź dalej aż u stóp wzgórza, emeryci, jak on, ściągnęli tutaj dla
łagodnego klimatu i dlatego, że tutaj nie czuje się fenu, wszyscy samotni, wdowcy, spragnieni
czegoś nowego, jakiegoś urozmaicenia, będzie więc to dla niego wielka przyjemność móc zaprosić
pana Trapsa na kolację i na następujący po niej kawalerski wieczór.
Agent był zaskoczony. Właściwie chciał zjeść we wsi, w szeroko znanej gospodzie, lecz nie
śmiał odrzucić zaproszenia. Czuł się zobowiązany. Przyjął propozycję bezpłatnego noclegu. Nie
chciał robić wrażenia nieuprzejmego mieszczucha. Udawał więc zadowolonego. Gospodarz
zaprowadził go na pierwsze piętro. Miły pokój. Bieżąca woda, szerokie łoże, stół, wygodne
krzesło, na ścianie obraz Hodlera, stare, oprawne w skórę tomiska na półce. Agent otworzył swoją
walizeczkę, umył się, ogolił, spowił się w chmurę wody kolońskiej, podszedł do okna, zapalił
papierosa. Wielka tarcza słoneczna opadała za wzgórza opromieniając buki. Podsumował pobieżnie
interesy dnia, zlecenie firmy Rotacher niczego sobie, kłopot w Wildholzem, pięć procent zażądał
łajdak, on mu jeszcze pokaże. Potem wyłoniły się wspomnienia. Powszednie, nieuporządkowane,
zdrada małżeńska planowana w hotelu Touring, problem, czy najmłodszemu synkowi (którego
najbardziej kocha) kupić elektryczną kolejkę, uprzejmość, a właściwie obowiązek nakazywał
telefonicznie powiadomić żonę o niezamierzonej zwłoce. Jednak zaniechał tego, jak to już często
bywało. Żona zdążyła się nawet przyzwyczaić, a poza tym i tak by mu nie uwierzyła. Ziewnął,
pozwolił sobie na jeszcze jednego papierosa. Widział, jak trzej starsi panowie zbliżali się krocząc
żwirowaną alejką, dwóch ramię w ramię, gruby i łysy za nimi. Powitanie, uściski rąk, objęcia,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl