[ Pobierz całość w formacie PDF ]
MAREK NOWAKOWSKIDWA DNI Z ANIOŁEMJeden dzień w EuropieTen waluciarz wyglšdał jak cygański ksišżę. Taki był wystrojony, kolorowy izłotem ob-wieszony. Co wycišgnšł z podręcznej torebki zwanej pederastkš. Onawsunęła pod kontuar.Pasuje? zapytał.Kiwnęła głowš. Odszedł, stukoczšc wysokimi na wzór kowbojski butami. KsišżęIgor. Tak był nazywany. A ona, barmanka z dzisiejszej zmiany, modelowa wprost,duży cyc, twarz obrzmiała ze szramš na policzku i puste, niebieskie oczy lalki.Syczy ekspres. Poszła na zaplecze. Zadem opiętym, zwierzęcym miotnęła. Zostałjej obraz w oczach. Falowała zasłona oddzielajšca zaplecze od baru.Opuciłem oczy.Wróciła z zaplecza. Cicho nastawiła radio. Senna muzyka przedpołudniowa.Znierucho-miała nad kontuarem, cyce wypychały sukienkę, szklany wzrok w cianęprzed sobš wlepiła.Poza nami nie było tutaj nikogo. Kurwy się jeszcze nie pobudziły, a hotelowigocie wolš hall.Kaletmistrz pogršżył się w lekturze sportowej strony Trybuny Ludu. Był kiedypłotka-rzem, siatkarzem, kim takim, i atawizm studiowania sportowych wynikówpozostał mu do-tšd.Malarz odsunšł firankę i spoglšdał w okno. Za oknem wielki plac wyłożonybetonem. Z lewej strony połyskliwy blok drugiego hotelu. W głębi grób NieznanegoŻołnierza z zastygłš przed nim wartš.Był jeszcze przy naszym stoliku trzeci. Tego nie znałem. Czekał na Porednika.Tłustawy. Miękka, skórkowa marynarka i szeroki krawat zwišzany w grubš gułę podobwisłym podgar-dlem. Spoglšdał na zegarek, a zegarek miał elektroniczny,ciemna, pusta tarcza i czerwone cyferki na niej wyskakiwały.Wygrał! ucieszył się Kaletmistrz. Trzeci rezultat w tym roku...Kto? zapytał Malarz. Cišgle wpatrywał się w okno.Kaletmistrz pytania nie usłyszał. Wsunšł posiwiałš głowę w gazetę. Spojrzał natę szelesz-czšcš, zadrukowanš płachtę od spodu. Na pierwszej stronie zdjęciePrzywódcy. ciska dłoń drugiemu Przywódcy.Zaterkotał telefon. Barmanka ocknęła się. Piersi jak taran. Falowanie zadu.Zniknęła za kotarš. Wspaniałe, choć nieco zużyte mięso. Tak mówił Kiciu.Kiciu... powiedziałem smutno bez niego.Kaletmistrz zakrztusił się miechem,połšczonym z bronchitem.On tych dziwek przepucił!Ożywienie było krótkie. Jeden ziew, drugi ziew.Barmanka wróciła z zaplecza. Też ziewa.Przychodzš tu od dawna i nudš wiaćzaczyna. Wypycha. Gdzie już nie łaziłem? Do Para-ny dawno temu. Zbierali się tam wycigowi gracze i drobni kombinatorzy,wieczorem za stare ulicznice i piwni pijaczkowie. Przestałem. Potem do takiejkawiarni, co jeszcze przed-wojenne czasy pamiętała. Złocone poręcze krzesełek iblaty stolików, emeryci przy wodnistej kawie, mrok i dużo wspominania. Czułemjakš omszałoć, która obłazić zaczynała i przy-chodzić przestałem. Bywałem teżu Literatów. W końcu mojej branży to ostoja. Nie dałem długo rady. Zamroczonyjałowym gadulstwem, obrzmiały od artystycznych jadów, próżnoci, kłamliwych słówi poczucia wzajemnego spętania. Kac bywał wtedy gorszy od wódczanego.Traciłem swoje miejsca po kolei i jak szczur przemykałem się pod murami.Wreszcie tu zna-lazłem przystań. Też licha. Wyganiać powoli zaczyna.Żeby co takiego jak klub... rozważa często Kiciu, jeden z tutejszychbywalców. Ci mšdrale Anglicy te kluby wymylili... Wszędzie na wiecie...cišgnie. Kiciu Rasputinek, kosi dziewczyny długimi seriami... sš bary,bistra, puby, tabaki, kafejki. A tu?! W barze mlecznym szukać miejsca albo wsamoobsługowej wyżymaczce...Zaszyłem się więc w tym komfortowym przytulisku. Chociaż ta kipiel cudzoziemców,te dziwy wokół nich, waluciarze, rajfury i porednicy... Taki sztuczny wiatdrogich trunków, dolarowej elegancji, tandetnych snobizmów i pienišchów,brudnych pienišchów, które stały się najwyższš miarš.W tym mozolnym poszukiwaniu ziemskiej przystani bywajš też knajpy. Z ostatniegopo-bytu zapamiętałem bywalca, tytułowanego Inżynierem, który spadł z wysokiegostołka pijšc kolejnš wódkę i w ten sposób żywot zakończył. Nie każdemu takiszybki finał pisany. Długie, gnilne umieranie. To jest najgorsze. Ludziewypaleni. Tak mówił mój przyjaciel Leszek. mielimy się z tych żałosnych,żywych trupów, co pustkę swego wnętrza pozorami osłania-jš. Oczy wygasłe imętne, głos drewniany klekotem pobrzmiewa, rozpaczliwe ruchy szmacia-nychkukieł. Młodzi bylimy. Łatwo ten miech przychodził.Barmanka położyła mięsistš, szerokš dłoń na kontuarze. Uniosła palce. Pilnikiemzaczęła szlifować paznokcie. Leciutki chrzęst. Paznokcie powleczone fioletowym,jadowitym lakie-rem.Kiedy on przyjdzie? odezwał się ten trzeci, którego nie znałem. Malarzoderwał wzrok od okna.Może wcale nie przyjć mruknšł.Przecież zawsze tu przychodzi zdziwił się ten trzeci.Ostatnio unika odparł Malarz.Usadowił się wygodniej i opowiedział to miesznezdarzenie.Pies Wojny tak wystraszył Porednika. Od lat we Francji mieszka. Zębytu przyjechałwstawiać. Taniej. Popił wtedy i Porednika z serdecznego ucisku swychniedwiedzich łap nie puszczał.Mam dla ciebie biznes powiedział.Jaki? zainteresował się tamten.Zwišzany z wojskowociš.Poczšł snuć karkołomnš transakcję handlu broniš. Stšd, z Polski, gdzie dodzikich w Afryce.Mam w tym dowiadczenie powtarzał i te piękne, sztuczne zęby w umiechodsłaniał. Może i miał. Podobno na ciemnych aferach jego zamożnoć stoi.Ty mi pasujesz! wykrzyknšł z zapałem. Masz swoje kontakty, posmarowaćbędzie trzeba, zielonymi sypnšć... Porednik, kombatant zarazem, pułkownik wstanie spoczynku, wystraszył się nie na żarty.Różni tu przecież przychodzš. Mogli podsłuchać.Gonił go gromki głos Psa Wojny.wietnie opowiedział Malarz. Zadbał o humorystyczne efekty. Raz był Psem Wojny,toznów jego wystraszonym kontrahentem.Poważnie? zdziwił się Kaletmistrz. Tak było?Ten trzeci pokiwał z pobłażaniemgłowš.Czego tu się bać? Pijackich bredni?No wiesz! żywo zainteresował się Kaletmistrz. Rozejrzał się i dodał szeptem:Podob-no sš tu detektywi hotelowi.Ten trzeci wymownie skrzyżował lewš rękę na przedramieniu prawej i buńczuczniepo-trzšsnšł tym symbolem palanta.Znać musiał barmankę. Umiechnęła się do niego.Pies Wojny. Tamtego tak Kiciu nazwał. Posiada dar nadawania trafnych przezwisk.W je-go nomenklaturze nazywam się Inżynier Pisarski. Celny strzał. Ten mójkrawacik, marynarka w jodełkę, niekiedy aktówka pod pachš. Taka standardowazwyczajnoć. Zostałem tym Inży-nierem.Hotele, burdele niespodzianie bšknšł Malarz.Szarš dzi miał twarz i apatyczne, zgaszone oczy. Może popił wczoraj? Maluje.Płótna kolorami pokrywa. Ceniš go i kupujš. Zawsze jednakowy. Spokojny ipogodny. Chłopski syn. Może to te wsiowe korzenie włanie. Dajš równowagę iodpornoć. Gobeliny też tka. Cier-pliwoć długiego lęczenia przy tkackimwarsztacie. Jednak to rzemiosło w końcu, fizyczne prace, surowiec. Pewnoć ispokój z tego muszš wynikać. A ja? Tym pisaniem przeżarty. Niepewny irozdygotany. Jakby wrzód wzbierał. Coraz rytmiczna fala wyrzuca mnie tutaj. Niezawsze przecież dłoń uzbrojona w ołówek, sunšć po papierze potrafi.Nieruchomieje. Wstręt chwyta. Paraliż. Męczy ta gęstwa niewypowiedzianych słów.Gdzie robisz? pyta dawny przyjaciel z przedmiecia, Sewek Studniarz.Zajmuję się pisaniem bełkocę z udrękš. Wiesz prywatnie, w domu sobiesiedzę. Kiwa głowš. Ale nic nie rozumie. Żegnamy się. Sewek pędzi do roboty,może z roboty. Zostaję sam i mylę: gdzie by tu ić ?... Tak było i tym razem.Wygnany z domu jałowš niewolš za papierem, tutaj pożeglowałem. Czas jakimiotałem się po ulicach. Ale nie było innego wyboru.Ten gmach z gruzów powstał, niewysoki, masywny, odbudowany z pietyzmem dla prze-szłoci, zaprasza do swego wnętrza wejciami z czterech stron. Dobry ma rodowód.Ksišżę był jego włacicielem, a Tetmajer, obłškany i zamilkły już do końcapoeta, tu na najwyższym piętrze miał dożywotni pokoik.Portier o nienasyconej twarzy szakala otworzył przede mnš niedbale drzwi.Pozdrowilimy się w przelocie. Zastygł w wyczekujšcej do skoku pozie. Nacudzoziemców czyha, gotowy do usług rozmaitych. Korytarzem wyłożonym marmuramidotarłem do szatni. Szatniarz twarz miał znajomš. Starš, wypełzłš, z małymwšsikiem, pod którym błškał się nieokrelony umie-szek. Kogo przypominał zdalekich lat. Patrzyłem z wysiłkiem. Nie mogłem sobie przypo-mnieć. Tyle tychtwarzy. Gšszcz. Odwzajemnił się również intensywnym spojrzeniem. Wzišłemnumerek.W narożnym barze powitał mnie gromki głos Kaletmistrza:Witamy Inżynierze!I tak oto jestem tutaj. W naszym klubie, jak powiada Kiciu. Patrzę ukradkiem nabarman-kę. Jej ciało leniwe, fachowe. Wyobrażam sobie niemało. Banalne to. Jakniewola. Z tego patrzenia nic nie wynika. W czasach, kiedy pisałem Robaki, byłoinaczej. Osadzony tš samš żšdzš, ruszałem jednak na podbój. Więc nie tš samš...Młodš, aktywnš. Przecież spełniałem swoje zachcianki. Teraz już rzadko. Lepkiemacki chowajš się bezsilnie. Tylko jałowe pulso-wanie pozostaje. lepia Onana.Opuszczałem powieki. Podnosiłem wstydliwie.W głowie się roi, a dół już nie taki powiedział kiedy pewien stary, zużytyłajdak. więte słowa. Głowę przepoić niemocš dołu. Barmanka wysunęła się zzakontuaru i zmieniła nam popielniczkę. Nakopcilimy. Cały stos niedopałków.Za dużo panowie palš powiedziała. Głos miała niski, dwięczny. Ja rzuciłamod trzech miesięcy. Znacznie lepiej.To widać rzekł ten trzeci.Czyżbym przytyła? zaniepokoiła się i zatrzepotała długimi rzęsami. Były chybasztuczne. Ale ten trzeci już nie odpowiedział.Nadszedł wreszcie Porednik. Dzi elega...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]