[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dave Duncan
Król i Prostak
(Emperor And Clown)
Człowiek ze słowem tom 04
Przełożył Michał Jakuszewski
Jak ja teraz głos słyszę twój na nocnym szlaku
Tak ongiś król i prostak słuchał twego pienia:
Serce Ruty być może ten sam trel przenikał,
Kiedy smutna w łzach stała wśród obcego zboża
I tęskniąc za ojczyzną patrzała w jej stronę
Ten sam być może trel odmykał Zaklęte wnęki,
Okna w groźnych wirach morza,
Wśród piany, tam – gdzie kraje baśni zatracone.
KEATS – Oda do słowika
Przełożył Jerzy Pietrkiewicz
ROZDZIAŁ I
NA NIC ZMAGANIA
1
Spośród wszystkich miast Pandemii jedynie Piasta nie miała żadnych legend ani historii dotyczących jej założenia. Sama była legendą i tworzyła historię.
Istniała zawsze. Była stolicą Imperium, Synonimem tego co najlepsze, Miastem Bogów. Niczym marmurowy rak rozciągała się wzdłuż brzegów Jeziora Centralnego.
Ona jedna spośród miejsc zamieszkanych przez rodzaj ludzki nigdy nie zaznała plądrowania, gwałtów i zniszczeń wojennych. Zawsze kryła się bezpiecznie za mieczami swych legionów i czarami Czterech. Zdobiły ją łupy z tysiąca kampanii, a żywiły podatki ściągane z połowy świata. Miliony niewolników, o których nikt już nie pamiętał, umarły podczas jej budowy, bezcenne dzieła sztuki rozsypały się i zwietrzały doszczętnie w jej komnatach i ogrodach, by ustąpić miejsca następnym.
Łączyła w sobie najlepsze i najgorsze własności setek miast stopione w jedno. Jej najwspanialsze aleje były wystarczająco szerokie, by cała centuria mogła nimi maszerować ramię przy ramieniu, a najmroczniejsze zaułki zaś były szczelinami, w których mogło bez śladu zniknąć pół legionu.
Piasta była wspaniałością. Piasta była nędzą. Piasta skupiała w sobie całe piękno świata, ale można w niej było znaleźć i wszystkie jego występki. Jej bogactwa były niezliczone, podobnie jak jej mieszkańcy. Przez cały długi rok, na statkach i wozach, napływała żywność dla jej licznych gąb, a mimo to ludzie niskiego stanu cierpieli głód. Piasta eksportowała wojnę, prawa i niewiele poza tym, nie licząc ciał – zwłaszcza latem, gdy szalały różne postacie gorączki. Wprawdzie bogacze sprowadzali wino z odległych krain, lecz ich słudzy pili wodę z tych samych studni, co biedacy, i w ten sposób zarażali swych panów.
Impowie chełpili się, że wszystkie drogi prowadzą do Piasty. W samym mieście najważniejsze ulice wiodły ku jego centrum, pięciu wzgórzom, pięciu pałacom. Zamki opiekunów – Czerwony, Biały, Złoty i Błękitny – były piękne, lecz złowieszcze. Tajemne miejsca zamaskowane i ufortyfikowane za pomocą czarów. Niewielu udawało się tam dobrowolnie. Wzrok każdego przyciągał największy i najwspanialszy, lśniący Opalowy Pałac imperatora, siedziba rządu i wszelkiej niemagicznej władzy.
Tam właśnie docierały chwała i hołdy, petycje i ambasadorowie.
Tam też, każdy w swoim czasie, trafiały wszystkie problemy świata.
* * *
W centrum Pandemii, myślał Shandie, znajduje się Imperium. W centrum Imperium leży Piasta. W centrum Piasty wznosi się Opalowy Pałac – choć nie jest to w pełni prawdą, gdyż leży zbyt blisko jeziora, aby naprawdę być w centrum – w centrum Opalowego Pałacu jest Rotunda Emine’a, a w centrum Rotundy Emine’a stoję ja.
To również nie było w pełni prawdą, ponieważ dokładnie w środku wielkiej okrągłej komnaty znajdował się tron, on zaś stał o jeden stopień niżej, po prawej stronie dziadka.
Nie wolno mu się ruszyć. Nawet palcem u ręki czy nogi. To była bardzo uroczysta ceremonia.
Mamcia ostrzegała go, że Ythbane’owi zaczyna już brakować cierpliwości dla tego nieustannego wiercenia się podczas państwowych uroczystości. Twierdził on, że książęta muszą umieć zachowywać się z godnością, a nie krzywić się, szurać nogami i dłubać w nosie na stopniach tronu. Jeśli nie potrafił się nauczyć stać przez parę godzin, to całą resztę dnia nie będzie w stanie usiąść. Co prawda Shandie nigdy nie dłubał w nosie na stopniach tronu. Nie sądził też, aby naprawdę aż tak się wiercił, by ktokolwiek z audytorium zwrócił na to uwagę. Nie uważał, by zasłużył na kilka ostatnich lań, lecz Ythbane był innego zdania, a mamcia zawsze zgadzała się z tym, co mówił konsul, dziadek zaś nawet już nie wiedział, kim jest Shandie.
Imperator siedział teraz na tronie, a więc znajdował się w centrum rotundy, pałacu, miasta, Imperium i świata. Sądząc po tym, jak oddychał, znowu zasnął. Mamcia była po jego drugiej stronie, również na pierwszym stopniu, lecz ona miała krzesło, na którym mogła spocząć.
Shandie pamiętał, że kiedyś stał tu tata. Gdzie on się podział? Mamcia nigdy już o nim nie mówiła.
Łatwiej byłoby nie ruszać się ani trochę, gdyby można było usiąść. Kolana Shandiego dygotały. Przez jego lewą rękę, którą cały czas miał zgiętą, by podtrzymywać togę, przebiegały sprawiające katusze ogniste mrówki. Czy, gdyby ją opuścił, uznano by to za poruszenie?
Ythbane zapewne i tak by go zbił.
Shandiego bolało jeszcze po poprzednim razie.
Dziadek prychał i sapał przez sen. Szczęściarz!
Pewnego dnia ja zasiądę na tym tronie i będę imperatorem Emshandarem V.
I wtedy zabiję Ythbane’a.
To była cudowna myśl.
Co jeszcze powinien zrobić imperator? Po pierwsze, kazać obić Ythbane’owi tyłek – tutaj, na podłodze rotundy, gdzie wciąż klęczał tłusty delegat recytujący swoje bzdury. Na oczach dworu i senatorów. Shandie poczuł, że ma ochotę się uśmiechnąć. Nie zrobił tego.
A potem okazać miłosierdzie i ściąć mu głowę.
Po drugie, zakazać noszenia tych niedorzecznie głupich tog!
Dlaczego na oficjalne ceremonie trzeba było zakładać uroczysty strój dworski: togi i sandały? Przy żadnej innej okazji nikt ich nie nosił. Co było złego w rajtuzach, kubraku i butach? Albo nawet obcisłych spodniach, które były ostatnim szałem mody? Zwykli ludzie nigdy nie musieli ubierać się w te śmieszne, gryzące, niewygodne prześcieradła. Zwykli, normalni ludzie od tysięcy lat nie nosili podobnych rzeczy.
Och, moja biedna ręka!
Zakazać noszenia tog, to było pewne.
A także urządzania tych okropnych uroczystych ceremonii!
Po co zawracać sobie nimi głowę? Dziadek z pewnością ich nie chciał. Płakał, kiedy go przyprowadzili. Do tego hołdy urodzinowe dopiero się zaczęły. Będą się ciągnąć tygodniami. Co to za sposób na obchodzenie urodzin, nawet siedemdziesiątych piątych?
Urodziny to był jeden dzień. To przecież znaczyło to słowo. Dzień urodzin!
Dziesiąte urodziny Shandiego nastąpią za miesiąc. Miały trwać tylko jeden dzień. Także będą okropnie uroczyste, ale mamcia obiecała, że jeśli będzie grzeczny, pozwoli mu zaprosić też paru chłopaków.
Toga była gorąca i ciężka. Przez okna wysokiej kopuły wpadał do środka słoneczny blask, rzucając cień u jego stóp. Nie powinien jednak spuszczać wzroku.
Tłusty delegat skądś tam skończył wreszcie, jąkając się. Najwyraźniej czuł równie wielką ulgę, jak Shandie. Pochylił się, by położyć swą ofiarę obok pozostałych, po czym cofnął się o krok na rękach i kolanach i dotknął twarzą podłogi. Wszyscy spojrzeli na dziadka. Shandie zamarł bez ruchu. Nawet jego oczy znieruchomiały.
Nie mrugaj, gdy Ythbane patrzy!
Dziadek powinien teraz coś powiedzieć, ale Shandie usłyszał tylko kolejne ciche chrapniecie.
Jako konsul, Ythbane stał najbliżej imperatora, na czele szeregu odzianych w togi ministrów. Shandie czuł, jak jego nienawistne oczy omiatają go w poszukiwaniu oznak wiercenia się, wbił jednak nieruchomo wzrok w pusty Biały Tron i wstrzymał oddech. Przez skórę pod czupryną przebiegły mu delikatne drżenia. Jeśli włosy staną mu dęba, to czy Ythbane uzna, że się wiercił?
Konsul oznajmił głośno:
– Jego Imperatorska Mość z radością przyjmuje pozdrowienia z wiernego miasta Shaldokan.
Tłusty delegat sprawiał wrażenie zdezorientowanego. Nagle jednak zdał sobie sprawę, że może zacząć się wycofywać. Trudno mu było podtrzymywać togę i jednocześnie czołgać się do tyłu. Zapewne nigdy w życiu nie nosił tego głupiego stroju. Teraz podniósł się, pokłonił i tak dalej...
Główny herold z namaszczeniem ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]