download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Aleksander Dumas
(ojciec)

 

 

 

Dwie Diany

 

Tytuł oryginału: Les Deux Diane

Przekład z francuskiego: Maria Ziębina

Tom II. Syn hrabiego i córka króla

 

Działo się to piątego maja 1551 roku. Osiemnastoletni młodzieniec i niewiasta może czterdziestoletnia wyszli z niewielkiego, niczym nie wyróżniającego się domu. Szli obok siebie przez wieś Montgomery w regionie Auge.

Po młodym mężczyźnie znać było normandzkie pochodzenie. Świadczyły o tym kasztanowe włosy, niebieskie oczy, białe zęby i bladoróżowe usta. Miał świeżą, aksamitną cerę ludzi Północy, co niekiedy umniejsza nieco ich męską urodę, czyniąc podobną, do niewieściej. Poza tym wspaniale zbudowany, o silnej i gibkiej postaci, łączył w sobie coś z dębu i trzciny. Był skromnie, lecz gustownie odziany w sajan i krótkie bufiaste spodnie z ciemnofioletowego sukna, zdobne misternymi jedwabnymi haftami tej samej barwy. Wysokie buty z czarnej skóry, w jakiej chodzili paziowie i giermkowie, sięgały ponad kolana. Aksamitny beret lekko opadający na bok, z białym piórem, częściowo przykrywał czoło, na którym rysowało się opanowanie i siła charakteru.

W ręce trzymał lejce wierzchowca, który szedł za nim stępa, od czasu do czasu unosząc głowę, wdychając powietrze i rżąc, gdy wiatr przynosił miłe wonie.

Białogłowa zdawała się należeć jeśli nie do niższej klasy społeczeństwa, to co najmniej do pośredniej między nią a mieszczańską. Jej ubiór był prosty, ale tak schludny, że ta nadzwyczajna czystość przydawała mu elegancji. Kilkakrotnie młodzian podsuwał ramię, by się na nim wsparła, ale odmawiała, jakby taki honor był ponad jej stan.

Kiedy tak szli przez wieś i zbliżali się do końca ulicy prowadzącej do zamku, którego masywne wieże górowały nad skromną osadą, dało się zauważyć, że nie tylko młodzież i mężczyźni, ale także i starcy kłaniali się nisko przechodzącemu młodzieniaszkowi, a on odpowiadał im przyjacielskim skinieniem głowy. Każdy zdawał się uznawać za pana i władcę owego młodzika, który, jak przekonamy się niebawem, sam nie wiedział, kim jest.

Na skraju wioski oboje skierowali się pod górę wąską drogą, a raczej ścieżką, która wijąc się po zboczu z trudem mieściła dwie Obok siebie kroczące osoby. Toteż wobec niewygody wynikłej z konieczności trzymania konia za uzdę i tym samym niebezpieczeństwa dla niewiasty, gdyby szła z tyłu, młodzian skłonił ją, by szła pierwsza.

Sam posuwał się za nią bez słowa. Widać było, że jego myślące czoło ugina się pod ciężarem wielkiej troski.

Zamek, ku któremu wędrowało w taki sposób dwoje ludzi różnych wiekiem i stanem, był piękną, ogromną budowlą. Trzeba było czterech wiekowi dziesięciu pokoleń, by taka masa kamieni wzniosła się od fundamentów po zębate zwieńczenia murów i baszt, i sama niby góra dominowała nad wyniosłością, na której ją zbudowano.

Jak wszystkie budowle w owych czasach, zamek hrabiów De Montgomery nie odznaczał się regularnością. Ojcowie przekazywali go synom i każdy tymczasowy właściciel wedle swego kaprysu lub potrzeby coś dodawał do kamiennego olbrzyma. Czworokątna baszta, główna forteca, została zbudowana za czasów diuków normandzkich. Później do surowego zamczyska dodano wytworne zębate wieżyczki z ozdobnymi oknami, w miarę upływu czasu wzrastała liczba cyzelowań w kamieniu, tak jakby czas zapładniał wegetację granitu. Wreszcie przy końcu panowania Ludwika II i na początku rządów Franciszka I długa galeria łukowatych okien uzupełniła wielowiekowe dzieło.

Z owej galerii, a jeszcze szerzej ze szczytu baszty rozciągał się widok w zasięgu kilkunastu mil na żyzne zielone równiny Normandii. Jak już rzekliśmy, hrabstwo Montgomery leżało w krainie Auge. Jego osiem czy dziesięć baronii, jak również sto pięćdziesiąt lenn pozostawało w rękach dzierżawców z Argentan, Caen i Alençon.

W końcu doszli do wielkiej bramy zamku.

Dziwna rzecz! Od przeszło piętnastu lat wspaniałe, potężne zamczysko nie miało pana. Stary zarządca pobierał czynsze z dzierżaw. Służba, która zestarzała się w owym pustkowiu, utrzymywała zamek w porządku. Otwierano go rano, jakby każdego dnia miał powrócić jego pan, i zamykano co wieczór, jakby pana oczekiwano dopiero nazajutrz.

Zarządca przyjął gości z taką życzliwością, jaką wszyscy okazywali niewieście, i z takim szacunkiem, jakim wszyscy otaczali młodziana.

— Imć Eliocie — rzekła niewiasta, która, jak już powiedzieliśmy, szła pierwsza — czy pozwolisz nam wejść do zamku? Muszę coś oznajmić panu Gabrielowi — wskazała młodzieńca — a mogę to uczynić jedynie w sali rycerskiej.

— Wejdź, pani Alojzo — odpowiedział Eliot — i rzeknij tam gdzie chcesz to, co masz do oznajmienia młodemu panu. Wiesz, że nikt wam nie przeszkodzi.

Przeszli przez salę straży. Niegdyś dwunastu wojów z hrabstwa czuwało nieustannie w owej sali. Przez piętnaście lat siedmiu z nich zmarło i nikt ich nie zastąpił. Pięciu pozostało i żyli tu w oczekiwaniu śmierci, wypełniając takie same usługi jak za czasów hrabiego.

Minęli galerię i weszli do sali rycerskiej.

Była tak umeblowana jak w owym dniu, kiedy hrabia ją opuścił. Jednak do tego salonu, w którym gromadziła się dawniej jako w sali recepcyjnej cała szlachta Normandii, od piętnastu lat nikt nie wchodził poza służbą utrzymującą porządek i poza psem, ulubieńcem ostatniego hrabiego, który za każdym razem żałosnym skowyczeniem przywoływał swego pana. Pewnego dnia nie zechciał już wyjść. Położył się na stopniach pod baldachimem i tam znaleziono go martwego nazajutrz.

Nie bez wzruszenia Gabriel — pamiętamy, że takie imię nosił młodzieniec — wszedł do sali o wiekowych tradycjach. Stare, ciemne ściany, majestatyczny baldachim nad karłem, okna tak głęboko werżnięte w mury, że chociaż była dziesiąta rano, dzień zdawał się zatrzymywać na zewnątrz, wywarły na nim wrażenie, jednak nie tak silne, by oderwać go choć na chwilę od myśli o przyczynie, która go tutaj przywiodła. Skoro tylko zamknęły się za nim drzwi, rzekł:

— Droga Alojzo, zacna moja mamko, jakkolwiek wydajesz się bardziej wzruszona ode mnie, doprawdy nie masz już żadnego pretekstu, by zwlekać z wyznaniem, które mi przyobiecałaś. Teraz powinnaś przemówić do mnie bez obawy i bez zwłoki, Alojzo. Czyż nie wahałaś się dostatecznie długo, zacna karmicielko, a ja, niczym syn posłuszny, czyż nie czekałem dość długo? Kiedy pytałem cię, jakie nazwisko mam prawo nosić, do jakiego należę rodu i kto ze szlachetnie urodzonych jest moim ojcem, odpowiedziałaś: „Powiem ci to, Gabrielu, w dniu, kiedy ukończysz osiemnaście lat, osiągniesz wiek dojrzały i prawo noszenia szpady”. Otóż dzisiaj, dnia piątego maja 1551 roku, ukończyłem osiemnaście lat. Przyszedłem zatem wezwać cię, dobra Alojzo, do spełnienia obietnicy, ale odpowiedziałaś tak uroczyście, że przejęło to mnie lękiem: „Muszę ujawnić ci, kim jesteś, nie w tym skromnym domostwie wdowy po ubogim giermku. Muszę to uczynić w zamku hrabiów de Montgomery, w sali rycerskiej owego zamku”. Wspięliśmy się na górę, zacna Alojzo, przekroczyliśmy próg zamku szlachetnych hrabiów. Jesteśmy w sali rycerskiej, mów przeto.

— Usiądź, Gabrielu. Pozwalasz mi raz jeszcze nazwać cię po imieniu?

Młodzieniec ujął jej obie ręce ruchem świadczącym o głębokim przywiązaniu.

— Usiądź — powtórzyła. — Nie na tym krześle, nie na tym fotelu…

— Gdzież więc mam usiąść, zacna mamko? — przerwał jej młody. — Pod baldachimem — uroczyście nakazała Alojza.

Młodzian spełnił jej życzenie. Alojza skinęła głową.

— A teraz słuchaj.

— Ależ ty także usiądź! — rzekł Gabriel.

— Pozwalasz mi?

— Czy kpisz ze mnie, mamko? Kobiecina usiadła na stopniach podwyższenia, u stóp młodzieńca, który czekał z utkwionym w niej wzrokiem, pełnym życzliwości i zainteresowania.

Mamka wreszcie zdecydowała się przemówić:

— Miałeś zaledwie sześć lat, Gabrielu, kiedy utraciłeś ojca, a ja męża. Karmiłam cię swoją piersią, gdyż matka twoja zmarła wydając cię na świat. Ja, mleczna siostra twojej matki, pokochałam cię od owego dnia jak własne dziecko. Wdowa poświęciła swe życie sierocie. Wraz z mlekiem ofiarowała ci serce. Musisz mi oddać sprawiedliwość, że nie przestałam nigdy troszczyć się o ciebie.

— Droga Alojzo, niejedna rodzona matka mniej uczyniłaby dla mnie niż ty. Przysięgam, że ani jedna zaprawdę nie uczyniłaby tego lepiej od ciebie.

— Wszyscy zresztą okazywali ci podobne staranie jak ja. Wielebny Jamet de Croisic, czcigodny kapelan zamku, którego Pan powołał do siebie przed trzema miesiącami, pieczołowicie uczył cię literatury i nauk ścisłych. Mawiał, że nikt nie zdoła górować nad tobą umiejętnościami. Przeczytałeś, co należało, umiesz gładko pisać i znasz historię minionych wieków, szczególnie dzieje wielkich rodów Francji. Enguerrand Lorien, bliski przyjaciel mojego nieboszczyka męża, Perrota Travigny’ego i dawny masztalerz hrabiów de Vimoutiers, naszych sąsiadów, nauczyli cię władać bronią, posługiwać się kopią i szpadą, jeździć konno. Nauczyli cię wszystkiego, co przystoi stanowi rycerskiemu. Już dwa lata temu, podczas festynów i turniejów, które odbywały się w Alençon z okazji ślubu i koronacji naszego pana Henryka II, wykazałeś, jakie odniosłeś korzyści z lekcji Enguerranda. Ja, biedna nieuczona mogłam cię tylko kochać i uczyć służby Bogu co stale usiłowałam czynić. Najświętsza Panienka mi w tym dopomogła i dzisiaj, po dziesięciu latach, jesteś pobożnym chrześcijaninem, uczonym wielkim panem i rycerzem wyćwiczonym we władaniu bronią. Mam nadzieję, że z bożą pomocą staniesz się godny swoich przodków, GABRIELU, PANIE NA LORGE, HRABIO DE MONTGOMERY!

Gabriel zerwał się z okrzykiem:

— Ja hrabią de Montgomery? — A potem dodał z dumnym uśmiechem: — Otóż tak! Spodziewałem się tego, domyślałem. Czy wiesz, Alojzo, że w swoich dziecinnych marzeniach rzekłem to kiedyś małej Dianie? Ale co czynisz u moich stóp, zacna Alojzo? Wstań i chodź w moje objęcia, świątobliwa niewiasto! Czy nie chcesz już mnie uznawać za swoje dziecko, ponieważ jestem spadkobiercą Montgomerych? — Powtarzał drżącym z dumy głosem: — Spadkobierca Montgomerych! Ależ to znaczy, że noszę jedno z najstarszych i najsławniejszych nazwisk we Francji! Tak, wielebny Jamet nauczył mnie historii moich szlachetnych przodków za każdego króla, pokolenie po pokoleniu… Moi antenaci! Uściśnij mnie jeszcze raz, Alojzo! Co powie Diana na to wszystko? Święty Godegrand, biskup w Suezie, i święta Fortunata jego siostra, żyjący za Karola Wielkiego, pochodzili z naszego rodu. Roger de Montgomery dowodził jedną z armii Wilhelma Zdobywcy, a Wilhelm de Montgomery zorganizował wyprawę krzyżową na koszt własny. Niejednokrotnie byliśmy skoligaceni z królewskimi rodami Szwecji i Francji. Najznakomitsi lordowie w Londynie, najsławniejsi rycerze w Paryżu nazwą mnie swoim kuzynem, wreszcie mój ojciec…

Młodzieniec umilkł przygnębiony. Po chwili mówił dalej:

— Niestety, Alojzo. Mimo wszystko jestem sam na świecie. Wielmoża jest biednym sierotą, potomek tylu królewskich przodków nie ma ojca! Biedny mój ojciec! Widzisz, teraz płaczę, Alojzo. O, moja matko! Zmarli oboje. Mów mi o nich, niech dowiem się teraz, jacy byli, gdy wiem już, że jestem ich synem. Zacznijmy od ojca. W jaki sposób umarł? Opowiedz mi.

Alojza milczała. Gabriel patrzył na nią ze zdziwieniem.

— Pytam cię, mamko, jak zmarł mój ojciec.

— Bóg jeden może to wiedzieć, dostojny panie. Pewnego dnia hrabia Jakub de Montgomery opuścił pałac, w którym mieszkał przy ulicy Jardins–Saint–Paul w Paryżu. Już nie powrócił. Jego przyjaciele i kuzyni szukali go odtąd na próżno. Zaginął bez wieści, dostojny panie. Król Franciszek I nakazał poszukiwania, które nie odniosły skutku. Jeśli ojciec twój padł ofiarą czyjejś zdrady, to jego wrogowie byli bardzo sprytni i możni. Nie masz już ojca, dostojny panie, i brak grobowca Jakuba de Montgomery w kaplicy zamkowej, bo nie odnaleziono go ani żywego, ani umarłego.

— Dlatego, że nie syn go szukał! — porywczo zawołał Gabriel. — Ach, mamko, dlaczego tak długo milczałaś? Ukrywałaś przede mną moje pochodzenie, chociaż mam obowiązek wybawić ojca z opresji albo pomścić.

— Jedynie dlatego, że musiałam was chronić, dostojny panie. Posłuchajcie. Czy wiecie, jakie były ostatnie słowa mojego małżonką, zacnego Perrota Travigny’ego, który otaczał czcią wasz ród, dostojny panie? Na kilka minut wcześniej, zanim wyzionął ducha, rzekł do mnie: „Nie będziesz czekała na mój pochówek. Skoro tylko zamkniesz mi oczy, natychmiast opuścisz Paryż razem z dzieckiem. Pojedziesz do Montgomery, lecz nie do zamku, powrócisz do domu, który posiadamy dzięki dobroci naszego jaśnie pana. Tam będziesz wychowywała spadkobiercę naszych państwa bez ukrywania go, ale i bez rozgłosu. Nasi zacni ziomkowie będą go szanowali i nie zdradzą. Musisz zataić zwłaszcza przed nim samym jego pochodzenie, żeby się nim nie chełpił i nie zginął. Niech wie, że jest szlachetnie urodzony, wystarczy tyle dla zachowania jego godności i dla twojego sumienia. Później, kiedy z wiekiem stanie się, rozsądny i poważny, a krew uczyni go dzielnym i prawym, na przykład, gdy będzie miał osiemnaście lat, wyjaw mu, Alojzo, jego nazwisko i pochodzenie. Wtedy sam osądzi, co powinien i co może uczynić. Do tego czasu miej się na baczności. Straszliwa wrogość, nieprzejednana nienawiść będą go ścigały, jeśli go odnajdą. Ci, którzy dosięgli orła nie oszczędzą jego pisklęcia”. Po tych słowach zmarł, dostojny panie, a ja, posłuszna jego rozkazom wzięłam sześcioletniego sierotę, który jeszcze rzadko widywał swego ojca, i przywiozłam, tutaj. Już rozeszła się wieść o zaginięciu hrabiego i podejrzewano, że straszni, bezlitośni wrogowie zagrażają każdemu, kto nosi jego nazwisko. Widywano ciebie, niewątpliwie rozpoznano cię we wsi, lecz za cichą jednomyślnością nikt mnie o nic nie pytał i nikt nie dziwił się mojemu milczeniu. W krótki czas potem gorączka zabrała mojego jedynego syna, a twego brata mlecznego. Widocznie Bóg chciał, żebym całkowicie tobie jednemu; się poświęciła, dostojny panie. Niech będzie błogosławiona wola boża! Wszyscy we wsi udawali, że wierzą, jakoby mój syn żył, do ciebie jednak, dostojny panie, odnosili się z wielkim respektem i wzruszającym oddaniem. Pewnie dlatego, że stałeś się już podobny do ojca i z twarzy, i z serca. Instynkt lwa objawiał się w tobie. Znać było, że jesteś władcą i panem. Miejscowe dzieci przyzwyczaiły się organizować w grupy pod twoim dowództwem. We wszystkich zabawach zawsze wiodłeś prym i żadne z dzieci nie ośmieliło się nigdy Odmówić ci posłuszeństwa. Ta oto okolica wychowała nasze książątko i podziwiała, że rośniesz dumny i urodziwy. Przynoszono do domu daninę z najpiękniejszych owoców, dziesięcinę z plonów, choć niczego nie żądałam. Przeznaczono dla ciebie najlepszego konia z pastwiska. Wielebny Jamet, Enguerrand, wszyscy lokaje i służba cała z zamku byli na twoje usługi, jakby spłacając dług naturalny, a ty przyjmowałeś to jak rzecz sobie należną. Okazywałeś waleczne, harde i wielkoduszne usposobienie. Po drobnostkach znać było, z jakiego rodu pochodzisz. Jeszcze teraz opowiadają na wieczornicach, jak pewnego dnia wymieniłeś z jakimś paziem moje dwie krowy na sokoła. Takie impulsy i porywy zdradzały cię jena wobec wiernych sąsiadów, a dla nieżyczliwych pozostawałeś nieznany w ukryciu.

Do osłaniania ciebie, Bogu dzięki, nieźle się przyczyniała wielka wrzawa spowodowana wojnami w Italii, Hiszpanii i Flandrii przeciw Karolowi V. Wreszcie zdrów i cały doszedłeś do wieku, w jakim Perrot pozwolił mi zaufać twojemu rozsądkowi i mądrości. Zazwyczaj jesteś taki poważny i roztropny. A dzisiaj pierwsze twoje słowa wykazują nierozwagę, wybuchowość i chęć szukania zemsty.

— Tak, zemsta! Jednak nie porywczość. Czy sądzisz, Alojzo, że wrogowie mego ojca jeszcze żyją?

— Nie wiem, dostojny panie. Ostrożniej byłoby tak mniemać. Przypuśćmy, że przybędziesz na nie znany sobie dwór. Twoje błyskotliwe nazwisko ściągnie uwagę. Jesteś odważny, ale niedoświadczony, wyposażony w dobre chęci i przekonanie o słuszności sprawy, ale bez przyjaciół, bez sprzymierzeńców i bez wyrobionej reputacji. Co wtedy się zdarzy? Ci, którzy cię nienawidzą, uderzą, a ty ich nie znasz, nie będziesz wiedział, skąd może paść cios. Nie pomścisz ojca i sam zginiesz.

— Dlatego właśnie żałuję, że nie miałem czasu na pozyskanie przyjaciół i zdobycie sławy. Och, Alojzo, gdyby mnie uprzedzono ze dwa lata wcześniej! Trudno! To tylko zwłoka, nadrobię stracone dni. Istnieją inne przyczyny, dla których jestem zadowolony, że przebywałem przez dwa ostatnie lata w Montgomery. Teraz muszę zdwoić wysiłki. Pojadę do Paryża, Alojzo. Nie ukrywając, że jestem jednym z Montgomerych, mogę nie mówić, że jestem synem hrabiego Jakuba. Nie brak lenn i tytułów w naszym rodzie, podobnie jak w dynastii królewskiej. Dość mamy krewnych w Anglii i we Francji, by ktoś nie zainteresowany na tym się poznał. Mogę przybrać tytuł wicehrabiego d’Exmès, Alojzo, w taki sposób ani się nie ukryję, ani nie wystąpię jawnie. Pojadę poszukać… Kogo pojadę poszukać na królewskim dworze? Dzięki Enguerrandowi mam rozeznanie w sprawach i ludziach. Czy zwrócę się do konetabla de Montmorency, okrutnika, który ma stale pater noster na ustach? Nie, podzielam twoje zdanie, widzę, jak się krzywisz, Alojzo. Czy do marszałka de Saint–André? Nie jest ani dostatecznie młody, ani przedsiębiorczy. Może raczej do Franciszka de Guise? Tak, właśnie. Montmèdy, Saint–Dizier i Bologne wykazały, do czego jest zdolny; Udam się do niego, pod jego komendą zdobędę ostrogi. W cieniu jego imienia wsławię swoje.

— Niech Wasza Dostojność pozwoli mi zwrócić uwagę, że uczciwy i prawy Elyot miał czas na odłożenie sporej sumy dla dziedzica swoich panów. Będziesz mógł sporządzić sobie królewski ekwipunek, a twoi młodzi dzierżawcy, których wyćwiczyłeś bawiąc się w wojsko, będą mieli obowiązek i przyjemność towarzyszyć ci w wyprawach wojennych. Masz prawo przyzwać ich do siebie, dostojny panie.

— Skorzystam z tego prawa, skorzystam, Alojzo.

— Czy życzysz sobie przyjąć teraz wszystkich swoich domowników, służbę, czeladź i ludzi z lenn i baronii, którzy pałają chęcią powitania ciebie, dostojny panie?

— Jeszcze nie teraz, proszę cię, dobra Alojzo. Powiedz jednak, by imć Marcin Guerre osiodłał konia i towarzyszył mi. Przede wszystkim muszę odbyć małą przejażdżkę w pobliskie okolice.

— Czy w stronę Vimoutiers? — spytała Alojza uśmiechając się domyślnie.

— Tak, być może. Czyż nie powinienem złożyć wizyty i podziękować staremu Enguerrandowi?

— A przy okazji Wasza Wielmożność z przyjemnością odbierze gratulacje od nadobnej dzieweczki zwanej Dianą, nieprawdaż?

— Ależ ta nadobna dzieweczka jest moją małą żoną, a ja jej małżonkiem od trzech lat, to znaczy od chwili, kiedy ukończyłem piętnaście lat, a ona dziewięć — ze śmiechem odpowiedział Gabriel.

Alojza zamyśliła się, a potem rzekła:

— Gdybym nie znała twojej solidności i szczerości, dostojny panie, gdybym nie wiedziała, że każde twoje uczucie jest poważne i głębokie, strzegłabym się słów, które ośmielam się wyjawić. To, co nieraz jest jeno igraszką dla innych, dla ciebie bywa często sprawą wielkiej wagi. Pomyśl, dostojny panie, że nie wiadomo, czyją córką jest Diana. Pewnego dnia żona Enguerranda, który w owym czasie towarzyszył swemu panu, hrabiemu de Vimoutiers do Fontainebleau, znalazła po powrocie do domu w kołysce dzieciątko, a na stole ciężką sakiewkę wypełnioną złotem. W sakiewce była znaczna suma, pół grawerowanej obrączki i kawałek papieru z jednym słowem: DIANA. Berta, żona Enguerranda była bezdzietna i z radością przyjęła zaofiarowane macierzyństwo. Lecz po powrocie do Vimoutiers zmarła podobnie jak mój mąż, któremu pan cię powierzył. Tak się złożyło, że niewiasta wychowała chłopca sierotę, a mężczyzna dzieweczkę sierotę. Enguerrand i ja, oboje obarczeni podobną troską, wymienialiśmy usługi. Ja starałam się uczynić Dianę dobrą i pobożną, tak jak Enguerrand uczynił ciebie rycerskim i uczonymi Poznałeś Dianę i rzecz naturalna, że przywiązałeś się do niej. Jesteś wszakże hrabią de Montgomery, uznanym na podstawie wiarogodnych dokumentów w oficjalnym notariacie, a nikt jeszcze nie zgłosił się po odbiór Diany z drugą połową obrączki. Bądź ostrożny. Wiem, że Diana jest zaledwie dwunastoletnim dzieckiem, ale dorośnie, będzie urzekająco piękna, a mężczyzna z twoim charakterem wszystko traktuje poważnie. Uważaj, może się zdarzyć, że pozostanie tym, czym jest znajdą. Ty jesteś zbyt wielkim panem, by ją poślubić i zbyt dobrze urodzonym, żebyś miał ją uwieść.

— Ale przecież mam wkrótce; wyjechać, opuścić ciebie i Dianę — rzekł zamyślony Gabriel.

— Słusznie. Przebacz swojej starej Alojzie ów nadmierny niepokój wynikły z przewidywania przyszłości i jedź odwiedzić to miłe i grzeczne dziecko, które zwiesz swoją żoneczką. Ale pomnij, że tutaj oczekują cię z niecierpliwością. Do widzenia, Wasza Wielmożność.

— Do niedługiego zobaczenia. Uściśnij mnie jeszcze, Alojzo, i zawsze nazywaj swoim dzieckiem. Dziękuję ci stokrotnie, zacna opiekunko.

— Bądź stokroć błogosławiony, mój chłopcze i panie.

Imć Marcin Guerre czekał na Gabriela przy bramie. Obaj wsiedli na koń.

II. Oblubienica bawi się lalką

 

Gabriel wyruszył znanymi sobie ścieżkami, aby skrócić drogę.

A jednak od czasu do czasu nakazywał wierzchowcowi zwolnić kroku, a nawet można rzec, że puszczał luzem piękne zwierzę, by szło wedle własnych upodobań. W sercu młodzieńca drgały sprzeczne uczucia, raz namiętne, raz smętne, to pełne dumy, to znów przygnębienia. Kiedy rozmyślał nad tym, że jest hrabią de Montgomery, oczy jego błyszczały i bódł konia ostrogą, upajając się pędem powietrza gwiżdżącego wokół skroni. Po chwili mówił sobie: Zamordowano mego ojca, a ja go dotąd nie pomściłem. Wtedy lejce wiotczały mu w rękach. Ale gdy zaraz potem pomyślał, że będzie walczył, że wyrobi sobie imię budzące postrach i spłaci wszelkie zobowiązania krwi i honoru, znowu ruszał galopem, jakby pędził ku sławie. Po refleksji, że musi opuścić taką ładną i wesołą Dianę, popadał na nowo w melancholię. Jechał zatem stępa, jakby chciał odwlec okrutną chwilę rozstania. Ale powróci, odnajdzie wrogów swego ojca i rodziców Diany. Gabriel bódł konia ostrogami i gonił tak szybko jak nadzieja. Dojechał do celu i wtedy radość wygnała smutek z młodej duszy rwącej się do szczęścia.

W posiadłości starego Enguerranda poprzez ogrodzenie sadu Gabriel dostrzegł białą suknię Diany. Uwiązał konia u pnia wierzby, i jednym skokiem przesadził płot. Rozpromieniony padł z triumfem do stóp dziewczyny.

Diana płakała.

— Co ci jest, droga żoneczko, skąd takie gorzkie zmartwienie? Czy Enguerrand cię złajał, bo podarłaś sukienkę? A może niedbale odmawiałaś modlitwę? Może nasz gil odleciał? Mów Diano, moje kochanie. Czeka tu wierny twój rycerz, by cię pocieszyć.

— Niestety, Gabrielu, nie możesz już być moim rycerzem, dlatego właśnie jestem smutna i płaczę — rzekła Diana.

Gabriel przypuszczał, że Diana dowiedziała się od Enguerranda, jakie nosi nazwisko jej towarzysz zabaw i że chce go może wystawić na próbę. Zapytał tedy:

— Jakież nieszczęście lub szczęście mogłoby mnie zmusić do wyrzeczenia się miłego tytułu, który pozwoliłaś mi przybrać? Przecież jestem dumny i szczęśliwy, że go noszę. Patrz, jestem u twych kolan.

Diana zdawała się nie rozumieć i płacząc głośniej niż kiedykolwiek ukryła czoło na piersi Gabriela i ze szlochaniem zawołała:

— Gabrielu, Gabrielu! Nie należy się już więcej widywać.

— A kto nam zabroni? — zapytał żywo.

Uniosła śliczną blond głowę i niebieskie oczy zalane łzami. Potem odpowiedziała z minką bardzo uroczystą i poważną, z głębokim westchnieniem:

— Obowiązek.

Jej urocza twarzyczka miała wyraz tak zrozpaczony i komiczny zarazem, że zachwycony Gabriel nie zdołał powstrzymać się od śmiechu. Ujął w dłonie czoło dziewczynki i ucałował je kilkakrotnie. Ona wyrwała się gwałtownie.

— Nie, mój przyjacielu, koniec z takimi pieszczotami. Mój Boże, mój Boże, są już dla nas zakazane.

Jakich bredni naopowiadał jej Enguerrand? — pomyślał Gabriel trwając w pomyłce i rzekł głośno:

— Czy już mnie nie miłujesz, Diano ukochana?

— Ja miałabym ciebie nie kochać? — oburzyła się Diana. — Jak możesz coś podobnego przypuszczać, Gabrielu! Czyż nie jesteś przyjacielem moich lat dziecinnych i bratem na całe życie? Czy nie traktowałeś mnie zawsze z rodzicielską czułością i dobrocią? Kiedy śmiałam się albo płakałam, kogo znajdowałam nieustannie przy sobie, kto dzielił moje radości i smutki? Kto mi pomagał uczyć się lekcji? Kto brał na siebie moje winy i dzielił ze mną kary, kiedy nie mógł ich wyłącznie sobie przypisać? Znowu ty! Kto wymyślał dla mnie tysiące zabaw? Kto układał dla mnie piękne bukiety z kwiatów na łące? Kto dla mnie wybierał szczygły z gniazd w lesie? Ciągle ty! Spotykałam cię na każdym miejscu i o każdej porze dobrego, miłego i oddanego. Gabrielu, Gabrielu, nigdy ci tego nie zapomnę i dopóki serce moje bije, będziesz w nim żył. Chciałabym ci ofiarować życie i duszę. Marząc o szczęściu marzyłam tylko o tobie. Niestety, mimo wszystko musimy się rozstać i chyba już nigdy się nie ujrzymy.

— Ależ dlaczego? Może to kara za to, że psotnie wprowadziłaś psa Filaksa między drób? — spytał Gabriel.

— Ach gdzież tam, z innej przyczyny.

— Dlaczego, powiedz wreszcie!

Wstała, opuściła ręce po obu bokach sukienki, zwiesiła głowę na piersi i rzekła:

— Ponieważ jestem małżonką innego.

Gabriel przestał się śmiać i dziwny niepokój ściskał mu serce. Zapytał ze wzruszeniem w głosie:

— Co to ma znaczyć, Diano?

— Już nie jestem Dianą, nazywam się pani diuszesa de Castro, gdyż mój małżonek zwie się Horacy Farnèse, diuk de Castro — odpowiedziała.

Dwunastoletnia dziewczynka nie mogła powstrzymać się od uśmiechu mówiąc przez łzy: mój małżonek. Istotnie, to było zaszczytne: pani diuszesa. Lecz znów zdjął ją smutek, gdy ujrzała cierpienie Gabriela. Młodzieniec stał przed nią blady, z przerażeniem w oczach.

— Czy to jakaś zabawa? Czy sen? — zapytał.

— Nie, mój jedyny przyjacielu, to smutna rzeczywistość — odrzekła Diana. — Czy nie spotkałeś Enguefranda, który przed pół godziną pojechał do Montgomery?

—...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl