download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Lisa Jackson DWA POCAЈUNKI

Część pierwsza

 

Settler’s Rider

Północne Idaho

Listopad 1998

 

l

Pomóż mi!

Maggie zamarła. Pudełko po kawie, którego używała do odmierzania owsa, wysunęło jej się z palców i upadło na podłogę. Ziarno się rozsypało. Konie poderwały łby i zarżały. Ugięły się pod nią nogi. Chwyciła się słupka, który podtrzymywał wyższą kondygnację, gdzie przechowywano siano.

Maggie, proszę! Tylko ty możesz mi pomóc.

- Maria Teresa? - Maggie poruszyła wargami, ale nie dobył się z nich żaden dźwięk.

Czy to możliwe? Czyżby po tylu latach usłyszała glos siostry? Nagle w staj­ni zrobiło się duszno. Choć wiszący przy drzwiach termometr wskazywał dzie­sięć stopni Celsjusza, poczuła zimny pot.

To był Thane. On mi to zrobił.

Głos pulsował w jej mózgu.

Thane Walker. Były mąż Marii Teresy i jedyny mężczyzna, którego Mag­gie nie chciała widzieć na oczy.

- Co zrobił?

Tym razem wydobyła z siebie głos, choć gardło miała ściśnięte, a w ustach brakowało śliny.

Maggie, proszę, nie pozwól, żeby uszło mu to bezkarnie.

- Gdzie jesteś? - krzyknęła, odwracając się gwałtownie.

Patrzyła na stare krokwie, między którymi zadomowiła się sowa. W smu­dze światła padającego z okna wirowały pióra i pyłki kurzu. Wiedziała, że sło­wa są zbędne. Maria Teresa była o setki kilometrów stąd. Daleko. Tak choler­nie daleko. Zaciskając powieki, Maggie próbowała myślami przenieść się tam, gdzie mogła przebywać jej siostra bliźniaczka. Bez rezultatu. Jak zwykle, zresz­tą. Nie przestawała jednak próbować, wołając w myślach z całej mocy: Ma­rio Tereso, słyszysz mnie? Słyszysz? Co ten bydlak ci zrobił?

Odczekała chwilę. Cisza. Obok prychnęła zniecierpliwiona klacz.

- Jeśli to jakiś głupi kawał... - powiedziała, a serce waliło jej jak oszala­łe. - Mario Tereso, przysięgam...

Konie wyczuły napięcie i niespokojnie kręciły się w boksach. Drżały pod derkami. Słoma szeleściła. Maggie wzdrygnęła się. Przeszył ją dreszcz, jak zawsze, gdy Maria Teresa kontaktowała się z nią w tak specyficzny spo­sób. Przekazywanie myśli na odległość. Instynkt. Magia. Czary. Pozazmysłowa percepcja. Jasnowidztwo. Maggie znała na pamięć te wszystkie terminy i przypisywane im często ironiczne znaczenie. Wiedziała, że wiele osób uwa­ża ją za ekscentryczkę albo, jeszcze gorzej, za kompletną wariatkę. Powoli opuściła rękę. Drzazgi ze słupka wbiły jej się w dłoń. Opadła na kolana. Gło­wę oparła na twardym, masywnym drewnie. Skoncentrowała się. Zaczęła rów­nomiernie oddychać. To ją uspokajało.

Spróbuj, Mario Tereso, spróbuj. Jeszcze jeden raz.

Niemal do bólu zacisnęła oczy, wytężyła słuch. Do jej uszu dotarł sze­lest deptanej przez konie słomy, odgłos pazurków myszy, które chowały się w szparach.

- Nie przerywaj - wyszeptała. - Przygryzła dolną wargę, aż poczuła krew.

Nic.

- Do jasnej cholery, Mario Tereso... Markizo, czy za kogo tam się jeszcze uważasz. Odezwij się!

Choć w stajni było lodowato, zlana była potem.

- Mario Tereso...

- Mamo?

Z daleka usłyszała głos Becky. Drzwi stajni otworzyły się ze skrzypieniem. Do dusznego, zatęchłego pomieszczenia wdarł się promień dziennego światła.

- Cześć, dobrze się czujesz?

- Świetnie - wydusiła.

Podniosła się i otrzepała kurz z dżinsów. W nadziei, że choć trochę zama­skuje kłamstwo, uśmiechnęła się słabo.

Piegowata, z nieco zbyt wielkimi oczami i trochę za poważna, jak na swoje trzynaście lat Becky, nie dała się łatwo zwieść.

- Co ty z tym robisz? - Ruchem głowy wskazała na słupek. - Modlisz się?

- Nie...

- Przecież klęczałaś, mamo. Miałaś atak serca, jakieś porażenie, czy co?

- Właśnie karmiłam konie i musiałam... odpocząć.

Kłamstwo było absurdalne, ale co miała powiedzieć? Że siostra, od której od miesięcy nie miała wiadomości, nawiązała z nią telepatyczny kontakt? Wie­działa, że nikt w to nie uwierzy, zwłaszcza jej własna córka.

Becky popatrzyła na pustą puszkę po kawie i na jutowy worek z obrokiem.

- Twoja sprawa.

- Tak było. Właśnie... no cóż, skoro chcesz znać prawdę...

- To byłoby coś nowego.

- Becky... - zaczęła z wyrzutem, ale pohamowała się.

Napięcie między matką a córką było aż nazbyt wyczuwalne. Jak to się stało? - myślała. Przecież kiedyś byłyśmy nierozłączne.

O Boże, jak wytłumaczyć ten rodzaj więzi, który jest między mną i sio­strą bliźniaczką, zastanawiała się. Zwłaszcza że tak dawno nie porozumiewa­łyśmy się w ten sposób.

- To... to był... pewien rodzaj czarów - powiedziała.

- Rodzaj czarów? - powtórzyła Rebecca. Kiwnęła głową, jakby tylko takiej odpowiedzi mogła oczekiwać od matki. Nie ufała kobiecie, która jed­nym ruchem ręki zniszczyła jej życie. Zniecierpliwiona przewróciła oczami i odwróciła się.

Maggie rozbolała głowa. Czuła pulsowanie w skroniach. Dłonie zacis­nęła w pięści. Tak bardzo pragnęła powiedzieć Becky prawdę, ale gdyby to zrobiła, córka uznałaby ją za wariatkę. Każdy, komu próbowała wytłumaczyć ten dziwny rodzaj kontaktu z Marią Teresą, reagował identycznie.

- Tak. Rodzaj czarów. Kiedy będziesz starsza...

- Masz dopiero trzydzieści siedem lat. Ciągle mi powtarzasz, że to jesz­cze nie taki straszny wiek.

Trzydzieści siedem lat, a chwilami czuję, jakbym miała siedemdziesiąt, pomyślała Maggie.

- Może powinnaś pójść do lekarza. Do innego lekarza. - Pod sarkazmem kryła się odrobina troski.

- Może powinnam. - Maggie podniosła puszkę i zdjęła miotłę z gwoź­dzia. - To nic poważnego.

Choć nadal była zdenerwowana, energicznie zmiotła ziarno. Może w ogó­le niczego nie słyszała? Może jest tylko przepracowana, wyczerpana po prze­prowadzce i po tych wszystkich emocjach?

Becky uniosła szczupłe, dziewczęce ramię. Pod luźną bluzą i wyblakły­mi dżinsami widoczne były nieśmiałe kobiece kształty.

- Chyba się przejadę.

- Niedługo zajdzie słońce.

- Nie pojadę daleko. A w ogóle, co cię to obchodzi?

- Obchodzi, i to bardzo.

- Wezmę Jaspera. Sama mówiłaś, że nie znasz drugiego tak pewnego i bez­piecznego konia.

Nie warto się było sprzeczać. Becky miała rację.

- Tylko wracaj szybko, dobrze? Na kolację. Zanim zrobi się ciemno.

Powiesiła miotłę i nabrała kolejną porcję owsa.

- Nie ma obawy, nikt mnie na tym odludziu nie porwie - powiedziała Becky, ściągając wodze. - To nie cywilizowana Kalifornia, skąd przyjecha­łyśmy.

- Uważaj na wszelki wypadek.

- Zawsze to robię.

- Weź Barkleya.

- I tak poleci, czy będę chciała, czy nie, ale z niego żaden obrońca.

- Tylko poczekaj, aż Jasper zje.

Becky znowu przewróciła oczami i westchnęła teatralnie. Posłuchała jednak. Przerzuciła wodze przez górną poprzeczkę boksu, chwyciła widły i do­rzuciła siana do żłobu. Pracowały razem bez słowa, a sprzeczka wisiała w po­wietrzu. Maggie całym wysiłkiem woli starała się zachować milczenie, a już na pewno nie krytykować córki. Cierpliwości, powiedziała sobie. Pretensje i niechęć znikną. Potrzeba na to czasu. Dużo czasu.

Gdy Becky była przekonana, że cały świat sprzysiągł się przeciwko niej, a wszystko to przez matkę, jedno słowo Maggie mogło wywołać burzę. Ko­bieta nauczyła się trzymać język za zębami w takich chwilach. Poza tym Be­cky oczekiwała odpowiedzi, a cóż Maggie mogła jej powiedzieć? Że karmiła konie, gdy usłyszała głos siostry? Dotarł do niej akurat tutaj, w stajni, z odle­głości setek, może tysięcy kilometrów?

Gdy Jasper najadł się do syta, Becky wyszczotkowała go i osiodłała. Za­łożyła uzdę i wyprowadziła siwego wałacha na pastwisko. Pozostałe w stajni stadko prychnęło, zbiło się w gromadkę, podrzucało do góry łbami, jakby i one miały już dosyć zamknięcia. Maggie oparła się ramieniem o framugę drzwi i patrzyła, jak Becky dosiada konia. Dziewczynka zagwizdała na Barkleya, owczarka alzackiego, którego przygarnęły. Pies, z nadszarpniętym prawym uchem i okulała tylną łapą, pobiegł za nią. Bez trudu przemierzał na trzech łapach rozległe suche tereny, osłonięte od zachodu przez góry Bitterroot.

Maggie zmarzła. Dzisiaj kurtka zdawała się nie chronić jej przed chło­dem nadchodzącej zimy. A może to dlatego, pomyślała, że jesteśmy takie samotne? Były same, tak jak tego chciała. Jak najdalej od wielkiego miasta i od bolesnych wspomnień z Los Angeles.

Becky przywarła do grzbietu Jaspera i pogalopowała. Pies, mimo okale­czeń, których doznał w nierównej walce z szopem, dotrzymywał im kroku. Becky i Barkley, dwie zranione istoty, pomyślała zatroskana Maggie.

Udawała, że nie słyszy złowieszczego wycia kryjącego się gdzieś w od­dali kojota. Na niebie pokazał się księżyc - uśmiechnięty, opalizujący roga­lik. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, gdzie pióropusz odrzutowca przeciął niebo i znikał za cienką zasłoną zbierających się chmur. Na pastwi­skach bydło przeżuwało trawę, machając ogonami. Zwierzęta kręciły się w po­bliżu strumienia, którego wartki nurt przecinał pola.

Tak, to spokojne miejsce, pomyślała. I bezpieczne.

Do najbliższego sąsiada był niespełna kilometr. Do miasteczka, w któ­rym był sklep spożywczy, poczta i stacja benzynowa, nieco bliżej. Maggie uważała, iż nie ma na ziemi nic bardziej podobnego do raju niż Settler’s Ridge w Idaho. Z kolei Becky była święcie przekonana, że to taka dziura, gdzie diabeł mówi dobranoc.

Kiedy córka zniknęła z pola widzenia, Maggie sprawdziła jeszcze wodę w korytach i poszła na ganek, by zdjąć pranie ze sznura. Gdy trzymała w ustach dwie klamerki i składała czystą bieliznę, zadzwonił telefon.

- Zaraz... - wymamrotała przez klamerki.

Dzwonek był natarczywy.

- No już, już, idę... idę - żachnęła się.

Wrzuciła pościel do wiklinowego kosza, wtaszczyła rzeczy do starej chaty, postawiła je na stole i złapała słuchawkę.

- Halo? - powiedziała automatycznie i usłyszała jednostajny sygnał. Kto to był? Gdybyś mieszkała w dużym mieście, pomyślała, mogłabyś sprawdzić, kto dzwonił. Albo kupić nową baterię do automatycznej sekre­tarki.

Rzuciła okiem na słuchawkę i odłożyła ją na widełki. No więc ktoś zate­lefonował. Wielka sprawa. Może któraś z przyjaciółek Becky? I co z tego, że rzadko ktoś do nas dzwoni i że akurat dzisiaj słyszałam głos Marii Teresy? To nic nie znaczy. Nie wpadaj w panikę. Uspokój się.

Niepokój Maggie był uzasadniony. Ukrywała się od dziewięciu miesię­cy. Uciekła przed światem, który skrzywdził ją i jej córkę.

Tchórz. Inni sobie radzą. Dlaczego ona nie może?

Nerwowo stukała palcami w stół i zerkała na telefon.

Czy to nie Maria Teresa? Już tak dawno nie rozmawiałyśmy...

Ponownie podniosła słuchawkę i błyskawicznie, nim zdążyła pomyśleć, wykręciła numer. Otrzymała zamiejscowe połączenie i czekała. Jeden dzwo­nek. Drugi. Trzeci.

- Cześć. - Chrapliwy, wystudiowany głos Marii Teresy wywołał uśmiech na ustach Maggie. - Mówi Markiza. Nie mogę teraz podejść do telefonu. Proszę zostawić wiadomość po sygnale. Zadzwonię, gdy tylko będę mogła. Obiecuję.

Rozległ się sygnał. Maggie zebrała się na odwagę.

- Mario Tereso, mówi Maggie. Jeżeli tam jesteś, podnieś, proszę, słu­chawkę... Maria Teresa?... Och, w porządku, Markizo, jesteś tam? - zapytała zniecierpliwiona, używając scenicznego imienia siostry. Miała nadzieję, że jeśli Maria Teresa ją słyszy, zapomni o humorach i podejdzie. - Posłuchaj, otrzymałam od ciebie... wiadomość. No wiesz...

Rozejrzała się i poczuła jak idiotka. A jeśli to wszystko jej się przyśniło?

- Prawdę powiedziawszy to może mi się tylko zdawało, ale chcę z tobą porozmawiać. Proszę, odpowiedz na mój telefon. Wciąż mieszkam na ranczu w Idaho.

Szybko podała numer, odczekała sekundę lub dwie, westchnęła i odło­żyła słuchawkę.

Słońce zaszło. W chacie zrobiło się chłodno i nieprzytulnie. Maggie podregulowała termostat i podeszła do okna. Patrzyła w stronę gór, tak jakby siłą woli chciała przywołać obraz córki. Ciągle nie dawała jej spokoju trudna do rozszyfrowania wiadomość od siostry. Co powiedziała Maria Teresa? Tylko ty możesz mi pomóc. To był Thane. On mi to zrobił.

Co zrobił, zastanawiała się Maggie. Kto to może wiedzieć? Niby dlacze­go miałoby się coś stać? Muszę poskromić fantazję. To, że do swoich krymi­nałów czerpię tematy z życia, o niczym nie świadczy. Nie układaj książki o swojej siostrze, upomniała siebie.

Zerknęła na zegar. Podgrzała przygotowany wcześniej gulasz. Pokroiła bułkę, położyła na wierzch plastry sera i czekała na Becky.

Mijały minuty, Maggie starała się zachować spokój. Zapaliła światło. Wyjęła ze zmywarki naczynia. Udawała, że nie zauważa włączonego kompu­tera. Nawet nie myślała o pracy, która w tej chwili wydała jej się równie nie­strawna jak stara owsianka.

Po kolacji zabiorę się za rozdział szósty, postanowiła. Nie zachowuj się jak historyczka. Ona zaraz wróci. Westchnęła, zamknęła drzwi. Ściągnęła wło­sy w koński ogon. Było bardzo późno. Chata pogrążała się w coraz większej ciemności. Maggie zapaliła lampę koło drzwi wejściowych. Pomyślała o za­kazanej ścieżce, która prowadziła do Thane’a Walkera, mężczyzny, którego powinna unikać. Nie widziała go od lat, ale wyobraziła sobie, że jest równie seksowny i pozbawiony skrupułów jak zawsze - połączenie kowboja samot­nika z zawadiaką z Wyoming. Wyobraziła sobie twarz ze zmarszczkami, któ­re dodawały surowości jego i tak już ostrym rysom. Był jedynym mężczyzną, którego cyniczne spojrzenie pobudzało jej krew i podniecało ją. Zapomnij o tym, poradziła sobie. Podeszła do kominka i ściągnęła z okapu fotografię oprawioną w starą ramkę. Zdjęcie zrobiono przed dziesięciu laty, kiedy Ma­ria Teresa, idąc w ślady Cher czy Madonny, wcieliła się w Markizę i zaczy­nała prowadzić własny talk show. Siostry stały obok siebie - były identycz­ne, tylko jakby w lustrzanym odbiciu. Maria Teresa była leworęczna, Maggie posługiwała się prawą ręką. Jedna strona ust Marii była trochę bardziej unie­siona niż druga, odwrotnie niż u siostry. Mały palec u prawej ręki Marii Tere­sy zwrócony był ku środkowi, tak samo wyglądał mały palec u lewej ręki Maggie.

Maggie przejechała palcem po wyblakłej odbitce i uśmiechnęła się. Obie miały kasztanowe, kręcone włosy, ale Marii Teresy były jaśniejsze, miały złocisty odcień i miękko okalały jej twarz. Włosy Maggie były ściągnięte do tyłu w koński ogon. Maria Teresa ubrana była w krótki, połyskujący czarny kasaczek, od znanego projektanta, ozdobiony sznurem pereł, w czarne spodnie i w pantofle na bardzo wysokich obcasach. Wybierała się właśnie na przyję­cie z jakimiś niegdysiejszymi sławami. Maggie miała na sobie tenisówki, dżin­sy i flanelową koszulę, której poła trzepotała na wietrze. Na wygiętym bio­drze kołysała trzyletnią Becky. Stojąc na tle ośnieżonych Gór Skalistych, siostry przytulały się do siebie. Ich promienne uśmiechy, różowe policzki, odrobina piegów i wpatrujące się w obiektyw płomienne zielone oczy jakby mówiły: zawojujemy świat.

Kiedy to było?

Przed wiekami.

Odstawiła zdjęcie na okap, między fotografie Becky z różnych etapów jej życia i swoje własne i wyjrzała przez okno. Zmierzch szybko zapadał, zza cienkiej warstwy chmur widać było gwiazdy.

- Wróć już, Becky - powiedziała na głos. Miała nadzieję, że zaraz zoba­czy galopującego w stronę stajni Jaspera. Opierała się biodrem o balustradę i starała się zachować spokój i dobre samopoczucie, na które liczyła, gdy na początku roku wynajęła to miejsce.

Wszystko jest w porządku. Mogłabyś tylko lepiej wykorzystać nadmier­nie rozbudzoną wyobraźnię. Gdybyś była mądra, dziewczyno, zrobiłabyś z niej użytek. Weszłabyś do środka, nalała sobie filiżankę kawy i zaczęła pisać. Zbli­ża się termin oddania książki.

Pokręciła nerwowo ślubną obrączką, którą wciąż nosiła na palcu. To śmieszne, powinna ją była dawno zdjąć, ale jakoś nie mogła. Jeszcze nie teraz. Wyciągnęła rękę w kierunku drzwi, gdy usłyszała przytłumiony warkot silnika i od-głos ciężkich kół na żwirowej drodze. Dźwięk nasilał się. Odwróciła gło­wę i ujrzała pobłyskujące w ciemności światła. Zobaczyła przednie lampy furgonetki, która powoli zatrzymała się koło stajni. Czarny, lekko poobijany samochód z przezroczystą osłoną kabiny wydawał się znajomy. Zdawało się jej także, że rozpoznaje mężczyznę za kierownicą.

- O Boże - wyszeptała. - To nie może być on.

Poczuła suchość w gardle. Kierowca zgasił silnik i otworzył drzwi auta.

- Maggie?

Poznałaby ten głos zawsze i wszędzie, nawet po kilkunastu latach. Tha­ne Walker, wielki i potężny, wysiadł z kabiny furgonetki.

Serce podeszło jej do gardła.

- No, no, no - powiedziała, z trudem wydobywając słowa.

Gdy zatrzaskiwał drzwi furgonetki, serce waliło jej jak młotem. Ruszył w stronę ganku. Wyglądał kusząco jak diabeł, którym, jak sądziła Maggie, w istocie był.

Ponownie przypomniała sobie głos Marii Teresy.

To był Thane. On mi to zrobił.

Otrząsnęła się i poprzysięgła sobie, że nie da mu się podejść. Nigdy więcej.

Stracił swój westernowy, powolny sposób chodzenia, zastępując go dłu­gim, zdecydowanym krokiem, którym szybko przemierzył wysypaną żwi­rem ścieżkę dzielącą stajnię od domu. Minę miał równie surową, co smaga­ne wiatrem równiny Wyoming, które kiedyś nazywał domem. Rysy twarzy zawzięte i niewzruszone, zaciśniętą szczękę, wzrok przenikliwy. Zatrzymał się.

- Thane - powiedziała, nie siląc się na uśmiech. - Po tobie wszystkiego można się spodziewać.

Miała nadzieję, że uda jej się ukryć uczucia, które nią miotały. Była wstrząśnięta. Serce waliło jej jak oszalałe, a przez głowę przelatywały dzie­siątki pytań.

- Walker, jesteś ostatnią osobą, jakiej się spodziewałam.

Nawet się nie uśmiechnął.

- Ciągle te złośliwości, Maggie?

- Jak zwykle - stwierdziła krótko.

Błysnął zębami. Trwało to zaledwie sekundę. Nawet po tylu latach potra­fił sprawić, że czuła się jak idiotka.

- Ale teraz nie mam ani czasu, ani ochoty ostrzyć sobie na tobie języka.

- No, to nieźle jak na początek.

- Co cię tutaj sprowadza?

Thane nie stracił nic z dawnej żywiołowości; wahał się tylko przez se­kundę.

- Potrzebuję twojej pomocy.

- Mojej pomocy? - powtórzyła.

Nie ufała mu za grosz. Miała ochotę go wyrzucić. Sprowadzał same kłopoty. Przekonała się o tym już bardzo dawno temu. Stała nieruchomo, próbując opanować zdenerwowanie. Jeśli nawet słyszała „głos” Marii Te­resy, nie było jeszcze powodu do paniki. Ale fakt, że stał przed nią, musiał być czymś więcej niż tylko zwykłym przypadkiem. Nie n...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl