[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Joanna Chmielewska
2/3 Sukcesu
SCAN-dal
Poczta była zatłoczona. Do kupowania znaczków, wysyłania listów poleconych i zagranicznych oraz odbierania wszelkich przesyłek na awiza przeznaczono tylko jedno okienko i ogon do niego wyglądał przerażająco. Stwierdziwszy, iż nigdzie więcej nie uda się nadać listu poleconego, ponadto inne stanowiska są jeszcze bardziej oblężone, Pawełek westchnął ciężko i stanął na końcu odrażającej kolejki.
Mógł wprawdzie pojechać na inną pocztę, gdzie, być może, organizacja pracy miałaby więcej sensu i wysyłanie listów byłoby łatwiejsze, ale stąd właśnie miał doskonały autobus do domu, co stanowiło okoliczność nie do pogardzenia. Wracał od kumpla, który wymyślił wspaniały rodzaj ćwiczeń z hantlami, wypróbowywali go obydwaj i Pawełek nie czuł się już zdolny do walki z komunikacją miejską. Z dwojga złego wolał posterczeć w ogonku.
Musiał koniecznie wysłać dwa listy, obiecał to solennie i uroczyście ciotce Monice i dziadkowi. List ciotki Moniki był zagraniczny, a dziadka polecony i oba wymagały okienkowych manipulacji. Możliwe, iż należało najpierw iść na pocztę, a potem do kumpla, ale postąpił odwrotnie i teraz już przepadło.
Pierwsze dziesięć minut Pawełek poświęcił wyłącznie relaksowi po hantlach, nie zajmując się otoczeniem. W jedenastej minucie został gwałtownie popchnięty, ocknął się zatem z otępienia, rozejrzał wokół i dostrzegł przyczynę. Jakiś osobnik siłą przedzierał się przez tłum, utorował sobie drogę w poprzek ogonka i runął na zwolnione właśnie krzesło przy pocztowym stoliku. Zwalił na blat grubą księgę, po czym z namaszczeniem rozłożył dookoła jakieś papiery.
Pawełek popatrzył na niego w pierwszej chwili bezmyślnie, w następnej z lekkim zainteresowaniem. Skądś go znał. Nie mógł sobie przypomnieć skąd i zaczął się nad tym zastanawiać. Osobnik nie był stary, wyglądał na jakieś osiemnaście lat, wiekiem pasował do Rafała, ciotecznego brata Pawełka, ale z Rafałem wcale się nie kojarzył. Marszczył nos i zaciskał usta w sposób charakterystyczny i Pawełek był pewien, że gdzieś go już widział. Widział, niewątpliwie widział, tylko gdzie…?
Przesunął się do przodu o trzy osoby, kiedy sobie wreszcie przypomniał. Widział go rzeczywiście i to nawet dwa razy. Raz w klubie filatelistycznym, a drugi raz w centrali, był tam razem z dziadkiem, któremu pomagał nosić potwornie ciężkie klasery i katalogi, w klubie plątał się dłużej, w ogóle w centrali zauważył go tylko dlatego, że przedtem widział go w klubie. Chyba nawet słyszał, jak mu na imię, ktoś się do niego zwrócił… Czesio! Tak jest, ktoś zawołał „Czesiu!” i on się obejrzał…
Kwestia została rozstrzygnięta i Pawełek mógł ją porzucić, ale oczekiwanie w ogonku było czymś nie do zniesienia nudnym. Nie miał nic do roboty. Kolejna osoba utkwiła w okienku na mur, wyglądało na to, że zostanie tak już do skończenia świata, jej przesyłka chyba gdzieś zaginęła, a marszczący nos i zaciskający usta Czesio stanowił, bądź co bądź, jakąś rozrywkę. Coś robił przy tym stoliku i było to coś bez wątpienia atrakcyjnego, bo zajmowało go bez reszty. Nie zwracał żadnej uwagi na ścisk dookoła i ustawiczne potrącanie stolika, nie przeszkadzało mu nawet popychanie w łokieć. Zajęty był i cześć.
Pawełek zaciekawił się nim wyłącznie z nudów. Długą chwilę próbował odgadnąć, na czym jego zajęcie polega, ludzie zasłaniali stolik, manipulacje Czesia z grubą księgą i licznymi papierami niknęły mu z oczu, zdecydował się zatem popatrzeć z bliska. Zaklepał miejsce w kolejce, przecisnął się przez podwójny ogonek, przemknął przez procesję wchodzących i wychodzących i dotarł do pleców Czesia, nie mając pojęcia, iż tym samym rozpoczyna cały ciąg wstrząsających i emocjonujących wydarzeń.
Gruba księga na stoliku okazała się książką telefoniczną. Obok niej leżała gazeta, na gazecie zeszyt. Czesio w skupieniu czytał kawałek gazety, potem szukał czegoś w książce telefonicznej, następnie zaś treść książki telefonicznej przepisywał do zeszytu. Stojąc tuż nad jego głową, Pawełek w dalszym ciągu nie mógł zrozumieć, o co tu chodzi, gazeta otwarta była bowiem na stronie z nekrologami. Gdyby nie przymus trzymający go w tym beznadziejnym ogonku, wzruszyłby zapewne ramionami i poniechał zainteresowania tematem, w tej sytuacji jednakże, w braku lepszego zajęcia, zaciekawił się i postanowił odgadnąć sedno rzeczy.
Wrócił na swoje miejsce, kiedy od okienka dzieliły go już tylko dwie osoby. Czas spędzony na poczcie przestał uważać za bezproduktywnie zmarnowany. Nie zdołał wprawdzie zrozumieć przyczyn i celów dziwnych poczynań Czesia, ale poznał przynajmniej szczegóły jego działania i mógł się poświęcić rozwiązywaniu zagadki, która zaintrygowała go w najwyższym stopniu.
Czesio mianowicie z wielką uwagą czytał nekrologi, omijał te, które zawiadamiały o jakiejś rocznicy i wyławiał wyłącznie świeże, informujące o pogrzebach przewidywanych w najbliższym czasie. Szukał w książce telefonicznej nazwiska nieboszczyka, po czym zapisywał sobie z zeszycie jego adres i numer telefonu. Do czego mógł być mu potrzebny adres człowieka, który bezpowrotnie opuścił nie tylko swoje mieszkanie, ale w ogóle ziemski padół, tego Pawełek nie był w stanie pojąć. Na wszelki wypadek zapamiętał nazwisko Czesia. Usłyszał je, kiedy Czesio w sąsiednim pomieszczeniu oddawał książkę telefoniczną, przy czym zwrócono mu legitymację stanowiącą zastaw. Tam też był tłok i Czesio wywrzeszczał swoje nazwisko poprzez głowy ludzi. Nazywał się Wilczak. Czesio Wilczak…
Całą drogę do domu Pawełek przebył w głębokiej zadumie. Pchnął furtkę, wbiegł do holu, z roztargnieniem pogłaskał psa, oddał dziadkowi pokwitowanie na list polecony i wtargnął do pokoju Janeczki. Janeczka, jego siostra, była wprawdzie o rok młodsza, ale umiała myśleć i w odgadywaniu tajemnic wykazywała talent szczególny.
Na jedno z licznych pytań Pawełka odpowiedziała od razu.
— A gdzie miał iść, jak nie na pocztę? — rzekła zimno, odrywając się od układanego właśnie, bardzo skomplikowanego puzzla. — Nowej książki telefonicznej nie ma na pewno, bo w ogóle jej nie można dostać. Musiał szukać na poczcie, nawet gdyby ktoś mu tam siedział na głowie. Jaka to była gazeta?
— Życie Warszawy.
— Stare?
— Nie, dzisiejsze.
— No więc właśnie…
Pawełek sapnął z irytacją, podniósł z podłogi kawałek puzzla, przez chwilę sprawdzał, gdzie pasuje, nie znalazł tego miejsca, zrezygnował i odłożył go na biurko. Usadowił się na foteliku obok.
— Co właśnie? Dzisiejsze, śpieszyło mu się, no dobrze, ale po co? Do czego mu te adresy? Chce iść na stypę, czy jak?
— Mieszkania — wyjaśniła lakonicznie Janeczka, wracając do puzzli.
— Co?
— Mieszkania. Ktoś umarł i zostało po nim mieszkanie, nie? Może puste…
— I co? Chce się tam wedrzeć i zagnieździć?
— Zgłupiałeś. Ale może chcą odkupić od spadkobierców, albo co. Kazali mu znaleźć adresy. Może mu każą tak szukać codziennie.
Przez chwilę Pawełek rozważał sprawę. Wyjaśnienie miało swój sens, ale nie zadowalało go w pełni.
— No, może… — powiedział z powątpiewaniem. — Ale czy ja wiem…
Janeczka uniosła głowę znad puzzla i uważniej popatrzyła na brata. Powątpiewanie w głosie Pawełka było tak głębokie, że nie pozwalało się zlekceważyć.
— No? Bo co?
— Bo on tego szukał jakoś tak… Nie jakby mu kazali, tylko sam z siebie. Jakby mu okropnie zależało.
— Może się chce ożenić? Pawełek pokręcił głową.
— Chcieć, to może i chce, ale jakby się Rafał chciał ożenić, to co by było?
— Głupie pytanie. Piekło na ziemi, wybiliby mu z głowy. W dodatku nie jest pełnoletni, będzie dopiero za trzy miesiące.
— No więc, na moje oko, ten Czesio ma tyle samo lat co Rafał. Ożenienie odpada. Chyba że szuka na zapas, ale mówię ci, że to wyglądało jakoś tak…
Im dłużej Pawełek myślał o niepojętych staraniach Czesia na poczcie, tym głębiej zakorzeniało się w nim przekonanie o tajemnicy. Co prawda Czesio zachowywał się zwyczajnie, nie przepisywał tych adresów ukradkiem i w sekrecie. W skupieniu i z przejęciem, tak, ale nie skrycie, nie usiłował na przykład zasłaniać ani Życia Warszawy, ani zeszytu. A jednak, mimo to… Coś w tym tkwiło…
Wysilił siei spróbował przekazać swoje wrażenia Janeczce. Janeczka pieczołowicie ulokowała kawałek puzzla na właściwym miejscu.
— Idź po Życie Warszawy — rozkazała. Pawełek zerwał się z fotelika i zatrzymał, uczyniwszy jeden krok ku drzwiom.
— Bo co?
— Bo co nam szkodzi sprawdzić. Ja też jestem ciekawa, o co mu chodziło…
Razem z gazetą Pawełek przyniósł książkę telefoniczną. Była wprawdzie o parę lat starsza, ale zmiany w łączności telefonicznej nie następowały w tak szalonym tempie, żeby się miała do niczego nie przydać. Biurko Janeczki zajęte było puzzlem, ulokowali się zatem na tapczanie.
— No dobra, i co teraz? — spytał Pawełek, kiedy już wykonali dokładnie to samo co Czesio na poczcie, tyle że znacznie sprawniej, ponieważ pracowali we dwoje. — Mamy wszystkich. I co?
— Nie wiem — odparła Janeczka, wracając do biurka z puzzlem. — Gdzie ten Czesio mieszka?
— A skąd ja mam to wiedzieć? Do czego nam… ?
— Bo przyszło mi do głowy wszystko razem. Po pierwsze, czy on tak codziennie szuka tych nieboszczyków i grzebie w książce telefonicznej. Gdyby mieszkał blisko tamtej poczty, byłoby łatwo sprawdzić, poczatować trochę i już. Ale możliwe, że mieszka gdzie indziej i był tam przypadkiem tylko jeden raz. Po drugie, powinno się zobaczyć, jakie ma mieszkanie, czy im tam ciasno, czy luźno, czy ktoś się ożenił, albo umarł, albo cokolwiek. Po trzecie, uważam, że warto popatrzeć, co się tam dzieje pod tymi adresami i czy on się tam plącze…
— Może sobie dorabiać — przerwał słuchający z uwagą Pawełek. — Jakieś sprzątania, remonty, noszenie ciężkich rzeczy, wyrzucanie śmieci i tak dalej. Sprzedawanie książek, na przykład. Po nieboszczyku. Ciężkie jak tysiąc piorunów.
— Możliwe. Albo jego ojciec robi nagrobki i on ma sprawdzać, czy ten nieboszczyk był bogaty. Albo jeszcze coś innego. Ja bym zaczęła od Czesia. Ilu ich tam jest, tych Wilczaków, w książce telefonicznej?
Pawełek policzył.
— Dziewięciu. I wszyscy gdzieś daleko. Ale on może nie mieć telefonu.
— No więc trzeba na niego poczekać na poczcie. Możesz zacząć od jutra…
— Odpada. Jutro ona jest czynna rano, a po południu dopiero pojutrze.
— No dobrze, więc od pojutrza — zgodziła się Janeczka z lekkim zniecierpliwieniem. — A jutro możemy iść do nieboszczyków.
— Dobra, ale do nieboszczyków trzeba na wszelki wypadek wziąć Chabra, więc nie możemy tam lecieć prosto ze szkoły.
Janeczka obejrzała się. Chaber, ich pies, spał pod drzwiami i na dźwięk swojego imienia otworzył jedno oko. Jego pani kiwnęła głową.
— Pewnie. Jeżeli mamy się czegoś dowiedzieć, bez Chabra nawet próbować nie warto. Nie wiem, czy nie powinien iść z tobą na pocztę.
— Nie, z psami nie wpuszczają. Jak tego Czesia zobaczę, już się od niego nie odczepię, a na psa mógłby zwrócić uwagę. Na pocztę pójdę sam.
— No dobrze, więc jutro… To nawet lepiej, że nie prosto ze szkoły, przynajmniej zostawimy w domu te wszystkie ciężary…
* * *
Około godziny siódmej wieczorem Janeczka przysiadła na murku odgradzającym trawnik od piaskownicy na tyłach budynków przy ulicy Żwirki i Wigury. Dotarli pod czwarty kolejny adres, a wynik penetracji równał się zeru. Mimo racjonalnego ustalenia trasy, odwiedzanie oddalonych od siebie punktów miasta trwało przeraźliwie długo i było nieopisanie męczące, szczególnie, iż w środku tych turystycznych poczynań trafili na godziny szczytu i część trasy przebyli piechotą ze względu na psa. Narażanie go na jazdę zatłoczonym autobusem było absolutnie wykluczone. W odwiedzanych planowo miejscach nie działo się kompletnie nic, drzwi do mieszkań nieżywych osób wyglądały zupełnie zwyczajnie i żadnych odkryć nie udało się dokonać. Nieco rozczarowani i odrobinę zniechęceni dotarli wreszcie tu, na Okęcie. Zadowolony był tylko Chaber, na którym spacer przez pół miasta nie zrobił żadnego wrażenia. Kręcił się i myszkował dookoła swojej pani, z zainteresowaniem obwąchując teren.
Pawełek wolnym krokiem wyszedł z budynku i zbliżył się do siostry.
— Ktoś tam jest w mieszkaniu, bo gra radio i coś słychać — zaraportował. — Z tego wynika, że nie mieszkał sam, jakaś żywa osoba została. Co teraz?
— Teraz musimy zacząć wracać, żeby zdążyć na kolację o jakiejś ludzkiej godzinie — odparła Janeczka. — Ciemno się już zrobiło. Ktoś grzebie w śmietniku.
Pawełek usiadł na murku obok niej.
— Głodny jestem potwornie. W dalszym ciągu nic z tego nie wiemy. Może powinno się dzwonić do drzwi i zaglądać do środka?
— Nie wiem. Uważam, że trzeba się zastanowić…
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, obserwując kręcącego się wokół psa. Słońce zaszło już dawno, mrok zapadł, w oknach paliły się światła. Chaber to pojawiał się w jaśniejszych miejscach, to znikał w cieniu. Ludzie przechodzili dość rzadko, chwile największego ruchu już minęły.
Pawełek nagle jakby się przecknął.
— Co mówiłaś? — spytał z lekką niechęcią. — W jakim śmietniku?
Janeczka gestem brody wskazała obrośniętą dzikim winem ażurową ściankę, odgradzającą pojemniki ze śmieciami.
— W tamtym, tam. Przyszedł z ulicy i nic nie niósł. Wlazł do środka i grzebie.
— Obszarpany?
— Właśnie nie. Całkiem normalnie wyglądał. I nie pijak. Pawełek poczuł cień zainteresowania.
— Okropnie to wszystko męczące! — westchnął, nie odrywając oczu od ukrytego w zieleni śmietnika. — Czy oni nie mogliby poumierać w jednej okolicy? A nie tak, w Śródmieściu, na Żoliborzu, na Mokotowie, na Okęciu… Dobrze chociaż, że nie na Pradze.
Ze śmietnika, przez ażurową ściankę i osłonę z dzikiego wina przebłyskiwało światło.
— Ma latarkę — zauważyła Janeczka.
W Pawełku nieznacznie drgnęła chęć sprawdzenia, czego ten tam jakiś z latarką szuka w śmietniku. Zmęczenie hamowało rozrost chęci. Światełko za ażurową ścianką zgasło, zza zieleni wyszedł jakiś człowiek i skierował się ku ulicy. Padł na niego blask z parterowego okna. Pawełek poderwał się na równe nogi.
— Ty, to on! — syknął zduszonym głosem.
— Jaki on?
— Czesio!
— Achchch…!
W jednym mgnieniu oka na Janeczkę spłynęło olśnienie. Zerwała się również.
— Chaber, tu…! To Czesio, piesku… Idziemy za nim! Chaber, to jest Czesio, szukaj Czesia! Pilnuj Czesia! Pawełek miotnął się w stronę ulicy i z powrotem.
— Czekaj, ten śmietnik…!
— Śmietnik na nic, tam ciemno. Nie mamy latarki.
— Mam zapałki!
— Czesio ważniejszy!
— Chaber…
— Przecież sam z nim nie pojedzie! Miasto śmierdzi!
— Do licha…! No nic, jeszcze tu wrócimy…
Rozumieli się doskonale. Należało równocześnie śledzić Czesia i sprawdzić, co robił w śmietniku, jedno przeszkadzało drugiemu. Chaber jak zwykle, zareagował bezbłędnie, na pierwszy rozkaz Janeczki poszedł za Czesiem, obwąchał ślady jego butów, zbliżył się, powęszył tuż za nim i obejrzał się na panią. Wiadomo było, że już go nie zgubi, chyba że Czesio wsiądzie do jakiegoś pojazdu. Na to nawet pies nie mógł nic poradzić, trzeba go było wspomóc. Pawełek wahał się jeszcze przez sekundę.
— Leć za nim, a ja tu spojrzę. Zaraz was dogonię…
Janeczka ruszyła za psem. Chaber, przyzwyczajony do tego rodzaju polowania, przestał się oglądać, lekkim truchtem dążył za Czesiem. Czesio opuścił zaplecze budynków i poszedł w kierunku Żwirki i Wigury. Zatrzymał się przed czerwonym światłem.
Zanim dotarli do przystanku autobusowego po drugiej stronie ulicy, Pawełek zdążył do nich dołączyć. Czesio zatrzymał się na przystanku, najwidoczniej zamierzał czekać na autobus. Mieli chwilę wytchnienia.
— Śmietnik jak śmietnik — powiedział Pawełek. — Pojęcia nie mam, czego mógł tam szukać…
— Ja wiem — przerwała Janeczka. — Już zgadłam, o co mu chodzi, teraz musimy sprawdzić, gdzie mieszka.
— O co?
— O rzeczy po nieboszczykach. To co ludzie wyrzucają, jak ktoś umrze. Szuka tego. Rupiecie, książki, albo coś innego, jeszcze nie wiem dokładnie… Pojedziemy za nim.
— Nie zdążymy na kolację.
— Która godzina? Dziesięć po siódmej? Zdążymy, w ostateczności dośledzimy go do połowy drogi. Półgłówek, nie mógł się pokazać trochę wcześniej?!
Kolacja w domu państwa Chabrowiczów była jedynym posiłkiem, na który należało zdążyć koniecznie. Śniadanie jadło się w pośpiechu, obiad wypadał każdemu o innej porze, a czasem także w różnych miejscach, kolacja natomiast była ustabilizowana i matka stanowczo życzyła sobie widywać przy niej swoje dzieci. Spóźnienie się bez istotnego powodu i bez uprzedniego zawiadomienia nie wchodziło w rachubę.
Czesio wsiadł do autobusu 172, rodzeństwo wsiadło za nim. Autobus był doskonały, dojeżdżali nim w pobliże domu, ale nie wiadomo było, jakie są zamiary przeciwnika. W napięciu czekali, co zrobi.
Czesio wysiadł na Odyńca. Wysiedli również. Czesio skręcił w jedną z małych, bocznych uliczek, a zaraz potem w drugą.
— Byliśmy tutaj — zauważył Pawełek. — To jest ten pierwszy nieboszczyk.
— Głowę daję, że pójdzie grzebać w śmietniku — odparła półgłosem Janeczka.
Czesio nie zawiódł jej oczekiwań. Ukryci w możliwie najciemniejszym miejscu, przytrzymując przy sobie psa, przyglądali się, jak wśród zasobników ze śmieciami błyskało światło latarki. Czesio spenetrował śmietnik porządnie i rzetelnie, po czym wrócił na Odyńca i znów zatrzymał się na przystanku.
— Rany, do domu mamy stąd pięć minut! — westchnął Pawełek z rozgoryczeniem.
— Przynajmniej zobaczymy, gdzie wysiądzie — pocieszyła go Janeczka.
Kolejnym autobusem 172 Czesio dojechał aż do Sobieskiego, wysiadł i wolnym krokiem udał się w stronę zamkniętej poczty. Gdyby szedł szybciej, niewątpliwie udaliby się za nim, ale wlókł się tak niemrawo, że do żadnego celu nie miał prawa dotrzeć wcześniej niż za pół godziny. Porzucili go zatem i przybyli do domu punktualnie.
— Więc chyba mieszka gdzieś tam w okolicy — zawyrokował Pawełek. — Możliwe, że jutro pójdzie na pocztę i wtedy go dopadnę. Poza tym mój kumpel też tam mieszka i może go zna przypadkiem. Dużo nie wiemy, ale zawsze coś.
— Przeciwnie, wiemy bardzo dużo — skorygowała Janeczka. — I dopiero teraz naprawdę zaczynani być ciekawa. Muszę wiedzieć, czego on szuka po tych śmietnikach, wszędzie tam, gdzie ktoś umarł, i rób sobie, co chcesz, aleja pęknę, jeżeli tego nie odkryję!
— W porządku, mogę też pęknąć — zgodził się od razu Pawełek. — Lekcje będę odrabiał w szkole, bo potem mi nie starczy czasu. I zaraz rano kupuję Życie Warszawy…
* * *
Tłok na poczcie pozwalał spędzić tam dowolną ilość godzin bez zwracania na siebie czyjejkolwiek uwagi. Czesio pojawił się o piątej po południu, akurat kiedy Janeczka i Pawełek rozważali sprawę podzielenia się obowiązkami, żeby nie marnować czasu podwójnie. Spędził nad książką telefoniczną mniej więcej piętnaście minut i wyszedł.
— Co jest? — zaniepokoił się Pawełek. — Gdzie go znowu niesie? Przecież mieszka gdzieś tutaj?
— Jeżeli wsiądzie do autobusu, nie wiem co zrobić powiedziała Janeczka z troską. — Dla Chabra jest jeszcze za duży tłok.
— Pojadę za nim sam, a ty tu zaczekasz. On może wrócić, a jakbym go zgubił, albo co, to też wrócę.
— Ale tylko do wpół do ósmej. Potem jadę do domu…
Czesio zrobił im głupi dowcip, wsiadł do autobusu 193, Pawełek wsiadł za nim i obaj zniknęli Janeczce z oczu. Westchnęła ciężko i zastanowiła się, jak spędzić ten cały, nie wiadomo jak długi okres oczekiwania, żeby nie było to takie zupełnie beznadziejne marnotrawstwo. Nie miała nic do załatwienia w tej okolicy, nie mieszkał tu nikt znajomy, nikt także ostatnio nie umarł. Nie mogła oddalać się zbytnio, żeby nie przeoczyć powrotu Czesia i Pawełka. Jedynym miejscem, jakie ewentualnie mogłaby odwiedzić, był sklep papierniczy na rogu Sieleckiej i Nowotarskiej, droga do niego nie zajęłaby więcej niż dziesięć minut. Powoli ruszyła w tamtym kierunku, na skróty, przez zieleńce pomiędzy domami.
Śmietniki ciągnęły jej wzrok jak magnes. Nie zależało jej tak bardzo na tym papierniczym sklepie, nie śpieszyła się do niego, skrupulatnie zatem oglądała napotykane po drodze betonowe lub ceglane budyneczki z zasobnikami. Widok wnętrza nie był pociągający, a woń każdego zdecydowanie odrzucała. Nikłą pociechę stanowił Chaber, węszący w nich gorliwie i z wyraźnym upodobaniem i Janeczka pomyślała filozoficznie, że niech przynajmniej pies ma jakąś przyjemność.
Była już blisko Sieleckiej, kiedy minęła ją idąca szybszym krokiem pani. Pani wyszła, z któregoś z sąsiednich domów i zmierzała ku śmietnikowi, niosąc ogromny i skomplikowany bagaż. Na ramieniu miała zawieszoną dużą, skórzaną torebkę, w rękach trzymała kilka toreb foliowych i naręcz łachmanów, a pod pachą ściskała coś, co wyglądało jak wielkie, płaskie pudło. Zatrzymała się na progu śmietnika i zawahała. Widać było, że przynajmniej połowę tych wszystkich rzeczy zamierza wyrzucić, ale nie wie jak to zrobić, bo ręce ma kompletnie unieruchomione. Spróbowała wepchnąć jedną torbę do najbliższego zasobnika, potrącony zasobnik zamknął się z głośnym szczęknięciem, uczyniła wysiłek, żeby go otworzyć i płaskie pudło wypadło jej spod pachy. Bezradnie spojrzała pod nogi, obejrzała się i jej wzrok padł na Janeczkę.
— Dziewczynko — powiedziała żałośnie. — Przepraszam cię, czy mogłabyś mi pomóc?
Janeczka była już blisko. Doskonale odgadła, że pani nie da sobie rady, jeżeli nie zdecyduje się wyrzucić wszystkiego z własną torebką włącznie. Torebka na długim pasku osunęła jej się z ramienia i balansując na łokciu, przeszkadzała jeszcze bardziej. Janeczka podbiegła i otworzyła zasobnik.
— Proszę bardzo — zgodziła się uczynnię. — Które… ? Pani usiłowała wypuścić z dłoni właściwą torbę, nie gubiąc pozostałych.
— Nie, weź najpierw to… Tak, teraz zamieńmy… Czekaj, teraz tylko to mi potrzymaj…
— To przecież szkło — zwróciła uwagę Janeczka. — Nie wyrzuca pani?
— Nie, to butelki po śmietanie, idę z tym do sklepu. Chyba wzięłam za dużo na raz… No, wreszcie!
Cofnęła się i wlazła na swoje pudło. Janeczka spojrzała w dół.
Nie było to pudło, tylko zwłoki bardzo starej, niezbyt dużej, tekturowej walizki. Jednego zamka nie miała wcale, drugi puścił przy upadku i wieko odskoczyło. Ze środka wysypał się olbrzymi stos listów.
— To przecież listy! — zdumiała się Janeczka — Pani to wyrzuca?
— Tak, to nie moje. Zostały po osobie, która już dawno nie żyje. Właściwie powinnam je spalić, ale nie mam jak. Nie spalę ich przecież na gazowej kuchence! Mam nadzieję, że śmieciarze je zniszczą.
— Ale one mają znaczki…!
— Znaczki ? Nawet nie zauważyłam… A co? Ty się interesujesz znaczkami?
— Tak — powiedziała Janeczka zdecydowanie. — I mój brat też.
Pani wzruszyła ramionami, jakoś niepewnie i bezradnie.
— Możesz je sobie zabrać, jeśli chcesz. To w ogóle trzeba usunąć, nie może zostać takie rozwalone…
— Ja to zrobię — zaofiarowała się Janeczka pośpiesznie. — Posprzątam tutaj, niech pani sobie nie zawraca tym głowy. Zrobię to bardzo porządnie.
Pani ucieszyła się wyraźnie, chociaż ciągle była niepewna i zakłopotana.
— Będę ci bardzo wdzięczna. Przykro mi, że narobiłam takiego bałaganu. Porządkuję mieszkanie po mojej ciotce i dobija mnie wyrzucanie śmieci, trzecie piętro…! Znoszę je tak po kawałku… Ale wiesz… Nie chciałabym, żeby te listy ktoś czytał…
— Nikt ich nie będzie czytał. Nie obchodzą nas listy, tylko znaczki. A jeżeli pani sobie życzy, mogę je osobiście spalić w naszym ogrodzie, albo w naszym piecu od centralnego ogrzewania. Mamy taki piec.
— Naprawdę…? Tak, chciałabym. Obiecujesz mi to?
— Obiecuję uroczyście…
Pani wreszcie sobie poszła. Janeczka popatrzyła za nią i pokręciła głową. Z tak skomplikowanym charakterem i umysłowością jeszcze się nie zetknęła. Głupota straszna, skoro wyrzuciła znaczki. Wyraźna inteligencja i rozum, skoro od razu pojęła, że można wierzyć Janeczce. Szlachetność i przyzwoitość, owszem, domagała się przecież dyskrecji…
Lekkomyślność potworna, zostawić tę całą korespondencję na pastwę losu…...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]