[ Pobierz całość w formacie PDF ]
DWA BOGI, DWIE DROGI.Powieć współczesnaprzezJ. I. Kraszewskiego.MińskNakład i własnoć Zofii Sawickiej.1881.????????? ??????????????? 10 ???????? 1877 ????.Tom IW drukarni J. Sikorskiego, ulica Mazowiecka Nr 6. Na placu -go Jana w Wilnie, przedwielu laty, w jednej z kamienic na dole. znajdowała się restauracya nieosobliwa, którš możepamiętajš jeszcze, ci co naówczas do niej uczęszczali. Nie miała ona ani prawa ani ochotyliczyć się do najpierwszych, nie grzeszyła wytwornociš, rachowała na goci, których więcejwabi przystępnoć i pewne zaniedbanie, niż elegancyš i drożyzna. Jeden chłopak dosyćodrapany i troje miałych dziewczšt, którym nigdy na odpowiedzi nie zbywało choćby nanajmielsze pytanie, nie liczšc gospodarza, wyglšdajšcego bardzo powszednio choć butnostanowiły służbę i zarzšd restauracyi tej, kawiarni razem i bilardu. Kancelarzyci. akademicy,oficerowie niższych stopni, ludzie lubišcy swobodę a niemajšcy wiele grosza w kieszeni,uczęszczali tu zwykle.Ceny były umiarkowane, jadło i napój obrachowane na niewybrydnoć goci, a swobodadochodziła niekiedy do najokrutniejszej wrzawy, którš gospodarz Fiszer z trudnociš starałsię powcišgać. On sam i służba zresztš byli z hałasem oswojeni i wiedzieli, że bez niego sięobejć nie może; szło im tylko, aby czujne ucho jakiego dozorcy policyjnego nie posłużyło sięnim i nie usprawiedliwiło interwencyi która nigdy na sucho się nie obeszła.W kilku tych izbach, z których jedna tylko nieco janiej była owiecona, niekiedy tłokbywał taki, iż miejsca nowoprzybyli wynaleć sobie nie mogli. Miejsce w którem znajdowałsię lokal p. Fiszera było tak szczęliwie wybrane u zbiegu ulic, w samym niemal rodkumiasta, iż onby go był na najwspanialej gdzieindziej urzšdzone salony nie mieniał. Tędyprzesuwała się w pewnych dniach i godzinach niemal cała ludnoć miasta, a dla wielu tabrudna restauracya miała w sobie urok niezwyciężony.Każdy tu był jak w domu. bez ceremonii: wchodził zabłocony, siadał, palił, wołał,żartował ze służbš, podnosił głos, dysponował, kaprysić mógł i wykłócić się dowoli.Jeżeli wypadkiem zabłšdził tu elegant nawykły do innego tonu, czystoci i pewnejwzględnoci służby, wynosił się rychło, bo nań tak spoglšdano, jakby go za drzwi chcianowysadzić. Bilard przytrzymał czasem w restauracyi do póna niektórych, innych zawziętapijatyka, na którš Fi- szer choć miał oko. nie był jej przeciwnym... Otwierały się podwoje dodnia bardzo, i rzadko kiedy było pusto.W pierwszej izbie zastawionej stolikami jadano i pito; tu był rodzaj bufetu i zapach jej.gdyby go nie czyniły znoniejszym alkoholiczne wyziewy, wymagałby pewnego oswojeniasię z nim. aby go wy trzymać można. Druga ciemniejsza salka od dziedzińca bilardem byłazajęta, a kilka pokoików na tyłach służyło dla tych, co chcieli na osobnoci wypróżnić jakšbutelkę z dobremi przyjaciółmi.W jednym z nich włanie przy dwóch skromnych lampeczkach francuskiego wina,siedzieli dwaj młodzieńcy, z których stroju wnosić było można, że się sposobili do podróży.W izdebce mrok panował, który jš jeszcze smutniejszš czynił niż była, a z siebie samejwięziennš celę przypominała. Dwa proste zabrukane stoliki, kilka krzeseł nie nowych,kanapka, na której w pewnš odwagę uzbroiwszy się sišć chyba można było zajmowałyszczupły pokoik o jednem oknie wychodzšcem na ciasne i smutne podwórko. wiatło dniawpadało doń z góry, blade, szare, zimne, a promień słońca nigdy się tu nie przedzierał.Pomimo tak smutnego miejsca, twarze dwóch młodzieńców były wesołe, rozpromienione,a rozmowa wielce ożywiona. W tym wieku, na progu życia, gdzież nie wesoło? Młodoćzastępuje słońce gdy go niema, powietrze nawet gdy go braknie.Pomiędzy dwoma chłopakami, z których jeden siedział na kanapce opierajšc się o stolik, adrugi przechadzał się po ciasnym pokoiku potršcajšc o krzesła i stoliki, różnica wieku byłaprawie niewidoczna, a podobieństwo twarzy tak wielkie, że się każdy mógł w nich bracidomyleć.Mieli jednaki wzrost, też same ciemne oczy, rysy blinięco podobne, co nawet w ruchachi głosie pokrewnego. Wpatrujšc się jednak baczniej w nich obu, zwłaszcza gdy jak teraz bylirazem, uderzała wielka różnica wyrazu twarzy, charakteru tych dwóch postaci. Na czem onazależała, niezmiernie trudno było okrelić gdyż nie rysunek i kształty się różniły, ale duchco obu ożywiał.Przechadzajšcy się mógł być cokolwiek starszym, był odrobinę silniejszym izażywniejszym; oko jego mielej patrzało, lecz nie miało tak głęboko sięgajšcego spojrzenia,jak nieco przyćmione i zmrużone renice chłopca, który siedział przy stole.Na jednem z tych dwóch bratnich obliczów, widać było niczem nietłumione pragnienieżycia i zaspokojenie i uszczęliwienie niem; jakš miałš nadzieję i wiarę w swš siłę; nadrugiem pano- wał spokój, trochę smutku, a dusza kryła się więcej pod powłokš która jšobejmowała. Patrzšc na nich można było odgadnšć. iż jeden z nich żył więcej ze wiatem i wwiecie, drugi z sobš i w sobie. We wzroku pierwszego myli było mało, zastępowała jšinstynktowa pojętnoć młodoci; w drugim już widniał rozum, ale oniemielony własnymsceptycyzmem.Wistocie byli to dwaj bracia, o rok tylko wiekiem od siebie różni.Obaj skończyli nauki uniwersyteckie szczęliwie i włanie rozstać się mieli, bo każdego znich gdzieindziej powoływało przeznaczenie.Synowie ubogiej wdowy, która oprócz nich miała dwie córki, a całego majštku małšczšsteczkę we wsi w powiecie kobryńskim, zmuszeni myleć sami o przyszłoci, u wrótżycia, w których się włanie znajdowali, byli już jak na rozstaju. Starszy skończył wydziałprawny i miał jakoby wejć w służbę publicznš; młodszy który rozpoczšł medycynę i z niejprzerzucił się na literaturę, nie miał tymczasowo innego widoku nad nauczycielstwo domowe.Me mógł więc nawet pojechać na wie do Żulina do matki, aby u nóg jej złożyć swójpatent, i wzišć błogosławieństwo na dalszš drogę. Rodzina, przy której objšł obowišzki,wymagała, aby jej towarzyszył na wakacye, bo jedynak, któremu miał służyć za mentora, niemógł bez dozoru po- zostać. Tłómaczyło to trochę smutne usposobienie spartego na stoleKwiryna. Brat jego Rajmund swobodniejszy wracał do domu, i tam miał dopierowypoczšwszy, obmyleć jakich rodków użyje do pomieszczenia się gdzie w służbie.W czasie pobytu ostatniego roku w Wilnie, bracia widywali się często, ale nie mieszkalirazem. Kwiryn już się zajmował chłopakiem, z którym jechał teraz na wie; Rajmund nie miałżadnych zobowišzań chcieli więc choć godzinę spędzić z sobš, bo obaj tegoż wieczoraopucić mieli miasto i nie wiedzieli kiedy znowu zobaczš się na wiecie.Mówię ci, Kwirynie głonym, jasnym i miałym tonem prawił starszy do spartegona stole ty sobie le poradził! Słowo daję! Lękam się aby ci to całego życia niezwichnęło! Gadaj sobie co chcesz nam ubogim chłopcom, pierwszš było rzeczš conajrychlej myleć o chlebie a ty z twojej filologii nigdy innego jak razowy pono mieć niebędziesz.Proszę cię, do czego to prowadzi? Literatem będziesz! profesorem! Patrzajże na wielceutalentowanych i bardzo sławnych. Szydłowski ma reputacyš, długi, i rozpił się z desperacyi;Borowski zacny, rozumny, poważany, nie zostawi po sobie chyba dobre imię. Cóżto zakaryera? przypuszczam choćby katedra w uniwersytecie! W najlepszym razie tylko że sięma co jeć!! Miałe wcale dobrš myl w poczštku pójć na medycynę, ale delikacik zwaszmoci. trupy cisię nie podobały! Gdyby już był jak ja, poszedł na prawo! Urzędnik ma przyszłoć.Kwiryn milczał. Przyłożył do ust kieliszek, bez myli i bez smaku połknšł kropel kilkai westchnšł.A! Mundku mój! zawołał zwolna stłumionym głosem nie od dzi my się niemożemy zrozumieć.Owszem, ja ciebie rozumiem doskonale, przerwał Rajmund stajšc naprzeciw stołu iwychylajšc rano swš lampkę do której dolał. Chciał tę sarnę przysługę uczynić bratu, ale tengłowš potrzšsnšł i zakrył rękš kieliszek.Tak, ja ciebie rozumiem doskonale, mówił Rajmund uległe słaboci, fantazyi.Czujesz w sobie talent chce ci się glorioli, uczonoci, sławy, powięciłe tym marzeniomrzeczywistoć! Drogo ci to opłacić przyjdzie!Zarzut ten wywołał rumieniec na twarz Kwiryna, który się poruszył, strzšsł i przerwałbratu.Nie, nie rozumiesz mnie!To co ty nazywasz fantazya, u mnie się obowišzkiem zowie! Człowiek nie dla samegochleba jest stworzony, cel jego wyższy, wzniolejszy; powinien przejšć co zostawiłaprzeszłoć i uzu- pełnione, powiększone oddać przyszłoci. Dla mnie to życie ducha idzieprzede wszystkiem!Rajmund z młodzieńczš wesołš werwš miać się zaczšł, bez szyderstwa, bez złoliwocilecz tak że się od miechu powstrzymać nie mógł.Kwirku ty mój ! zawołał to sš romanse! Co mnie obchodzi spucizna przeszłoci,kiedy ja po ojcu nie wzišwszy nic, nie będę miał co jeć! Co mnie obchodzš potomni, kiedy jaz głodu mam mrzeć. Mylę o sobie!Do pewnej miary, przerwał Kwiryn, rzecz słuszna ale...Ja w pragnieniu życia nie znam miary, tak jak ty w twojem żšdzy nauki, odparłRajmund chcę żyć w najobszerniejszem tego wyrazu znaczeniu, żyć piersiš całš, używać,dojć jak najwyżej, posišć jak najwięcej. Mam ambicyš, mam pragnienie jestemnienasycony. Życie i użycie, to mój Bóg.Ha! westchnšł Kwiryn służymy więc dwóm Bogom różnym, bo dla mnie Bogiemwyzwolenie i spotęgowanie ducha mojego!Romanse! powtórzył Rajmund o rok jeste tylko młodszym ode mnie, a mówisz podziecinnemu! Z takiem pojęciem życia...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]