[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Gabriel Garcia Marquez (ur. 1928);pisarz kolumbijski, jedenz najwybitniejszych prozaikówXX wieku, autor takich bestsellerówjak: Sto lat samotności, Szarańcza,Jesień patriarchy, Opowieść rozbitka,Miłość w czasach zarazy, Zła godzina,Raport z pewnego porwania,Kronika zapowiedzianej śmierci,O miłości i innych demonach,Generał w labiryncie.Laureat Nagrody Noblaw roku 1982.GabrielGARCIAMARQUEZDwanaścieopowiadańtułaczychPrzełożył Carlos Marrodan Casaswarszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA .Tytuł oryginału: Doce cuentos peregrinosProjekt okładki: Maryna WiśniewskaRedakcja: Marzena AdamczykRedakcja techniczna: Zbigniew KatafiaszKorekta: Anna Zaluska(c) by Gabriel Garcia Marquez, 1992for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1995, 2004(c) for the Polish translation by Carlos Marrodan CasasISBN 83-7079-545-5Warszawskie Wydawnictwo LiterackieMUZA SAWarszawa 2004Spis treściProlog Dlaczego dwanaście, dlaczegoopowiadań, dlaczego tułaczychSzczęśliwej podróży, panie prezydencieŚwiętaSamolot śpiącej królewnyŚnię na zamówienie"Chciałam tylko skorzystać z telefonu"Strachy sierpnioweMaria dos PrazeresSiedemnastu zatrutych AnglikówTramontanaSzczęśliwe lato pani ForbesŚwiatło jest jak wodaŚlad twojej krwi na śnieguPrologDlaczego dwanaście, dlaczegoopowiadań, dlaczego tułaczychDwanaście umieszczonych w tej książce opowiadań zostało napisanych w ciągu ostatnich osiemnastu lat. Zanimuzyskały swój obecny kształt, pięć z nich było dziennikarskimi felietonami i scenariuszami filmowymi, a jedno telewizyjnym serialem. Inne z kolei opowiedziałem piętnaście lat temu w trakcie nagrywanego wywiadu; przyjaciel,któremu je opowiedziałem, spisał całą historię i opublikował, a teraz ja napisałem ją na nowo, za punkt wyjściabiorąc ową wcześniejszą wersję. Było to dziwne doświadczenie twórcze, warte wyjaśnienia choćby po to, żeby dzieci, które chcą zostać pisarzami, już teraz dowiedziały się,jak zaborczy i wyniszczający jest nałóg pisania.Pierwszy pomysł nasunął mi się na początku lat siedemdziesiątych w wyniku proroczego snu, jaki miałem po pięcioletnim pobycie w Barcelonie. Śniło mi się, że jestem nawłasnym pogrzebie i że idę w gronie przyjaciół ubranychw ciężką żałobę, ale w radosnych nastrojach. Wyglądaliśmy na uszczęśliwionych tym spotkaniem. A szczególnieja, bo szczęśliwym zbiegiem okoliczności moja własnaśmierć stała się wspaniałą okazją do spotkania moich latynoamerykańskich przyjaciół, tych od dawien dawna, tychnajbliższych sercu, tych, których nie widziałem już od wieków. Pod koniec uroczystości, kiedy zaczęli już odchodzić,też chciałem pójść z nimi, ale jeden z przyjaciół dał mi dozrozumienia, kategorycznie i nieodwołalnie, że dla mniezabawa już się skończyła. "Jesteś jedynym, który nie możestąd odejść", powiedział. Dopiero wtedy zrozumiałem, żeumrzeć to znaczy już nigdy więcej nie spotkać przyjaciół.Nie wiem, dlaczego odczytałem ów pouczający sen jakouświadomienie sobie własnej tożsamości i pomyślałem, żejest to dobry punkt wyjścia, by napisać o dziwnych przypadkach, jakie spotykają Latynosów w Europie. Było topokrzepiające odkrycie, nieco wcześniej ukończyłem bowiem Jesień patriarchy, moją najtrudniejszą i najbardziejkarkołomną pracę, i nie bardzo wiedziałem co dalej.Przez mniej więcej dwa lata notowałem wszystkie tematy, które przychodziły mi do głowy, nie zastanawiającsię, co z nimi pocznę. A że owego wieczoru, kiedy zdecydowałem się zapisywać nasuwające mi się pomysły, niemiałem pod ręką żadnego notesu, moi synowie pożyczylimi zwykły zeszyt. Podczas naszych kolejnych i dość licznych podróży sami go przewozili w tornistrze, obawiającsię, że ja mogę ów zeszyt zapodziać. Zanotowałem sześćdziesiąt cztery tematy, i to z taką wielością szczegółów, żetylko siadać i pisać.Już w Meksyku, po moim powrocie z Barcelony w roku1974, stało się dla mnie jasne, że przyszła książka nie powinna być powieścią, jak początkowo zakładałem, alezbiorem opowiadań, opartych na dziennikarskich faktach, ale dzięki fortelom poezji ocalonych od rychłejśmierci. Do tamtej pory napisałem trzy zbiory opowiadań. Żaden z nich nie powstawał jako spójna, z góry przemyślana całość. Każde opowiadanie było dziełem tyleżautonomicznym, co i przypadkowym. Zamiar napisaniasześćdziesięciu czterech opowiadań jednym ciągiem, takby zachować wewnętrzną jednolitość tonacji i stylu, którew pamięci Czytelnika uczyniłyby z nich nierozdzielną całość, zapowiadał więc fascynującą przygodę.Pierwsze dwa - Ślad twojej krwi na śniegu i Szczęśliwelato pani Forbes - napisałem w 1976 roku i natychmiastopublikowałem w dodatkach literackich wielu czasopismróżnych krajów. Pisałem codziennie, bez chwili spoczynku, ale w połowie trzeciego opowiadania, właśnie tegoo moim pogrzebie, poczułem, że ogarnia mnie zmęczenieznacznie większe niż przy pisaniu powieści. To samo przydarzyło mi się przy czwartym opowiadaniu. Do tego stopnia, że zabrakło mi sił i odwagi, żeby któreś z nich dokończyć. Teraz już wiem dlaczego: wysiłek przy pisaniukrótkiego opowiadania jest równie intensywny jak przyrozpoczynaniu powieści. W pierwszym akapicie powieścinależy bowiem określić wszystko: jej strukturę, ton, styl,rytm, długość, czasem nawet charakter jednej z postaci.Reszta jest już radością pisania, najintymniejszą i przeżywaną w niewyobrażalnej samotności, i jeśli człowiek niespędza reszty życia na poprawianiu książki, to tylko dlatego, że hart ducha potrzebny do rozpoczęcia książki jestniezbędny również do jej zakończenia. Opowiadanie niema za to ani początku, ani końca: albo załapie i zacznie siękleić, albo nie załapie i nie będzie się kleić. A jeśli nie, toz mojego doświadczenia i z doświadczenia innych wynika,że w większości przypadków najlepiej jest zacząć wszystko od nowa albo wyrzucić do kosza. Ktoś, nie pamiętamjuż kto, znakomicie to wyraził w pokrzepiającym zdaniu:"Dobrego pisarza poznaje się bardziej po tym, co drze nastrzępy, niż po tym, co drukuje". Nie podarłem, co prawda, brudnopisów i notatek, ale uczyniłem coś znaczniegorszego: puściłem je w niepamięć.Pamiętam, że jeszcze w Meksyku zeszyt jak nieszczęsny rozbitek pośród sztormu papierzysk dryfował po moimbiurku do roku 1978. Pewnego dnia, szukając czegoś zupełnie innego, uprzytomniłem sobie, że od pewnego czasunie widziałem go. Nie przejąłem się tym. Ale kiedy przekonałem się, że rzeczywiście go nie ma, ogarnęła mnie panika. W całym domu nie uchował się kąt, którego byśmydokładnie nie przeszukali. Odsunęliśmy wszystkie meble,rozmontowaliśmy regały, aby upewnić się, że zeszyt niespadł za książki, poddaliśmy również służbę i przyjaciółniewybaczalnym przesłuchaniom. Kamień w wodę. Jedynym możliwym - a nawet wysoce prawdopodobnym - wyjaśnieniem było to, że podczas którejś z licznych i wielokrotnie przeze mnie dokonywanych akcji likwidowanianadmiaru papierów zeszyt wylądował w koszu.Byłem zaskoczony własną reakcją: tematy, o którychprzez cztery niemal lata w ogóle nie pamiętałem, stały siędla mnie sprawą honoru. Próbując je odzyskać za wszelką cenę, z nie mniejszym niż ich pierwsze spisanie mozołem zdołałem zrekonstruować zapis trzydziestu. A że samtrud przypominania ich sobie stworzył mi okazję do zrobienia czystki, bezlitośnie wyeliminowałem te, które wydawały mi się nie do uratowania, i w rezultacie pozostałoich osiemnaście. Tym razem solennie postanowiłem, żenapiszę je wszystkie od razu, jedno po drugim, ale szybko zrozumiałem, że straciłem do nich serce. A jednak,wbrew temu, co sam zawsze radziłem początkującym pisarzom, nie wyrzuciłem ich do kosza, ale ponownie włączyłem do archiwum. Tak na wszelki wypadek.Gdy w 1979 roku zacząłem Kronikę zapowiedzianejśmierci, stwierdziłem, że w przerwach pomiędzy dwiemaksiążkami tracę nawyk pisania i że z coraz większą trudnością przychodzi mi rozpoczynanie od nowa. Stąd też odpaździernika 1980 roku do marca 1984 narzuciłem sobieobowiązek pisania cotygodniowych felietonów dla dzienników kilku krajów: i dla dyscypliny, i żeby mi ręka niewyszła z wprawy. Pomyślałem wówczas, że mój konfliktz zeszytowymi zapiskami wynikał z nierozwiązanego ciągle problemu wyboru gatunku literackiego i że - w gruncie rzeczy - nie powinny to być opowiadania, tylko felietony. Tyle że po opublikowaniu pięciu felietonówopartych na pomysłach z zeszytu znowu zmieniłem zdanie: nadawały się bardziej na scenariusze filmowe. W tensposób powstało pięć filmów i serial telewizyjny.Nie byłem jednak w stanie przewidzieć, że praca felietonisty i scenarzysty odmieni część moich pomysłów naopowiadania do tego stopnia, że nadawszy im wreszciekształt ostateczny, będę musiał iście po aptekarsku oddzielać moje własne pomysły od sugestii poddawanychmi przez reżyserów podczas przygotowywania scenariuszy. Jednoczesna współpraca z pięcioma różnymi twórcami podsunęła mi zarazem myśl o zmianie metody pisaniaopowiadań: zaczynałem któreś z nich, kiedy miałem czas,zostawiałem, kiedy czułem się zmęczony albo gdy pojawiał się jakiś nieprzewidziany projekt, następnie zaś zaczynałem inne. Po roku z okładem sześć z osiemnastutematów trafiło do kosza, w tym również ten o moim pogrzebie, nigdy bowiem nie udało mi się zadowalająco odtworzyć owej pysznej zabawy, która mi się przyśniła. Zato pozostałe opowiadania zdawały się odzyskiwać oddechzwiastujący długie życie.To właśnie dwanaście opowiadań z tej książki. Wewrześniu ubiegłego roku były już gotowe do druku pokolejnych dwóch latach dość nieregularnej pracy. I w tensposób nastąpiłby kres ich ustawicznej tułaczki z biurkado kosza i z powrotem, gdyby w ostatniej chwili nie opadłamnie jeszcze jedna, ostateczna, wątpliwość. Zważywszy, żeopo...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]