[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Król Chłopów - Józef Ignacy Kraszewski.Cykl Powieci Historycznych Obejmujšcych Dzieje Polski.Redaguje Komitet pod przewodnictwem JULIANA KRZYŻANOWSKIEGO i WINCENTEGO DANKA.Częć czternasta.LUDOWA SPÓŁDZIELNIA WYDAWNICZA, WARSZAWA 1963.Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.Czasy Kamirza Wielkiego.Komitet Redakcyjny: Ludwik Brożek, Wincenty Danek, Wiktor Hahn, Julian Krzyżanowski, Stefan wierzewski, Ewa Warzenica.Przygotował do druku, posłowiem i przypisami opatrzył STANISŁAW STUPKIEWICZ.Panu WŁADYSŁAWOWI CHODKIEWICZOWI w Paryżu.KOCHANY WŁADYSŁAWIE!Pierwszš z szeregu tych powieci historycznych przypisałem nieodżałowanemu Bronisławowi Zaleskiemu, tę przesyłam Tobie jako dowód przyjani szczerej, szacunku i wdzięcznoci za wiele oznak życzliwoci.Przyjm tę maluczkš ofiarę takim sercem, jak ja przesyłam, a bšd w ogóle dla całego szeregu tych opowiadań pobłażajšcym.Trudnoć zadania, o które się pokusiłem, zuchwalstwo, z jakim je podjšłem, nie potrzebuje wyjanienia.Bije w oczy ogrom i wszystko, co było i jest do zwalczenia, aby podołać temu obrazowi dziejów wcielonych w główne postacie historyczne.Nie łudziłem się też nigdy, bym w zupełnoci wymaganiom nader rozlicznym mógł odpowiedzieć.Czyniłem i czynię, na co mnie staje, sšdzšc, że mi w rachunek i to zaliczonym będzie, że potrzeba było rodzaju ofiary i wyrzeczenia się, by taki ciężar dobrowolnie wzišć na ramiona, pod którego brzemieniem upać się musi.Dla jednych jest tu za wiele, dla drugich - za mało, dla nikogo prawie - to, czego chciał i jak mieć życzył.Z rezygnacjš przyjmuję najsprzeczniejsze sšdy, w duszy będšc przekonanym, że szereg tych powieci, jakiekolwiek one sš, wiele rysów zatartych odwieży, wiele nowych uwydatni, wiele postaci godnych pamięci przypomni.Sama polemika, choćby najdziwaczniejsza - bo i z takš mi się spotkać zdarzało, która dowodziła, że krytyk nie przeczytał z uwagš tego, o czym sšdził - ma swe dla ogółu pożytki.Na wszystko odpowiadam: Uczyńcie więcej, a nade wszystko lepiej - cieszyć się będę.Zarzutów, jakie mi czyniono, poczšwszy od drobnostkowych szczegółów, które do mnie nie należały, aż do tendencji, popiechu itp., odpierać nie będę.Co do popiechu dodam tylko, że często po trzy razy przepisuję, a zawsze cztery razy odczytuję.Jest zresztš w słaboci natury mojej, w jej właciwoci to, że zwykłe opracowywanie, dla innych pożyteczne - u mnie daremnym się staje lub nawet szkodliwym.Sš tacy nieszczęliwi, do których ja należę, którym nie dano jest nic przerobić bez zepsucia.Nieubłagana jaka, choć może fałszywa logika zmusza, co się narodziło ułomnym, ortopedycznym dowiadczeniom nie poddawać, aby większego nie cišgnšć nań kalectwa.Wszystkie prawie bez wyjštku krytyki, które mi do ršk wpadły, z nadzwyczajnym staraniem wszelkie możliwe usterki podnosiły; nie zdarzyło mi się ani jednej czytać, która by jakš stronę lepszš podniosła.Takie jest u nas pojęcie krytyki w ogóle i zadania krytyka.Każdy z tych sędziów chce tym swš wyższoć nad autorem pod skalpel wziętym okazać, że wszystkie plamy i plamki dostrzega nadzwyczaj bystro.Idzie mu o siebie, nie o rzecz, którš rozbiera.Jest to dotykalnie widocznym, że często umiech wywołuje...Słaboć to ludzka.Ale najgorsza nawet krytyka ma swš dobrš stronę.Chwalić się samemu niepodobna, propria laus sordet, mówiono nam w szkołach, bronić się nawet nie przystało.Niech więc wolno będzie przypomnieć, że opowiadania te historyczne wymagajš wielkiej pracy przygotowawczej, która nie postrzeżonš dla czytelnika pozostaje i wsiška w utwór fantazjš ubarwiony.Autor starał Się i stara szczegóły dobyć z pyłu i zapomnienia, gdy sš charakterystyczne, wysnuwa z nich wnioski i do przesady może posuwać sumiennoć w czerpaniu ich u ródła.Jak trudno przy tym z często nader niedostatecznych napomknień, z tych okruchów i obłamków odtwarzać żywe postacie, nie potrzeba mówić o tym.Za długo się może, za obszernie o tym rozpisuję, chociaż przedmiot wcale wyczerpany nie jest.Chciałem się po prostu w tym otwartym licie do Ciebie poskarżyć.Skarga to próżna może, którš mi Ty i Czytelnicy przebaczš; próżna, bo co żyć warte i ma w sobie życie, to mimo krytyki nie zginie, a co ma w sobie zaród mierci i brak warunków żywotnych, umierać musi.Na to żadne rodki kunsztowne ani przyjacielskie pochwały nie pomogš.Zatem, bšd co bšd człowiek czynić powinien, co może, a sprawiedliwoć dokona, do czego jest obowišzanš.Proszę Cię o współczucie, a z Tobš razem wszystkich Czytelników moich.Przyjaciel i sługa wierny Józef Ignacy KRASZEWSKI.Hyeres, dnia 6 kwietnia 1881.TOM PIERWSZY.PROLOG.W wielkiej, sklepionej sali krakowskiego zamku, na dole, mrok się już wieczorny rozpocierał.Wšskie okna jej, głęboko w mur wpuszczone, w większej częci były gęstymi przysłonięte oponami; przez drugie mało się już gasnšcej wiatłoci wkradało.Włoska lampka oliwna zapalona stała w kšcie, ale słaby jej ognik ledwie małš przestrzeń ruchawym rozjaniał promykiem.Cisza głęboka panowała w obszernej izbie; w przedsieniach, na podwórzach ledwie się co poruszało.W kociele więtego Wacława na zamku cicho dzwoniono, żałobnie na wieczornš modlitwę.W jednym rogu sali na szerokim łożu skórami i suknami okrytym widać było z ciemnego tła jedwabnych przykryć, na których spoczywała, twarz wybladłš, z oczyma zamkniętymi, jakby upionego człowieka lat podeszłych.Z jednej strony łoża stał w czerni, w sukni duchownych, mężczyzna stary, wpatrzony w leżšcego, z brwiami cišgniętymi; z drugiej, na wielkim siedzeniu, wpółklęczšcy, pochylony troskliwie, niespokojne oczy wlepiajšc w chorego, młodzieniec w kwiecie wieku, silny, piękny, rysów szlachetnych, pańskiego oblicza.Ręce trzymał załamane na kolanach.Opodal nieco niewiasta w długiej sukni szarej, obcisłej, z zasłonš na głowie, z różańcem w ręku, modliła się, żywo paciorki jego przebierajšc palcami wychudłymi.W nogach łoża z rękami do modlitwy złożonymi, cicho co szepczšc, oczy wzniósłszy ku niebu, stał mnich w sukni białej, w płaszczu czarnym.Na łożu tym wyczekiwał mierci i wyzwolenia król, co przeszło pół wieku walczył dla połšczenia w jedno rozszarpanego dziedzictwa Mieszka i Chrobrego - Władysław, zwany Łoktkiem, mšż wielki, małego ciała, a potężnej ducha siły.Czuł on sam, widzieli wszyscy przybliżajšcš się ostatniš godzinę.Nie choroba, nie rany zwyciężyły go i obaliły; długi trud, niezmierne troski wyczerpały sił ostatek.Gasnšł powoli, bo życia ogień wypalił się w nim do dna.Umierał z tš mocš duszy, z jakš żył, mężny i spokojny; nie bronišc się mierci, pożšdajšc jej, zstępujšc do grobu z pociechš w sercu.Nie dokonał wszystkiego, co zamierzał, ale niewiele brakło do spełnienia myli jego zrodzonej w dzieciństwie, wykołysanej życiem, dojrzałej w bojach.Myl swš spuciznš zostawiał synowi.Mnich stojšcy w nogach łoża, pobożny dominikanin Heliasz, już był przejednał króla z Bogiem.Władysław dnia tego wolę swš objawił mężom dostojnym, ojczycom królestwa swego, i pożegnał wszystkich; rozstał się z żonš, pobłogosławił syna, któremu Polskę oddawał, ziemianom zleciwszy jedyne dziecię.Lekarz, kanonik Wacław, przepowiadał zgon bliski.Królowa Jadwiga płaczšc powtarzała modlitwy za konajšcych, lecz mierć nie przychodziła jeszcze.Wojownik stary bronił się jej resztš potęgi w bojach mnogich nabytej.Król się tylko usypiać zdawał.Oddech jego stawał się to przyspieszonym goršczkowo, to słabym tak, że go ledwie czuć było.Zapadłe powieki podnosiły się nagle, głowa poruszała, zaschłe usta otwierały, zbladłe oczy biegały po otaczajšcych, i Łoktek chwilowo powracał do życia.Duch starego wojownika, jak przykuty do tego starganego wiekiem ciała, nie mógł się z niego wyzwolić.Nadchodziła noc, po której wracajšcy dzień już - wedle przepowiedni lekarza - króla nie miał zastać między żywymi.Medyk patrzał zdumiony i upokorzony, bo na tym łożu mierci dział się cud: walka się odbywała nie przewidywana, niewiadoma, nieznana mu, życie opierało się zniszczeniu.Łoktek powracał doń snem pokrzepiony.Oblicze jego przybrało już dawno tę barwę trupiš, bezkrwistš, wyżółkłš, która nadchodzšcy zgon czytać na nim dozwalała; lecz piersi się poruszały, oddech był widoczny.Zeschłe płuca odzywały się w nim jeszcze głucho i smutnie, powietrze w nich chrzęszczało.Stojšcy nad chorym kanonik lekarz dał z lekka znak, aby mu spoczynku nie przerywano, i sam poczšł na palcach odchodzić.Cofnšł się też, ujrzawszy to, mnich Heliasz i królowa po cichu, powolnie ku drzwiom zwróciła.Król usypiał.Wszyscy po dniu tym, wzruszeń pełnym, zapragnęli usunšć się do bocznej komnaty i tam czekać przebudzenia, gdyż jeszcze się go spodziewano.Jeden syn pochylony przy ojcu pozostał nieruchomy.Na dany przez matkę znak potrzšsnšł głowš, wskazał na ojcowskie łoże, dajšc łatwo zrozumieć, że chciał czuwać przy nim.Niedawno jeszcze z ust jego słyszał ostatnie wyrazy błogosławieństwa i przestrogi, niedawno brzmiały tu głosy zwołanych panów rady.Królewicz-następca wzruszony był.Do łoża konajšcego wišzała go miłoć, wdzięcznoć i ta troska o jutro, która brzemieniem całej nieznanej przyszłoci leżała na piersiach jego.Łzy kręciły mu się w oczach.Złotš była korona, którš miał włożyć na młodocianš skroń, ale ciężkš.Z wolna wysunęli się wszyscy ku drzwiom bocznym, których zasłonę królowa podnieć kazała, aby być na najmniejszy szelest, na zawołanie powrócić gotowš.Nieruchomy w tej półklęczšcej postawie królewicz został jak przykuty do siedzenia i łoża.Wzrok jego na twarzy bladej ojca spoczywał.Oblicze to było zżółkłe jak karta pargaminowa i jak ona życiem zapisana długim.Nigdy może wprzód, gdy był w pełni sił, nie stały na niej wyryte dobitniej męstwo, rezy...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]