download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Thomas Duncan

Panna na nieboskłonie

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału angielskiego: Virgo Descending

Tłumaczyła: Ryszarda Grzybowska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

...Niewidoczne słońce

Przesuwa się od Lwa ku Wagom, mija Pannę.

Wschód gwiazd ponad górami, wiosenna noc

Rozgwieżdżona, linie ogniste na niebie.

Wiemy, co to niewinność, gdy jej nie ma już.

Panno na nieboskłonie. Można słońce zważyć?

 

Winfield Townley Scott

(Tłum. Andrzej Nowicki)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

Nad samym ranem śniło mi się, że Solveig Skovgaard wróciła do Santa Fe, taka sama jak wtedy, gdy przyje­chała tu po raz pierwszy. Miała dwadzieścia dwa lata i cała ta zdumiewająca historia miała się dopiero wyda­rzyć. Widziałem znów - poprzez dym z papierosów, wśród roześmianych ludzi na przyjęciu w czyimś stu­dio - złocistą i słoneczną dziewczynę o długich opada­jących na ramiona włosach. Na mój widok uśmiechnęła się, a ja zacząłem się do niej przeciskać poprzez hałaś­liwy tłum ze snu.

 

Ale kiedy szedłem przez pokój, przekonałem się, że wcale się do niej nie zbliżam, należy bowiem do bez­powrotnie minionej przeszłości. Nagle wszystko zmieniło się w pianę morską i małą zatoczkę gdzieś na Morzu Ka­raibskim, gdzie leży zatopiony galeon. Zanurzałem się coraz głębiej i głębiej w odmęty tropikalnej wody i wtedy ujrzałem ją jeszcze raz, ale jak to bywa w snach, prze­istoczoną w rzeźbę dziobową na statku Wikingów. Zbu­dziłem się.

 

Czwarta rano to diabelna godzina, za późno, żeby łyk­nąć proszek nasenny, a za wcześnie, żeby napić się bour-bonu. Znalazłem papierosy i wyszedłem na taras. Niebo było czarne, ale roziskrzone gwiazdami, powietrze zimne, jak zwykle przed świtem na pustkowiu. Mieszkam na Camino del Monte Sol, poniżej leży uśpione stare miaste­czko, nieświadome warkotu motorów na odległej drodze. Daleko na zachodzie, na tle ciemnego masywu Jemezu, migotały w rzadkim powietrzu światła Los Alamos. Czy naukowcom tej pracowni szatana przypominało się kiedy Santa Fe z lat trzydziestych? Niemożliwe. Nie było ich tutaj wtedy.

 

Ale ja byłem. Poczciwe to było miasto w owych czasach, biedne jak sfiksowany poeta, ale poczciwe. Sta­rzy, krępi Hiszpanie z Cañoncito, o wspaniałych wąsach, przychodzili tu z wiązkami drzewa na grzbietach osłów i sprzedawali je na Plaza, a gdy już wszystko sprzedali do ostatniego patyka, puszczali osły luzem w Oślą Alej­kę - Burro Alley - sami zaś szli się orzeźwić w tej czy innej cantina. A teraz Burro Alley jest zakątkiem dla turystów, wiele na niej sklepów z surrealistycznymi obra­zami, Hiszpanie mają ciężarówki i wszędzie kręcą się mieszkańcy Teksasu.

 

Lecz wróćmy do lat trzydziestych. A zwłaszcza do kwietniowego popołudnia roku 1935, kiedy to wyrwał mnie z drzemki telefon.

 

- Tu Pete McCabe - powiedziałem jeszcze nie cał­kiem rozbudzony.

 

- Och, Pete - usłyszałem głos pani Kenwick. - Jaka jestem rada, że się do ciebie dodzwoniłam. Bałam się, że wyłączyłeś telefon i będę musiała wysłać Arsenia z kartką. Pracujesz może?

 

- Tak.

 

- Nie będę ci długo przeszkadzać. Mam ważną sprawę, Pete, inaczej nie zawracałabym ci głowy. Piszesz pewno któreś z tych okropnych opowiadań o koniokradach?

 

- Piszę powieść.

 

- Powieść?! Wspaniale. Mam nadzieję, że o czymś przyjemnym. Twoje dzieciństwo to przecież tak bogaty materiał, że gdybyś tylko chciał je szczerze opisać i ład­nie... niechby nawet było trochę cynizmu, bo ty jesteś okropnie cyniczny, Pete... albo o swoim małżeństwie...

 

- Zatytułuję ją: „Jeźdźcy znad Rio Grande“.

 

- Och, Pete, skończyłbyś wreszcie z tymi szmirami, marnujesz talent...

 

Westchnąłem tylko. Położyłem nogi na biurku, słucha­wkę wcisnąłem między ucho a ramię i zapaliłem papiero­sa. Pani Kenwick- pani W. Hazelton Kenwick - praw­dę mówiąc nie była głupia, ale mimo swoich pięćdzie­sięciu pięciu lat nie bardzo rozumiała, co to znaczy pisać dla chleba. Nie mogła tego zrozumieć, bo jako wdowa po W. Hazeltonie Kenwicku - przewodniczącym rady nad­zorczej Towarzystwa Papierniczego Kenwick, które zao­patrywało miliony łazienek w papier toaletowy i miliony zakatarzonych mieszkańców w papierowe chusteczki do nosa - była wcale bogata. Po śmierci męża w roku 1930 przeniosła się z Wisconsin do Santa Fe i założyła czaso­pismo poetyckie „Niebiańskie Kamienie“.

 

- A więc, jeżeli mógłbyś przyjść na obiad, Pete...

 

- Na obiad? Kiedy?

 

- Nie słuchasz, Pete. Dzisiaj. Przyjdź wcześniej, że­byśmy mieli czas napić się czegoś.

 

- Kto jeszcze będzie?

 

- Tylko nas dwoje. Wcale nie słuchałeś. Wiem, że nie lubisz zblazowanych poetów, więc nie zapraszałam nikogo. A zresztą to tajemnica.

 

- Jaka tajemnica?

 

- Nic nie słuchasz, Pete. Chodzi o zwycięzcę konkur­su „Niebiańskich Kamieni“. Potrzebna mi twoja po­moc.

 

Obiecałem, że przyjdę. Nie mogę powiedzieć, żebym nie lubił pani Kenwick, a już picie i jedzenie u niej było wspaniałe. Obrzydło mi własne pichcenie w charakterze słomianego wdowca.

 

Położyłem słuchawkę, po chwili jednak zadzwoniłem do Salonu Kosmetycznego Darlena prosząc o telefonistkę, panią Gonzales. Miałem dwadzieścia dziewięć lat, ona trzy lata więcej. Mąż jej dźgnął kogoś nożem, za co wsa­dzili go do więzienia gdzieś na południe od miasta, więc pani Gonzales bywała u mnie ze dwa razy na tydzień. Oznajmiłem jej, że dziś podjadę po nią późno, pewnie około dziesiątej. Przyjęła to bez zastrzeżeń. Hiszpanie mają jedną przyjemną cechę: parę godzin wcześniej czy później nie robi im różnicy.

 

Ogoliłem się i wziąłem prysznic, a następnie włożywszy swój najlepszy garnitur, kupiony co prawda parę lat temu, stanąłem przed lustrem w łazience, żeby sprawdzić re­zultat tych zabiegów: oczom moim ukazał się młody po­stawny blondyn o jasnych oczach i cienkich wąsikach nad górną wargą. Spróbowałem się uśmiechnąć, ale jakoś to nie wychodziło.

 

Mieszkanie moje składało się - oprócz łazienki - z jednego niezbyt dużego pokoju z wnęką na lodówkę i piec. Stała w nim kanapa, podniszczone biurko z trzema rozlatującymi się szufladami, wypełnionymi po brzegi, oraz maszyna przywykła już do mojego pisania dwoma palcami. Drzwi otwierały się na malutkie patio. Mieszkało się tu inaczej niż wszędzie; było to przecież Santa Fe. Zajmowałem cały domek „adobe“ (to znaczy zrobiony z gliny suszonej na słońcu), który, wraz z kilkoma jeszcze, stał między. wijącymi się ścieżkami, wśród drzew owoco­wych i kwiatów. Wszystko to razem wyglądało dość ma­lowniczo. Nie na malowniczości jednak mi zależało, tylko na cichym odosobnieniu.

 

Wziąłem z biurka list, który otrzymałem dziś rano z wydawnictwa „Robbins, Lockworth and Company“. Oto jego treść:

 

Szanowny Panie!

 

Już od kilku lat czytamy Pańskie opowieści drukowane w rozmaitych pismach i pragniemy złożyć Panu gratu­lacje z powodu opowiadania „Honor koniokrada“, dru­kowanego w kwietniowym numerze „Szafirowych Roman­sów“. Spośród wszystkich opowiadań o Dalekim Zacho­dzie to jest na najwyższym poziomie, tak pod względem treści, jak i stylu.

 

Ponieważ w naszym wydawnictwie mamy między in­nymi zająć się Zachodem, zastanawiamy się, czy nie na­pisałby Pan powieści o tej tematyce. Jeśli tak, to bylibyś­my skłonni rozważyć Pańskie propozycje.

 

Zależy nam na powieści o wyższym poziomie literac­kim niż przeciętne westerny; temat jej winien być zwią­zany raczej z hodowlą bydła niż kopalnią albo wczesnym osadnictwem. Wydaje nam się, że western bez bydła nie może być w pełni westernem. Mamy ogromne zapotrze­bowanie na tego rodzaju powieści i jeżeli może nam Pan zaoferować coś z tego zakresu, znajdzie pan wdzięcznego odbiorcę.

 

Z poważaniem

Lawrence Lockworth

Naczelny Redaktor

 

Wysłałem taką odpowiedź: Szanowny Panie!

 

Dziękuję za list z dnia 15 kwietnia i za zainteresowa­nie moją pracą: Właśnie piszę powieść o hodowcach bydła w Nowym Meksyku pt. „Jeźdźcy znad Rio Grandę“ i sądząc z Pańskiego listu książka ta powinna odpowia­dać gustom Panów. Po jej zakończeniu nie omieszkam jej Panom przesłać.

 

Z poważaniem

Pete McCabe

 

Wziąłem z kolei list, który napisałem do mojego agenta w Nowym Jorku, Wallace’a Ingersolla:

 

Drogi Wally,

 

Załączam Ci list, jaki otrzymałem dzisiaj od „Robbins, Lockworth and Company“, razem z kopią mojej odpo­wiedzi. Może będziesz chciał pokazać w „Szafirowych Romansach“?

 

Jak dotąd nie brałem się do powieści, ale ten Lock­worth mnie natchnął. Obmyśliłem już sobie treść i ty­tuł: „Jeźdźcy znad Rio Grandę“. Zacznę pisać od jutra i powinienem skończyć w ciągu dwóch miesięcy, tak że­byś mógł pokazać Lockworthowi. Napakuję mnóstwo tych przeklętych krów, a także miłości. Nie sądzisz, że to bę­dzie dobre i oryginalne zakończenie: bohater i bohaterka odjeżdżają w dal na tle zachodzącego słońca?

 

Myślałem dużo, Wally. Hemingway to mistrz nie byle jaki. Już nieomal wszyscy pisarze na ziemi naśladowali Hemingwaya, a paru zrobiło naioet interes naśladując go w kryminałach. Ale nie słyszałem, żeby jakiś autor we­sternów usiłował wzorować się na Hemingwayu, może dlatego, że prawdopodobnie nigdy o nim nawet nie sły­szał. Myśłę więc, że ja to zrobię. Jego styl wspaniale pasuje do mojego tematu... I może siane się słaiany? Al­bo, co ważniejsze, zbiję fortunę?

 

Skoro mówimy o fortunie, to dlaczego nie dopominasz się w „Szafirowych Romansach“, żeby mi przysłali czek za opowiadanie „Tarapaty nad Pecos“? Czy wyobrażają sobie, że żyję samą miłością?

 

Pete

 

Polizałem i zakleiłem koperty, wyszedłem z domu i mój stary Plymouth ruszył wąskimi uliczkami na pocztę. Stamtąd pojechałem do pani Kenwick. I wcale nie przy­puszczałem, że - jak zwykli mówić dawniej autorzy powieści detektywistycznych - stoję na progu wielkiej przygody.

 

 

Rozdział 2

 

 

W owych dniach zamieszkiwało Santa Fe około 15000 nieśmiertelnych dusz w smagłych i kształtnych ciałach Hi szpano-Amerykanów. Tylko nieświadomi turyści nazywali ich Meksykanami. Nie byli to Meksykanie, ale amerykańscy obywatele hiszpańskiego pochodzenia. Przez kilkaset lat do nich właśnie i do Indian z plemienia Tewa należało Santa Fe. Potem, na przełomie stulecia, zjawiło się paru wygłodniałych artystów i założyło swoje pracownie w domkach adobe. Ża artystami przybyli pisarze i przez kilka lat Santa Fe było tym samym dla bohemy co Greenwich Village albo.Carmel w Kalifornii.

 

Ale jak to zawsze bywa z koloniami artystów, tak stało się i tu: odkryli ją bogaci, no i zaczęli się zjeżdżać. Zwiedzieli się szarlatani i zrobili to samo. Odkryli ją posiada-“cze ziemscy i nie upłynęło wiele czasu, a już zaczął się szum, brukowanie ulic, tablice reklamowe, neony i temu podobne hece. Hiszpanie i Indianie, najbardziej uparci ludzie na świecie, opierali się ile sił wszystkim tym przejawom postępu, a wraz z nimi pisarze i artyści po prostu z przekory, dzięki czemu w roku 1935 Santa Fe było jeszcze całkiem przyjemną miejscowością. I trzeba przyznać pani W. Hazelton Kenwick, że nigdy nie postępowała tak jak przeciętna. milionerka i nie trwoniła pieniędzy na prawo i lewo. Robiła wszystko, aby uchodzić za prawdziwego dziwaka z Santa Fe, co nawet udawało jej się znakomicie, może dlatego, że miała wrodzony ku temu talent.

 

Pani Kenwick mieszkała przy Alameda, małej niepozornej uliczce, która przypominała raczej wiejski trakt. Rosły tu wysokie rozłożyste topole i tuż. obok, skalistym korytem, z hukiem płynęła rzeka Santa Fe. Złocistobrązowy dom adobe mieścił w sobie piętnaście czy dwadzieścia pokoi, ale nie wyglądał pretensjonalnie, ponieważ był parterowy i zbudowany wokół patio. Pod starymi cienistymi drzewami zieleniły się trawniki, od ulicy biegł żywopłot, z bzów. Ale w to kwietniowe popołudnie bzy jeszcze nie kwitły, bo Santa Fe leży wśród wysokich gór, 7000 stóp nad poziomem morza, i o tej porze jest tam raczej zimno.

 

Na moje pukanie drzwi otworzyła sama pani Kenwick.

 

- Pete! - zawołała. - Jakiś ty kochany, żeś przyszedł. Pomożesz mi, prawda?

 

- Oczywiście - odparłem - ale najpierw się czymś pokrzepmy.

 

- Och, Pete, jesteś niemożliwy.

 

Kiedy w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia pani Kenwick była młodą damą w Bear Rapids, w stanie Wisconsin, gdzie mieści się Towarzystwo Papiernicze Kenwick, musiała mieć sylwetkę super modną - sam biust i biodra - wedle wzoru Lilian Russel i dziewcząt z okładek czasopism. Teraz jej wypukłości znacznie przekroczyły dopuszczalne granice, nosiła jednak dobre gorsety, a ciemne włosy nie zdradzały ani trochę siwizny, chyba tylko fryzjerowi. Nogi miała całkiem dobre, co jest zjawiskiem raczej niezwykłym, bo kobiety biuściaste przeważnie obdarzone są dla przeciwwagi bardzo chudymi nogami. Ale twarz jej była, że tak powiem, dość pulchna. Kiedyś musiała być nawet ładna, teraz jednak znać było na niej, że nie żałuje sobie majonezu i bitej śmietany. Może to niezbyt szarmanckie, co powiem, ale pani Kenwick czasami, w chwilach spoczynku, przypominała mi prosiaka. Za to duch w niej był lekki jak motylek; nie mam na myśli towarzyskiego motylą, ale prawdziwego, który przelatuje z kwiatka na kwiatek w piękne sielskie popołudnia.

 

Chociaż pani Kenwick była miłośniczką kultury i piękna, nie potrafiła się ubrać gustownie. Jej stroje były przesadne, bez smaku. Dzisiaj miała na sobie mocno wydekoltowaną zieloną suknię, złote pantofle i mnóstwo brzęczących bransolet. W uszach jej lśniły wisiorki, na krągłych palcach złociły się pierścienie. Oczy wypacykowała jakimś mazidłem i tuszem, usta nasmarowała szminką. Gdyby do jej drzwi zapukał teraz ktoś obcy, mógłby odnieść wrażenie, iż stoi przed nim madame z domu schadzek.

 

Muszę wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy, chociaż czuję się jak niecny łajdak, ponieważ dotyczy to już słabości, na którą nic nie mogła poradzić. Otóż pani Kenwick miała tik w oku. Kilka lat temu nastąpiło u niej w lewej części twarzy porażenie nerwu. Dzięki pieniądzom Kenwicka lekarze jakoś się z tym uporali, ale od czasu do czasu bezwiednie mrugała lewym okiem. Często wprowadzało to ludzi w błąd nadając głębsze znaczenie jakiejś całkiem przypadkowej uwadze. Pamiętam, jak kiedyś opowiadała mi o swoim małżeństwie.

 

- Kenwick był dobry - mówiła - ale nie potrafił myśleć o niczym innym, tylko o papierze toaletowym. Papier toaletowy był dla niego całym światem, dopóki oczywiście nie wpadł na pomysł z papierowymi chustkami do nosa. No a ja, cóż... ja miałam inne zainteresowania. - I mrugnęła.

 

Chyba jednak mam kosmate myśli.

 

Ale wróćmy do owego kwietniowego popołudnia. Wszedłem za nią do salonu, dużego pomieszczenia o belkowanym suficie, pełnego dywanów Navajo oraz czarnej indiańskiej porcelany z San Ildefonso. W rogu na kominku buzował ogień z gałęzi piñón. Na jasnych kremowych ścianach wisiały liczne obrazy, które pani Kenwick, wspaniałomyślna protektorka sztuki, nabywała, żeby pomóc temu lub owemu artyście. Hiszpańska służąca wniosła tacę z butelką szkockiej i zabraliśmy się do picia.

 

- Pete - odezwała się pani Kenwick - wypijmy za twoją powieść i opowiedz o niej wszystko.

 

Kiedy byłem chłopcem w Litchfield (w stanie Iowa, ilość mieszkańców 807), często chadzałem do kina. W owych drogich mi, ale^minionych już dniach, spośród wszystkich aktorów najbardziej lubiłem Wallace’a Reída, ponieważ był wysoki i blondyn, całkiem jak ja; tylko że nie przypominał tyki o długich rękach i nogach, był szarmancki i Wytworny, a może tak mi się wtedy zdawało. Uwielbiałem Reida; chciałem go we wszystkim naśladować. Otóż Reid miał swój trik: umiał podnosić jedną brew nie podnosząc drugiej. Przybierał wtedy, jak mówią, kpiący wyraz. Całe tygodnie ćwiczyłem, aż w końcu nauczyłem się tej sztuki. Nieczęsto mi ona bywała potrzebna,- ale teraz właśnie nadarzyła się okazja.

 

- Pete! Nie bądź taki, powiedz coś niecoś.

 

- Pod względem stylistycznym - zacząłem - będzie to naśladownictwo Ernesta Hemingwaya, chociaż pod względem treści przypominać będzie Zene Greya, jak większość westernów, no i od czasu do czasu jakaś mała pożyczka z „Wirgińczyka“ a także z nieśmiertelnych utworów Maxa Branda.

 

- Kto to jest Max Brand, na litość boską?

 

- Historia zaczyna się tym, że bohater, popada w tarapaty. Ale sam ich szuka, wyruszył bowiem, żeby dokonać zemsty. W Teksasie, skąd pochodzi, narzeczonej jego o mało nie doprowadził do zguby pewien łajdak, więc nasz bohater dobrnął właśnie jego tropem do Nowego Meksyku, gdzie jest mnóstwo krów.

 

- Rzadko widuję krowy - rzekła pani Kenwick. - Ale w jaki sposób ten łajdak mógł doprowadzić do zguby ową dziewczynę?

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl