[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Kraków Za Łoktka - Józef Ignacy Kraszewski.Cykl Powieci Historycznych Obejmujšcych Dzieje Polski.Redaguje Komitet Pod Przewodnictwem Profesora Doktora Juliana Krzyżanowskiego.Skanował, Opracował i Błędy Poprawił Roman Walisiak.Częć Dwunasta.Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1970.Powieć Historyczna.Komitet Redakcyjny: Profesor Doktor Wincenty Danek - Rektor WSP w Krakowie, Profesor Doktor Jan Zygmunt Jakubowski - Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Profesor Doktor Julian Krzyżanowski - Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Członek Polskiej Akademii Nauk.Przygotował Do Druku, Posłowiem i Przypisami Opatrzył Wincenty Danek.Aż Do XVI Wieku Pisarze Nasi Zowiš Władysława Łoktek, Nie Łokietek; Trzymalimy Się Tradycji, Choć Dla Brzmienia Twardego Jš Zaniedbano.Autorowi Ducha Wojewody, Panu Ludwikowi Grossmanowi, Wywdzięczajšc Się Za Dar Jubileuszowy, Przesyła Autor.Drezno, 1880, Kwiecień.Tom pierwszy.Rozdział 1.Pod Krakowem, około Balic, które naówczas do rozległych majętnoci Toporczyków z Tęczyna należały, stał w lesie dwór, zwany Łowczš, gdyż w nim dawniej na łowy zbierano się i po łowach odpoczywano.Zbudował go był przed laty wielu Jako z Tęczyna, ale póniej dwór, zaniedbany, opustoszał, kołem go podparto i pastusi się leni tylko tulili w słoty pod strzechę, gdyż zubożały ziemianin, który ojcowizny pozbył, a w jakim stopniu dalekim z rodem Starżów był spowinowacony, wyprosił sobie chatę za czynsz mały, z kawałkiem lasu i pola.Warowali tylko panowie z Tęczyna, aby w lasach nie polował, zwierza im nie płoszył, a po trosze od szkody pilnował.Stary, wojak niegdy, teraz już niedołęga, ubożuchno żyjšcy, podjšł się wszystkiego, co od niego chciano, byle zyskać kšt spokojny, i dworek na Łowczej oblepiwszy, podparłszy, od lat kilku w nim z żonš i synem przemieszkiwał.Nieszlachecka to była, nierycerska rzecz w takiej zagrodzie, cudzej jeszcze, biedę klepać, ale wolał już to Zbyszek Suła, niż w Krakowie wród mieszczan i Niemców pospołu żyć, bo ci ziemianina nie szanowali.Wójtowi zuchwałemu i lada wiertelnikowi ulegać było trzeba.Na Łowczej jeli przyszło się komu pokłonić, to równemu sobie ziemianinowi, nie Szwabowi lub Sasowi, zresztš swobody mógł zażywać jak największej.Dostatku wielkiego u Suły nie było, ale i nędzy nie doznawali.Syn Zbyszka, którego Marcikiem zwano, bo mu na imię Marcin było, a matka go tak spieciła, nie młodzieniaszkiem już był, ale też nie starym; miał lat ze trzydzieci.Jak ojciec sługiwał rycersko, ale się przerzucał od jednego do drugiego pana, skarżšc się, że mu wszędzie nie po myli było, że go krzywdzono.Przeto też często do ojca powracał, wyczekujšc jakich lepszych czasów i ludzi lepszych, a w Łowczej przesiadujšc.O półtorej milki od Krakowa, który podówczas już rósł bardzo, mógł stšd zawsze, gdy chciał (a zachciewało mu się tego prawie codziennie), dojeżdżać do miasta, spędzić tam dzionek z dobrymi przyjaciółmi, dużo się nasłuchać, dobrze napić nie płacšc i z wesołš mylš a plotkami wieczorem do rodziców powrócić.Zbyszek Suła niekoniecznie był rad temu, że syn tak miejsca nigdzie nie zagrzewał.Chciałby go był widzieć przy możnym panu jakim, zapracowujšcego sobie na łaskę i opiekę, ale z drugiej strony on i matka Zbita cieszyli się, iż go przy sobie miewali, bo z nim im w pustym dworze raniej i weselej było.Krom starego Zbyszka, matki Zbity, starej baby, co im jeć gotowała, parobka do posług i wyrostka sieroty, z Krakowa przybłškanego, pary koni na stajni, krowy i psa podwórzowego, nie było w Łowczej więcej nikogo.Wród głuchego lasu nie bardzo by bezpiecznie było tak siedzieć, dla włóczęgów i zbójów, których zawsze dokoła miasta dużo bywa, ale o Zbyszku i łotrzykowie wiedzieli, że się u niego pożywić nie było tak dalece czym, a guza złapać łatwo.Stary żołnierz w potrzebie jeszcze rano obuchem wywijał.On i syn jego Marcik ludzie byli niepłochliwi, do korda i do topora szparcy.Zbliżał się wieczór jesienny, niebo było pochmurne dnia tego, więc i ciemno się zawczasu robić poczęło.Wiatr szumiał w borze, licie już poschłe z drzew opędzajšc.W izbie około ognia siedział Zbyszek, dalej nieco drzymała Zbita, która już wieczorami przšć nie mogła, bo jej nie służyły oczy, a i ręce się trzęsły.Na ławie, w kšcie, z kšdzielš siedziała gospodyni Marucha, w drugim parobek Chaber, nie majšc co robić, skałki łupał.Przy ognisku w garnkach się co gotowało.Dym, któremu wiatr nie dawał przez dymnik wychodzić, często się do izby wracajšc, rozwlekał po niej, ale do niego przywykli byli wszyscy.Wieczór był smutny, Marcik, który swym zwyczajem powlókł się był do Krakowa, jako nie wracał.Czekano nań z wieczerzš.Zbita niespokojna coraz to się wiatrowi przysłuchiwała, czy jej tętentu konia nie przyniesie, który by powrót syna zwiastował.Miała się o co troskać, bo Marcik czasem z Krakowa pokrwawiony i potłuczony powracał.Różnie się trafiało, jak zwyczajnie człowiekowi rycerskiego rzemiosła, co się rad mieszać, gdzie goršco.Wiatr, który jesieniš dziwnymi odzywał się głosy, dnia tego strachem przejmował, tak zawodził przeraliwie.Słychać w nim było wycie ludzkie, jęki dziecięce, niby okrzyki tłumów i wrzawę swarliwš, to miechy szatańskie, to zbójeckie gwizdania, to uršgajšce się piewy jakich ptaków niebywałych.Głosy te oddalały się, przybliżały, uciekały kędy i jakby gnane powracały spiesznie, dajšc słyszeć z różnych stron domu, od jednego, to od drugiego węgła.Zaskakiwały od komina, szeleciały w strzesze.Jaka siła szatańska łomotała drzwiami, szelpotała w słomianym pokryciu, dobijała się do okiennic, pełzała po cianach.Zbita, która pobożnš była, żegnała się, słyszšc to, i żegnała krzyżem więtym wszystkie cztery wiata strony.Nie pomagało to nic, wietrzysko dokazywało, a wiadomo, że jest w nim siła nieczysta i diabelskie tańce i wesela innej nad tę gędby nie znajš.Drzewa bliskie, miotane tš złš mocš, trzeszczały i skrzypiały, gałęzie ich upadały na strzechę, słychać było licie szeleszczšce po cianach.Czasem z wiatrem sypnšł deszcz gęsty, ale wprędce, rozbity wichrem, ustawał.Mieszkańcy lasu oswojeni byli z tymi głosami, które czasem po całych nocach spać im nie dawały, a jednak tego dnia strach ich jaki przejmował.Nastawiali uszu, czekali, aby się skończył ten taniec diabelski i burza poszła na dalsze bory.Lecz wietrzysko, jakby sobie upodobało wyršbanš nieco około Łowczej polanę, szumiało w niej, a im wieczór był póniejszy, tym siły i ochoty większej nabierało do szaleństwa.Teraz już i Marcika przybywajšcego z dala posłyszeć było trudno, z takš wciekłociš burza około dworku wyła.Ogień, choć od wichru zakryty, słaniał się i przypadał do ziemi, ciany dygotały, a drzwi trzęsły się cišgle i wišzanie na dachu trzaskało.Stary Zbyszek ze wszystkich we dworku zebranych najmniej był czułym na to.Wojak, obyty z życiem, nawykły pod gołym niebem obozować, doznawał niemal jakiego błogiego uczucia, czujšc się pod dachem w takš porę.Przypominał sobie, jak nieraz burze jesienne namioty im znad głów i szałasy precz roznosiły, a ognisk nie dawały rozpalić.Stary pamiętał przygód niemało i sam ich doznał wiele.Przed dwudziestš kilkš laty zacišgnšł się był do wojska księcia kujawskiego Władysława, służył u niego długo i dzielił z nim różne losy.W końcu, lat temu już było ze szeć, musiał, zaniemógłszy, powrócić do żony i osiedlić się w Łowczej.Ksišżę Władysław, którego Łoktkiem zwano, mały, ale dziarski mšż, żelazny człek, wojował długo, aż go wreszcie zazdroni i nieprzyjani ksišżęta, a w ostatku Czechy, co Polskę opanowali, wygnali gdzie z kraju.Słychać już o nim od lat kilku nie było.Jedni twierdzili, że kędy został zabity, drudzy, że się błškał po obcych krajach, a od czasu, jak Wacław czeski objšł panowanie nad całš niemal Polskš, miano Łoktka i sprawę jego za zgubionš.Ksišżę już i niemłody był, bo lat czterdzieci kilka liczył, znużony też, gdyż lat dwadziecia przeszło cišgle wojował.Dobił się był panowania, niemal korony po Przemysławie, aż naraz naposiedli się nań Wielkopolanie; duchowni zaczęli go wyklinać za to, że im ich ziemie pustoszył i klasztorom nie przepuszczał.Czecha wezwano w pomoc, a waleczny ksišżę zniknšł i jakby zapadł pod ziemię.Zbyszek włanie o nim sobie mylał, bo go kochał bardzo.Lepszego pana dla swoich żołnierzy nie było nad niego, żył on tak samo jak i oni, z jednego kociołka jadał z nimi, miał się i dawał miać ochotnie, pyszny nie był, ludzki bardzo.Prawda, że żołnierz u niego rzadko grosz zobaczył, bo on sam nigdy go nie miał, ale po wsiach i dobrach duchownych żywili się i rwali, jak chcieli, a i na plebanie zaglšdali.Dobry ten pan wprawdzie, gdy mu się kto sprzeciwiał, wieszał bez sšdu, cinał bez miłosierdzia, a jednak ludzie miłowali go, bo gdy kazał wieszać albo cinać, pewnie było za co, a dla dobrych był ojcem rodzonym.W tych ziemiach, których był panem, osobliwszym sposobem miał najzajadlejszych wrogów i najlepszych przyjaciół, co zań gotowi byli dać życie.Miłowano go bez miary i nienawidzono srodze.Takim był, że i sam nic pomiernie czynić nie umiał i w ludziach też budził albo niechęć wciekłš, lub miłoć ogromnš.Zbyszek mylał o tym dawnym swym wodzu, z którym się dużo po Szlšsku, Wielkopolsce, po sandomirskiej i krakowskiej ziemi nawłóczyć, gdy pomimo wichru dał się słyszeć tętent konia tuż pod oknem.Pies leżšcy w progu (wabił się na Kruczka) szczekać poczšł zerwawszy się, parobek skałki łupać porzucił, a Zbita zawołała, z drzemki się budzšc: - Ot i Marcik!Szedł Chaber do drzwi, bo te na wszelki wypadek wieczorem dršgiem zakładano, aby podsłuchawszy w sionce, młodemu panu otworzyć.Ten się już, w znany wszystkim sposób kułakiem tłukšc, do drzwi dobijał.On ci to był sam...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]