download, do ÂściÂągnięcia, pdf, ebook, pobieranie

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Per Olof SundmanDwa dni, dwie nocePrzełożył Zygmunt ŁanowskiCzytelnik Warszawa 1974Pierwszy dzień1Jechałem na południe drogš wiodšcš obok dwóch wielkich jezior. Byłemsam. Zaczęło się już przejaniać.Jeziora były czarne. A raczej szare jak pociemniały ołów.W nocy i poprzedniego wieczora padał nieg. Ziemia była zmarznięta igłęboko cięta mrozem, tak że nieg zaległ, nie stopniał.Od dawna panowało zimno, co najmniej od tygodnia w dzień paręstopni poniżej zera, w nocy od pięciu do dziesięciu.Jeziora, w każdym razie te największe, nie były zamarznięte. Bo niewystarczy tylko mróz, by wytworzył się lód. Musi być też zacisze, nie możewiać.Moja żona nie lubi miejscowoci, w której mieszkamy. Jest to wprawdzieprzyjemna wie, prawdziwa norrlandzka wie parafialna, majšca ponadsiedmiuset mieszkańców, ze spółdzielniš i prywatnym sklepikiem spożywczym,urzędem pocztowym i szkołš dla niższych funkcjonariuszy kolejowych, sklepemz obuwiem, sklepem żelaznym, kinem, urzędem gminnym, domemparafialnym, pływalniš, przychodniš dentystycznš, lekarzem powiatowym, izbšchorych, domem starców, pięcioma stacjami benzynowymi, skromnymhotelikiem, jednym fryzjerem męskim i dwoma damskimi dwaj ostatniokrelajš swe zakłady jako salony fryzjerstwa damskiego.Kino daje czasem dwa, a czasem trzy seanse w tygodniu, w soboty iniedziele, a niekiedy także w rody.Moja żona jednak nie lubi tej wsi.Tu wieje, powiada. Tu zawsze wieje. Wiatr jest zimny. Przez pół rokuzima, powiada, a przez resztę roku wieje zimny wiatr.To przesada, jasne, że przesada, mawia moja żona, Tylko ten przeklętyzimny wiatr!Jechałem więc na południe wzdłuż dwóch wielkich jezior. Już sięprzejaniło, póno wybrałem się w drogę.Przede mnš przejechało tędy wiele samochodów: na niegu, który spadł wnocy, widać było lady opon. Póno się wybrałem.Nocny nieg częciowo utrzymał się na wierkach, mimo wiatru. Jednak podrugiej stronie jezior las był ciemny i czarny pomiędzy dużymi, białymiwyrębami. Lnił czerniš, jeli można mówić o czym, że lni czerniš.Mimo że wybrałem się w drogę póno, wyglšdało, iż ludzie piš jeszcze wtych nielicznych zagrodach, które mijałem po drodze. Nie widziałem żywejduszy ani nawet dymu z komina.Przejechawszy mniej więcej pięć mil skręciłem z gocińca na małš lenšdrogę. W miejscu, gdzie skręciłem na tę małš lenš drogę, przebiega swoistagranica klimatyczna.Używam słów granica klimatyczna z wszelkimi zastrzeżeniami. Jestemnauczycielem, a nie meteorologiem. Ale akurat na tym rozdrożu głębokoćniegu zwiększała się z dziesięciu centymetrów do ponad jednej stopy.Droga nie była przetarta przez pługi. Większa głębokoć niegu niesprawiała mimo to żadnych kłopotów. Co najmniej dziesięć innych wozówprzejechało tędy przede mnš.Może to błšd mówić w zwišzku z tym o klimacie, może powinienemraczej użyć słowa mikroklimat. Ale, jak już wspomniałem, nie jestemmeteorologiem.2Musisz brać w tym udział? zapytała moja żona.Tak odparłem.Moja odpowied była stanowcza i ostateczna. To było wczesnym rankiem.Siedziała naprzeciw mnie, po drugiej stronie stołu. Musiałem odpowiedziećstanowczo i definitywnie. Chciałem uniknšć dyskusji z rodzaju tych, jakiezwykle z wielkš zręcznociš prowokowała.Dlaczego? zapytała.Bo już obiecałem.Kiedy, u licha?Pilimy kawę, było bardzo wczenie.Ocknęła się, gdy zadzwonił budzik. Uniosła się na łóżku, wykrzyknęła,przechyliła się nade mnš jeszcze nie całkiem rozbudzona.Połóż się powiedziałem. Spij!Położyła się znowu.Co to? zapytała.Spij, pij odpowiedziałem.Po omacku poszedłem do łazienki, stanšłem w wannie i zrobiłem sobieprysznic najpierw ciepły, potem chłodny, a na końcu zimny.Stanęła nagle w drzwiach łazienki.Musisz ić z nimi? zapytała.Miała na sobie tylko krótki nocny kaftanik i była bardziej naga, niż gdybynie miała tego kaftanika na barkach i ramionach.Tak odparłem.Moja żona jest doć wysoka, taka wysoka jak ja. Jest wšska w biodrach, ajeszcze węższa w talii. Ma ładne nogi takie jakie ogólnie przyjęte jestuważać za ładne nogi kobiece. Lubię patrzeć na niš, jak siedzi w wygodnymfotelu z nogš założonš na nogę.Stała w drzwiach łazienki mocno wpierajšc obie stopy w podłogę.Ma bardzo jasne włosy.Kiedy wróciłe do domu tej nocy? zapytała.Póno odparłem.Co robiłe? Gdzie się podziewał? Kiedy wróciłe do domu? O którejgodzinie? Czy musisz ić z nimi? Musisz?Byłem u Karla Olofssona odpowiedziałem. Zrobiło się póno.Gdy szedłem ku drzwiom łazienki, cofnęła się szybko małymi,pospiesznymi kroczkami.Ubierajšc się słyszałem, jak krzšta się w kuchni.Nim skończyłem się ubierać, ugotowała juz kawę, zastawiła filiżanki,mietankę i cukier, masło i sucharki.Plecak spakowałe w nocy stwierdziła.Tak odrzekłem.Siedziała naprzeciw mnie po drugiej stronie stołu.Nie zimno ci? zapytałem.Mieć na sobie tylko cienki kaftanik nocny to znaczy być bardziej nagim, niżgdyby się nic na sobie nie miało.Nie!Obeszła stół, stanęła blisko mnie.Dlaczego musisz ić z nimi? rzekła.Stała szeroko rozstawiwszy nogi.Bo obiecałem odparłem.Ten cholerny Karl Olofsson powiedziała doć spokojnie.3Oboje jestemy nauczycielami, moja żona i ja. Co do mnie, to jestem, bysię tak wyrazić, nauczycielem od wszystkiego i opiekuję się klasami rednimi.Moja żona jest nauczycielkš w klasach najwyższych.Jeden z tych etatów jest wyżej zaszeregowany w siatce płac niż drugi, aletrudno powiedzieć, który z nich wymaga większej pracy, większegozaangażowania.Rozmawiałe z kierownikiem szkoły? zapytała. Zawsze mówi o nimkierownik szkoły, nigdy po prostu kierownik. Kierownik nazywa się NilsBertilsson. Nie pamiętam, by kiedykolwiek mówišc o nim nazwała goBertilssonem lub Nilsem, mimo że niezależnie od stosunków służbowych sšzażyłymi przyjaciółmi od wielu lat.Ty z nim pomówisz odrzekłem.Ja?Tak, ty.I tak przecież była sobota i moja klasa miała tylko trzy lekcje.Muszę ruszać w drogę powiedziałem.Ten cholerny Karl Olofsson rzekła.4Nie przetarta pługiem lena droga była wšska i kręta i wspinała się podgórę. Biegła wzdłuż jeszcze jednego kompleksu małych jezior. Po tej stroniejezior znajdowały się wielkie wyręby. Lasy po drugiej stronie były jeszcze nietknięte jako położone dalej od drogi były trudniej dostępne.Mimo wielkich wyrębów krajobraz robił wrażenie pustkowia. Jechałem zdużš prędkociš.Miejsce zbiórki znajdowało się za ostrym zakrętem.Dojechałem do zakrętu i wjechałem mniej więcej tak, jakbym wjeżdżał domiasta lub do wsi.Na lewo od drogi spółka lena urzšdziła duże składowisko drewna. Tamstała zaparkowana większoć samochodów.Rozniecono ognisko, wokół którego zebrało się co najmniej trzydziestumężczyzn. Dym z ogniska wił się po drodze, ale równoczenie wzbijał sięprosto w górę, czarniawy od mokrego drewna, zabarwiony ma biało od parywodnej z mokrych szczap.Wiatr nie dmuchał tu tak, jak niżej, w wielkiej dolinie, przy dwóch dużych iwšskich jeziorach.Zahamowałem, zatrzymałem się, cofnšłem wóz na składowisko, zgasiłemsilnik i wysiadłem z samochodu. Przywitało mnie gwałtowne szczekanie półtuzina psów.Mężczyzna imieniem Assar zrobił kilka kroków w stronę mego wozu.Dopiero teraz przyjeżdżasz stwierdził.Nic nie odpowiedziałem.Mężczyzna, który nazywa się Assar, miał na ramieniu starego remingtona.Nie jest już młody, z pewnociš zbliża się do szećdziesištki. Pracuje jakoposługacz w izbie chorych i jest dosyć opasły.Otworzyłem bagażnik samochodu i wyjšłem plecak, lornetkę, mapnik,aparat fotograficzny i karabin.Przy ognisku stało pięć czy szeć imbryków z kawš.Kto powiedział do mnie:Przyjeżdżasz za póno, Stenssan.Odparłem:Niektórzy nie zdšżyli nawet jeszcze napić się kawki.Niebo było zacišgnięte chmurami, poranne wiatło pomire. Było zimno ipadał lekki nieg.Pieska pogoda rzucił który z wielu otaczajšcych mnie mężczyzn.Podszedłem do Nilssona, policjanta.Nie mylałem, że przyjedziesz rzekł.Nauczyciel stawia się zawsze odparłem.Patrzylimy na siebie.Znam go od trzech lat. Jest mocno zbudowany, jak zapanik lub bokserwagi ciężkiej. Zawsze mówi spokojnie, niemal cicho, nigdy nie podnosi głosu.Nie cierpię go. To pyszałek, urodzony na ważniaka.Ach tak bšknšł obrzucajšc mnie wzrokiem od stóp do głów. I dodał:Dobrze mieć lornetkę i mapę...Tak przytaknšłem.Ale kamera powiedział wycišgajšc dłoń w mojš stronę.Cofnšłem się o krok, żeby uniknšć dotyku jego palców.Na co ci ta kamera? zapytał.Odziany był w długi, zielony płaszcz od deszczu, typu wojskowego.A taki płaszcz od deszczu dobrze mieć na zimnie! No nie? odcišłem.5Potem odszedłem na bok.Zbliżył się do mnie Karl Olofsson.Nie przypuszczałem, że się zjawisz rzekł.Przecież umówilimy się odparłem.Ma szerokš, okršgłš twarz, a jego oczy zwężajš się czasem w wšskieszparki.Wstawiłe się wczoraj wieczorem powiedział albo raczej w nocy.Niele się wstawiłe.Mało kto potrafi się tak życzliwie umiechać, jak Karl Olofsson.Czyżby?Spojrzał na zegarek. Niewiele godzin miałe, żeby się wyspać dodał.Może i nie tak znów wiele.Stać mnie na więcej, niż przypuszczasz odrzekłem.Karl Olofsson wskazał głowš w stronę policjanta.On musi zawsze wszystko tak cholernie organizować. Mapa i kompas.Wielkie plany. Szczegółowe...To już taki typ.Do licha, masz rację.Podszedłem do ogniska. Jak już wspomniałem, siedziało tam lub stałowokoło co najmniej trzydziestu mężczyzn. Znałem niemal wszystkich zwidzenia... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • kskarol.keep.pl