download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

JULIUSZ VERNE

DWA LATA WAKACJI

Deux ans des vacances

Przekład: Izabela Rogozińska



Data wydania polskiego: 1991

Rozdział I

Sztorm – Uszkodzony szkuner – Czterej chłopcy na pokładzie „Sloughiiu” – Fok w strzępach – Wnętrze jachtu – Jak chłopieć okrętowy o mało się nie udusił – Grzywacz na rufie – Ląd wśród porannych mgieł – Rafy

 

Nocą 9 marca 1860 roku niski pułap chmur stykających się z falą ograniczał pole widzenia do kilku sążni.

Po wzburzonych falach, których bryzgi rzucały wokół sinawe blaski, mknął lekki statek pozbawiony niemal zupełnie żagli.

Był to jacht o wyporności stu ton, szkuner – takie bowiem miano nadaje się goeletom w Anglii i w Ameryce.

Szkuner ów zwał się „Sloughi”, ale daremnie próbowałbyś odczytać tę nazwę na tablicy umieszczonej pod kasztelem rufowym, którą zderzenie, a może gwałtowniejsza od innych fala oderwała częściowo od kadłuba statku.

Była jedenasta wieczór. Na tej szerokości geograficznej noce marcowe są krótkie. Ale czy niebezpieczeństwo zagrażające jachtowi zmniejszy się, gdy słońce oświetli bezmiar wód? Czy bezlitosne fale przestaną się pastwić nad wątłym stateczkiem? Z pewnością tylko uciszenie się wichury i uspokojenie rozległych odmętów mogłoby go ocalić od katastrofy – jednej z najstraszniejszych – od zatonięcia na pełnym morzu, daleko od lądu, na którym rozbitkowie zdołaliby może znaleźć ocalenie!

Na rufie „Sloughi” trzej chłopcy – jeden czternastoletni, dwaj inni trzynastoletni – i dwunastoletni Murzynek, chłopiec okrętowy, stali przy kole sterowym. Starali się wspólnymi siłami zapobiec nagłym zwrotom, które mogłyby rzucić statek w poprzek fali. Niełatwo było temu sprostać, koło sterowe bowiem, obracając się niezależnie od woli chłopców, groziło im zepchnięciem za falszburtę. A raz nawet przed północą tak olbrzymia góra wodna runęła z boku na jacht, iż cudem tylko ster nie uległ strzaskaniu.

Chłopcy powaleni tym wstrząsem zerwali się jednak od razu.

– Briant, czy ster działa? – zapytał Gordon.

– Tak – odpowiedział Briant, który nie tracąc zimnej krwi stanął na powrót przy kole sterowym.

Po czym, zwracając się do trzeciego kolegi, rzekł:

– Doniphan, trzymaj się mocno i nie traćmy odwagi!... Musimy uratować nie tylko siebie, ale i tamtych.

Wymienili tych kilka słów po angielsku, jakkolwiek akcent Brianta zdradzał jego francuskie pochodzenie. Po chwili zapytał Murzynka:

– Nie jesteś ranny, Moko?

– Nie, panie Briant – odpowiedział chłopiec. – Starajmy się utrzymać statek prosto, inaczej pójdziemy na dno.

W tym momencie uchyliły się nagle drzwiczki włazu wiodącego do salonu. Dwie główki dziecięce wyjrzały jednocześnie na pokład, a za nimi wychyliła się poczciwa psia morda i rozległo się szczekanie.

– Briant! Briant! – zawołał dziewięcioletni chłopiec. – Co się tu dzieje?

– Nic wielkiego, Iverson! – odkrzyknął Briant. – Złaź w tej chwili i zabierz ze sobą Dole’a... No, prędzej!

– Ale my się okropnie boimy – dorzucił drugi, jeszcze mniejszy chłopaczek.

– A tamci? – spytał Doniphan.

– Wszyscy się boimy – odparł Dole.

– Zejdźcie wszyscy! Rozumiesz?! – rozkazał Briant. – Zatrzaśnijcie drzwiczki, otulcie się dobrze kocami, zamknijcie oczy, to przestaniecie się bać. Zresztą nie ma żadnego niebezpieczeństwa!

– Uwaga! Nowa fala! – krzyknął Moko.

Gwałtowne uderzenie wstrząsnęło rufą jachtu. Na szczęście tym razem woda nie zalała pokładu; gdyby wdarła się do wnętrza przez luk, żaglowiec, silnie obciążony, nie zdołałby się już dźwignąć.

– Już was tu nie ma! – zawołał Gordon. – Złaźcie w tej chwili... Inaczej ja się z wami porachuję!

– Idźcie już, idźcie, malcy! – dodał Briant pojednawczo.

Obie główki znikły, lecz w tej samej chwili ukazał się w luku jeszcze jeden chłopiec.

– Czy nie będziemy ci potrzebni, Briant? – zapytał.

– Nie, Baxter – odparł Briant. – Cross, Webb, Service, Wilcox i ty zostańcie z małymi. Damy sobie tutaj radę we czterech.

Baxter zamknął drzwiczki od wewnątrz.

„Wszyscy się boimy” – powiedział Dole.

Czyż na tym szkunerze mknącym wśród huraganu były tylko dzieci? Tak, tylko dzieci! Ileż ich było na pokładzie? Piętnaścioro razem z Gordonem, Briantem, Doniphanem i chłopcem okrętowym. W jakich okolicznościach znaleźli się na statku? Niebawem się tego dowiemy.

A więc nie było nikogo dorosłego na pokładzie? Kapitana, który kierowałby statkiem? Marynarza, który pomógłby przy manewrowaniu? Sternika, który prowadziłby żaglowiec wśród nawałnicy? Nie! Nie było nikogo!...

Toteż nikt na „Sloughi” nie potrafiłby określić położenia statku. Po jakich wodach żeglowano? Po najrozleglejszym z oceanów! Po Pacyfiku szerokim na dwa tysiące mil, rozpościerającym się od Australii i Nowej Zelandii aż po Amerykę Południową.

Cóż się tedy stało? Czy załoga szkunera zginęła w katastrofie? Czy porwali ją malajscy piraci pozostawiwszy własnemu losowi małych pasażerów, z których najstarszy miał zaledwie czternaście lat? Załoga stutonowego jachtu musi składać się przynajmniej z kapitana, bosmana i pięciu lub sześciu marynarzy – taka ekipa jest niezbędna do manewrowania tego rodzaju statkiem; a tymczasem był tam jedynie chłopiec okrętowy. Wreszcie skąd płynął ów szkuner? Czy z okolic południowej Azji, czy z któregoś archipelagu Oceanii, od jak dawna był w drodze i dokąd zmierzał? Gdyby „Sloughi” natknął się na tych dalekich wodach na jakikolwiek statek, dzieci mogłyby odpowiedzieć jego kapitanowi na takie właśnie pytania, które zadałby na pewno; ale na horyzoncie nie pojawił się żaden z tych transatlantyków, których rejsy krzyżują się na morzach Oceanii, ani żaden z parowców czy żaglowców handlowych, które Europa i Ameryka ślą setkami do portów Pacyfiku. A nawet gdyby któryś z tych statków, tak potężnych dzięki swoim maszynom lub ożaglowaniu, zabłąkał się w te strony, musiałby sam toczyć walkę z nawałnicą i nie zdołałby udzielić pomocy jachtowi, którym morze rzucało jak łupiną?

Tymczasem Briant i jego towarzysze czuwali, by jacht nie położył się na burcie.

– Co robić?... – ozwał się Doniphan.

– Wszystko, co z pomocą bożą może przynieść nam ocalenie – odparł Briant.

Słowa te wyrzekł młody chłopiec, a przecież najodważniejszy mężczyzna niewielką żywiłby w takim położeniu nadzieję!

Rzeczywiście, burza srożyła się coraz gwałtowniej. Dął, jak powiadają marynarze, „piorun nie wicher”, a określenie to wydawało się tutaj tym trafniejsze, że nawałnica mogła strzaskać jacht z piorunującą szybkością. Zresztą „Sloughi” był już na poły wrakiem: od czterdziestu ośmiu godzin żeglował ze złamanym na wysokości czterech stóp od pokładu grotmasztem, skutkiem czego niepodobna było rozpiąć żagla sztormowego, który ułatwiłby sterowanie. Fokmaszt, jakkolwiek pozbawiony już bramstengi, spełniał jeszcze swoje zadanie, ale należało się obawiać, że wicher zerwie wanty i maszt runie na pokład. Na dziobie podarty kliwer łopotał wydając dźwięki, które można by porównać do huku broni palnej. Z całego ożaglowania pozostał tylko fok, który lada chwila mógł się podrzeć w strzępy, bo chłopcy nie mieli dość siły, aby go zrefować. Jeśliby to nastąpiło, nic nie utrzymałoby szkunera w linii wiatru; grzywacze runęłyby na pokład od strony burty, jacht przewróciłby się na bok i poszedł na dno, a wraz z nim młodzi pasażerowie zniknęliby w wodnej przepaści.

Aż do tej chwili żadna wyspa nie zarysowała się na horyzoncie, żaden ląd nie pojawił się na wschodzie. Rzucenie statku na brzeg byłoby straszliwą ostatecznością, a jednak chłopcy mniej by się tego lękali niż wściekłości bezkresnych odmętów. Jakiekolwiek wybrzeże, choćby opasane pierścieniem raf, ławic i pieniących się fal, strzeżone przez wściekłą kipiel – byłoby dla nich ocaleniem, stałym lądem, miast oceanu gotowego w każdej chwili rozerwać się pod ich stopami.

Wypatrywali tedy jakiegokolwiek światła, na które mogliby wziąć kurs...

Ale żaden blask nie rozświetlał głębokich ciemności nocnych.

Nagle, około pierwszej nad ranem, straszliwy łoskot przedarł się przez wycie wichru.

– Strzaskało fokmaszt! – wykrzyknął Doniphan.

– Nie – odpowiedział Moko. – To żagiel wyrwał się z lików.

– Trzeba się go pozbyć – rzekł Briant. – Gordon, zostań – z Doniphanem przy sterze, a ty, Moko, chodź ze mną!

Nie tylko Moko miał, jako chłopiec okrętowy, jakie takie pojęcie o nawigacji, ale i Briant był z nią trochę obznajmiony. Podczas długiej podróży z Europy na wyspy Oceanii przez Atlantyk i Pacyfik zapoznał się pobieżnie ze sztuką żeglarską. Tym należy tłumaczyć fakt, że chłopcy, nie znający się zupełnie na tych sprawach, musieli zdać się na niego i Moko, gdy szło o kierowanie szkunerem.

W jednej chwili Briant i Moko skoczyli na dziób statku. Aby wicher nie rzucił szkunera w poprzek fal, należało za wszelką cenę pozbyć się foka, w którego dolnej części utworzyła się kieszeń – wskutek tego jacht tak silnie się pochylił, iż zachodziła obawa, że położy się na burtę. Gdyby tak się stało, nie zdołałby się już dźwignąć, chyba że zrąbano by fokmaszt u samego dołu, zerwawszy przedtem metalowe wanty; jakże jednak chłopcy mogliby się z tym uporać?

Briant i Moko dali w tej trudnej sytuacji przykład niezwykłej zręczności. Dążąc do tego, by „Sloughi” szedł pełnym wiatrem, póki wicher nie ucichnie, postanowili zachować jak najwięcej żagla; zdołali poluzować gafelfał i opuścić gafel na wysokości kilku stóp nad pokładem. Strzęp foka odciętego nożem przywiązali brasami za dolne rogi do kołków, choć fale ze dwadzieścia razy zmywały pokład, grożąc zagładą nieustraszonym chłopcom. Płynąc pod niezmiernie skąpym ożaglowaniem szkuner mógł jednak trzymać się dawnego kursu. Sam kadłub jachtu stanowił dostateczną płaszczyznę natarcia dla wichru, który nadawał statkowi szybkość torpedowca. Ale najważniejszą sprawą było osiągnięcie szybkości większej od szybkości fal – należało przed nimi uciekać, by spienione grzywacze nie zwalały się na rufę.

Dokonawszy swego, Briant i Moko wrócili do przyjaciół, by zastąpić ich przy sterze.

W tej chwili znów otwarły się drzwiczki włazu. Ukazała się głowa chłopca. Był to Jakub, brat Brianta, o trzy lata młodszy od niego.

– Czego chcesz, Kubusiu? – spytał Briant.

– Chodź! Chodź prędko! – zawołał Jakub. – Woda sięga aż do salonu!

– To niemożliwe! – krzyknął Briant.

I podskoczywszy do schodni, zbiegł szybko na dół.

Salon oświetlony był słabo, lampa huśtała się gwałtownie razem ze statkiem. W jej migotliwym blasku dostrzec było można z dziesięcioro dzieci leżących na kanapach i kojach. Najmłodsi, ośmio – i dziesięcioletni, golili się jeden do drugiego w największym przerażeniu.

– Nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo – powiedział Briant chcąc uspokoić malców. – Jesteśmy z wami!... Nie bójcie się!

Oświetliwszy latarnią każdy kąt salonu stwierdził, że od jednej burty jachtu ku drugiej sączyła się strużka wody.

Skąd brała się ta woda? Czy przeciekała przez poszycie? To właśnie należało zbadać.

Za salonem, od strony dzioba, znajdowała się główna kajuta, jadalnia i kubryk.

Briant obejrzał wszystkie te pomieszczenia i zauważył, że woda nie przecieka przez kadłub ani powyżej, ani poniżej linii wodnej. Fale zalewały przedni pokład, skąd woda sączyła się do wnętrza przez nieszczelne drzwiczki schodni prowadzącej do kubryku i na skutek kołysania spływała ku rufie. Nie groziło więc tutaj żadne niebezpieczeństwo.

Wróciwszy do salonu Briant wlał nieco otuchy w serca kolegów i, sam trochę spokojniejszy, zajął z powrotem miejsce przy sterze. Szkuner, zbudowany nadzwyczaj solidnie i niedawno obity na nowo miedzianą blachą, nie przeciekał i mógł stawić czoło groźnym grzywaczom.

Była pierwsza nad ranem. Wśród nieprzeniknionych ciemności, tym bardziej gęstych, iż gruba opończa chmur spowijała niebo, nawałnica szalała z wściekłością. Jacht płynął jakby zatopiony w odmętach. Ostre krzyki petreli przecinały przestworza. Czyżby pojawienie się tych ptaków zwiastowało bliskość lądu? Nie, gdyż spotyka się je w odległości setek mil od wybrzeży. Zresztą petrele – towarzysze burz – niezdolne walczyć z gwałtownymi porywami wichury, mknęły jej szlakiem tak samo jak szkuner, którego szybkości nie zdołałaby zmniejszyć żadna ludzka siła.

W godzinę później dał się słyszeć na pokładzie ponowny trzask. Pozostały strzęp foka rozdarł się na kawałki, białe płaty, niby ogromne mewy, poszybowały w powietrzu.

– Nie mamy już żagla! – wykrzyknął Doniphan. – A wciągnąć nowego nie zdołamy!

– Nic nie szkodzi! – odrzekł Briant. – I tak nie będziemy płynąć wolniej.

– Też mi odpowiedź! – oburzył się Doniphan. – Jeśli w ten sposób zamierzasz prowadzić statek...

– Uwaga! Grzywacze nas gonią! – krzyknął Moko. – Musimy się mocno trzymać, bo nas zmyją...

Chłopiec nie dokończył zdania; kilka ton wody runęło na nich z góry przez kasztel rufowy. Briant, Doniphan i Gordon, odepchnięci od steru, zdołali się jednak uchwycić luku. Ale Moko zniknął razem z masą wody, która przetoczywszy się przez pokład, od rufy aż do dzioba, porwała za sobą część omasztowania, dwie „szalupy i jolkę, mimo że te ostatnie były umocowane na podstawach, oraz kilka zapasowych sztuk drewna masztowego i naktuz. Ale że pod tym gwałtownym uderzeniem strzaskane zostały nadburcia, woda spłynęła i to ocaliło od zatonięcia przywalony ogromnym ciężarem jacht.

– Moko!... Moko! – zawołał Briant, gdy wreszcie mógł dobyć głosu.

– Czy on aby nie wpadł do morza? – zapytał Doniphan.

– Nie... nie widać go... i nie słychać! – odparł Gordon wychyliwszy się nad wodę.

– Musimy go ratować!... Trzeba mu rzucić linę... koło ratunkowe... – gorączkował się Briant..

I głosem, który zabrzmiał donośnie w momencie ciszy, zawołał znów:

– Moko! Moko!

– Do mnie! Do mnie!... – odkrzyknął chłopiec okrętowy.

– Nie wpadł do morza! – ucieszył się Gordon. – Jest chyba na dziobie... stamtąd słychać wołanie!

– Muszę go ratować! – zawołał Briant.

I jął się czołgać omijając z dala bloki, które huśtały się na luźno zwisających linach, sunął przed siebie wytrwale, choć oślizgły, rozkołysany pokład umykał mu spod nóg.

Jeszcze raz posłyszał głos Moka, po czym wołanie umilkło.

Briant dotarł z największym trudem do luku znajdującego się nad kubrykiem.

Zawołał.

Żadnej odpowiedzi.

Czyżby nowa fala uniosła za burtę chłopca po jego ostatnim okrzyku? W takim razie nieszczęsny jest teraz daleko, po nawietrznej, bo fale nie mogłyby go nieść z tą szybkością, z jaką płynął szkuner; a więc Moko jest zgubiony...

Nie! Słaby jęk dobiegł uszu Brianta; chłopiec skoczył w kierunku kabestanu znajdującego się u nasady bukszprytu. Tutaj dłonie jego napotkały jakieś szamocące się ciało.

Był to Moko wepchnięty w kąt, jaki tworzyły nadburcia stykające się ze sobą na dziobie. Lina owinięta dookoła szyi chłopca zaciskała się coraz mocniej, gdy się szamotał. Czyżby lina, która przytrzymała Moka, gdy ogromna fala przetaczała się przez pokład, miała go teraz udusić?...

Briant dobył noża i z niemałym trudem przeciął linę krępującą Moka.

Po czym zaciągnął go na rufę; kiedy chłopak odzyskał mowę, powiedział tylko:

– Dziękuję panu, panie Briant, dziękuję!

I wrócił zaraz na swoje miejsce przy sterze; wszyscy czterej owiązali się liną, by skuteczniej opierać się olbrzymim grzywaczom, które spiętrzyły się od strony rufy.

Wbrew przypuszczeniom Brianta szybkość jachtu zmniejszyła się nieco od chwili, gdy statek został pozbawiony foka; okoliczność ta zwiększyła znacznie niebezpieczeństwo. Fale, mknące teraz szybciej od szkunera, mogły atakować statek od strony rufy i napełnić go w końcu wodą.

Ale jak temu zapobiec? Niepodobna było rozpiąć choćby najmniejszego skrawka żagla.

Marzec na półkuli południowej ściśle odpowiada wrześniowi na półkuli północnej, noce o tej porze są tu więc niezbyt długie. Była już mniej więcej czwarta rano, zatem świt powinien był niebawem rozjaśnić niebo na wschodzie i słońce miało wynurzyć się z wód oceanu w tej stronie, ku której sztorm gnał jacht. A może o wschodzie słońca przycichną wściekłe podmuchy wichru? Może jakiś ląd pojawi się na widnokręgu i los tej dziecięcej załogi rozstrzygnie się w ciągu kilku minut? Mieli dowiedzieć się o tym, gdy świt ubarwi przestworza.

Około wpół do piątej promienie rozpierzchły się aż po zenit. Nieszczęściem spojrzenia chłopców, nie mogąc przedrzeć się przez zwały mgieł, nie sięgały dalej niż na ćwierć mili. Czuło się, że chmury gnają z zawrotną szybkością. Huragan nie stracił ani trochę na sile i w dali morze znikało pod spienioną, rozkołysaną falą. Szkuner na przemian unoszony na grzbiety bałwanów i miotany w wodne przepaście ległby niejeden raz na burcie, gdyby grzywacz rzucił go w poprzek fali.

Czterej chłopcy przyglądali się temu kłębowisku skłóconych odmętów. Wiedzieli dobrze, iż położenie ich stanie się rozpaczliwe, jeśli burza nie ucichnie. „Sloughi” nie zdoła opierać się fali jeszcze przez dwadzieścia cztery godziny – pokład rozpadnie się pod naporem wody.

Nagle Moko zawołał:

– Ziemia! Ziemia!...

Zasłona mgły rozdarła się i przez tę szparę Moko dojrzał na wschodzie jak gdyby kontury wybrzeża. Ale czy się nie mylił? Nie ma nic trudniejszego jak rozpoznanie owych nieokreślonych zarysów lądu, które tak łatwo pomylić z kłębami chmur.

– Ziemia? – zdumiał się Briant.

– Tak... ziemia... – powtórzył Moko. – Na wschodzie! I wskazał jakiś punkt na horyzoncie zasnutym mgłą.

– Czy jesteś tego pewien? – „spytał Doniphan.

– O tak... tak... na pewno! – odpowiedział chłopiec okrętowy. – Gdy mgła się znów rozstąpi, patrzcie uważnie, o tam, trochę w prawo od fokmasztu... O, spójrzcie, spójrzcie!

Wał mgieł rozsunął się i jął odrywać od powierzchni oceanu wzbijając się w górę. Po dłuższej chwili rozpostarło się przed jachtem morze, wolne na przestrzeni kilkunastu mil.

– Tak!... To ziemia!... To naprawdę jakiś ląd! – wykrzyknął Briant.

– I to bardzo płaski! – dorzucił Gordon przyjrzawszy się uważnie zasygnalizowanemu przez chłopca okrętowego brzegowi.

Tym razem niepodobna było wątpić. Ziemia, ląd stały lub wyspa, pojawiła się w odległości kilku mil, ścieląc się półkolistą smugą na widnokręgu. Nie dalej jak za godzinę fale miały cisnąć statek na ów ląd, którego nie mógł wyminąć, wichura bowiem gnała go w tym właśnie kierunku. Zachodziła obawa, że bezbronny szkuner roztrzaska się o skały podwodne, nim fale rzucą go na brzeg. Ale chłopcy nie myśleli nawet o tym. Od ziemi, która pojawiła im się nagle przed oczyma, spodziewali się jedynie ratunku.

W tym momencie wiatr zaczął dąć jeszcze zacieklej. „Sloughi”, lekki jak piórko w szponach wichru, pędził ku brzegom odcinającym się od białawego nieba kreską tak czarną i ostrą, jakby narysowaną tuszem. Na dalszym planie wznosiły się nadbrzeżne skały, których wysokość nie przekraczała dwustu stóp. Bliżej rozpościerała się żółtawa plaża ujęta z prawej strony w ramę zielonych kopuł, stanowiących zapewne skraj lasu porastającego ów ląd.

Ach, gdyby „Sloughi” mógł dotrzeć do owej piaszczystej plaży nie napotkawszy po drodze raf, gdyby ujście jakiejś rzeki otwarło się przed nim – może młodzi pasażerowie wyszliby cało i zdrowo z opresji!

Gordon, Doniphan i Moko zostali przy sterze, a Briant powędrował na dziób, aby przyjrzeć się lądowi, który zbliżał się z błyskawiczną szybkością, jacht bowiem mknął jak strzała. Daremnie jednak chłopiec wypatrywał miejsca, gdzie „Sloughi” mógłby bezpiecznie przybić do brzegu. Nie dostrzegał ani ujścia rzeki czy strumienia, ani ławicy piasku, gdzie mogliby osiąść. Plażę otaczał łańcuch podwodnych skał, których czarne wierzchołki, zwieńczone straszną kipielą, wynurzały się tu i ówdzie z rozkołysanych odmętów. Pierwsze zderzenie z nimi musiało przynieść statkowi zagładę.

Briant pomyślał, że lepiej będzie, jeśli w chwili katastrofy wszyscy znajdą się na pokładzie; otworzył więc drzwiczki włazu i krzyknął:

– Wszyscy na pokład!

Pies wypadł pierwszy, a za nim dziesięciu chłopców wyczołgało się na rufę. Na widok grzywaczy, które tu, na płyciźnie, stały się jeszcze groźniejsze, najmłodsi zaczęli krzyczeć ze strachu.

Dochodziła szósta, gdy „Sloughi” dopłynął do pierwszego pierścienia raf.

– Trzymajcie się mocno!... Trzymajcie się z całych sił! – wołał Briant. I zrzuciwszy wierzchnie ubranie gotował się do niesienia pomocy tym, którzy wpadną w morze; roztrzaskanie bowiem jachtu o rafy zdawało się sprawą przesądzoną.

Nagle dał się odczuć pierwszy wstrząs. „Sloughi” zawadził rufą o skałę; ale woda nie wdarła się do wnętrza, choć cały kadłub zadygotał.

Następna fala uniosła go i szkuner popłynął naprzód o jakieś pięćdziesiąt stóp, nie musnąwszy nawet skał, których łby wynurzały się wokoło. Po czym, pochyliwszy się na bakbort, znieruchomiał wśród wrzącej kipieli.

Nie znajdował się już wprawdzie na pełnym morzu, ale też ćwierć mili dzieliło go jeszcze od plaży.

Rozdział II

Pośród kipieli – Briant i Doniphan – Badanie brzegów – Jak się przygotowywano do lądowania – Kłótnia w czółnie – Z wysokości fokmasztu – Odważne przedsięwzięcie Brianta – Powrotna fala i jej skutki

 

Zasłona mgieł uniosła się ukazując wolną przestrzeń – wzrok mógł błądzić swobodnie po bezmiarze oceanu w promieniu wielu mil. Chmury gnały z taką samą jak przedtem szybkością; nawałnica nie straciła nic z poprzedniej fali. Ale kto wie, może to już ostatnie jej ciosy nękały ów zagubiony na Oceanie Spokojnym ląd?

W tym tylko chłopcy mogli pokładać nadzieję: ich obecna sytuacja kryła bowiem tyle samo niebezpieczeństw, co i ubiegła noc, kiedy „Sloughi” szamotał się w walce z szalejącym odmętem. Zbite w ciasną gromadę dzieci uważały się za zagubione; grzywacze przewalały się ponad nadburciem, wznosząc tumany wodnego pyłu. Wstrząsy były tym gwałtowniejsze, że szkuner, unieruchomiony, nie poddawał się uderzeniom fal. Niemniej, choć dygotał cały, wydawało się, że kadłub nie odniósł żadnych uszkodzeń, ani wtedy gdy zawadził spodem o pierścień raf, ani gdy uwiązł między dwoma wierzchołkami skał podwodnych. Briant i Gordon, zszedłszy do kajut, stwierdzili, że woda nie przecieka na dno szkunera.

Uspokoili więc jak mogli kolegów, zwłaszcza najmłodszych.

– Nie bójcie się – powtarzał ustawicznie Briant. – Szkuner jest solidnie zbudowany... a brzeg niedaleko! Poczekajmy jeszcze trochę, a na pewno znajdziemy jakiś sposób, by dostać się na ląd.

– A dlaczego mamy czekać? – spytał Doniphan.

– Tak, tak, po co czekać? – poparł go dwunastoletni chłopak, nazwiskiem Wilcox. – Doniphan ma rację... Po co czekać?

– Bo morze jest jeszcze zanadto wzburzone i rzuci nas na skały – odparł Briant.

– A jeśli szkuner się roztrzaska?! – zawołał Webb, rówieśnik Wilcoxa.

– Nie sądzę, aby nam to groziło – odrzekł Briant – a przynajmniej nie w czasie odpływu. Gdy poziom wód opadnie najniżej, jak tylko na to wiatr pozwoli, spróbujemy przedostać się na ląd.

Briant nie mylił się. Wprawdzie podczas odpływu spadek wód na Oceanie Spokojnym jest stosunkowo nieznaczny, jednak różnica poziomów mogła okazać się dość duża. Lepiej więc było poczekać parę godzin, zwłaszcza gdyby wiatr zaczął przycichać. A może odpływ odsłoni całkowicie część raf? Zmniejszyłoby się wówczas niebezpieczeństwo, gdyby chłopcy zechcieli opuścić jacht; łatwiej też przebyliby owe ćwierć mili dzielące szkuner od plaży.

Jakkolwiek rada Brianta była zupełnie rozsądna, Doniphan i jego towarzysze ani myśleli zastosować się do niej. Odszedłszy na bok, coś do siebie szeptali. Już teraz widać było wyraźnie, że Doniphan, Wilcox i Webb, a także chłopiec nazwiskiem Cross nie będą skłonni żyć w zgodzie z Briantem. Podczas długiego rejsu podporządkowali się jego kierownictwu, stało się to jednak tylko dlatego, że Briant, jak wiemy, znał się trochę na żeglarstwie. Ale od dawna zamierzali wywalczyć sobie zupełną swobodę – oczywiście gdy tylko przybiją szczęśliwie do jakiegokolwiek lądu; zamiary takie żywił zwłaszcza Doniphan, który mniemał, iż zarówno inteligencją, jak i wykształceniem góruje nad Briantem i resztą towarzyszy. Zresztą zawiść, z jaką Doniphan odnosił się do Brianta, istniała nie od dziś, a pochodziła stąd, że Briant był Francuzem i młodzi Anglicy nie byli skłonni do uznawania jego wyższości.

Należało się obawiać, że te nastroje pogorszą sytuację i tak już groźną.

Tymczasem Doniphan, Wilcox, Cross i Webb, spoglądali na kłębowisko pian i wirów, rozgarnianych tu i ówdzie ramieniem gwałtownego, niebezpiecznego prądu. Najzręczniejszy pływak ustąpiłby pod naporem cofających się na skutek odpływu wód, które wicher gnał z powrotem ku lądowi. Słuszna więc była rada, by zaczekać jeszcze parę godzin. Doniphan i jego towarzysze musieli liczyć się z rzeczywistością, toteż – radzi nieradzi – powędrowali na rufę, gdzie zgromadzili się młodsi koledzy. Briant mówił właśnie do Gordona i kilku innych chłopców.

– Nie rozłączajmy się ani na chwilę. Trzymajmy się razem za wszelką cenę; inaczej będziemy zgubieni...

– Nie zamierzasz chyba narzucać nam swojej woli! – wy krzyknął Doniphan posłyszawszy słowa Brianta.

– Nie zamierzam wam nic narzucać. Wydaje mi się tylko, że powinniśmy w imię wspólnego ocalenia działać zgodnie!

– Briant ma słuszność! – wtrącił Gordon, chłopiec opanowany i poważny. Nie odzywał się nigdy bez głębszego zastanowienia.

– Tak, tak! – wykrzyknęło kilku malców, którzy instynktownie darzyli Brianta zaufaniem.

Doniphan nie odezwał się więcej; ale trzymał się z kolegami na uboczu, czekając na moment, kiedy rozpoczną się próby lądowania.

Czymże był ów ląd? Czy jedną z wysp Oceanu Spokojnego, czy kontynentem? Wątpliwości tej nie sposób było rozstrzygnąć, „Sloughi” bowiem osiadł zbyt blisko owej ziemi, by można ją było objąć okiem w odpowiednim zasięgu. Wklęsła linia brzegów tworzyła zatokę zamkniętą dwoma cyplami: jeden wysoki i poszarpany opadał stromą ścianą...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl