[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Józef Ignacy Kraszewski - Matka Królów.Cykl Powieci Historycznych Obejmujšcych Dzieje Polski.Czasy Jagiełłowe.Redaguje Komitet Pod Przewodnictwem Profesora Doktora Juliana Krzyżanowskiego.Częć XVII.Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1971.Skanował, Opracował i Błędy Poprawił Roman Walisiak.Komitet Redakcyjny: Profesor Doktor Wincenty Danek - Rektor WSP w Krakowie, Profesor Doktor Jan Zygmunt Jakubowski - Profesor UW, Profesor Doktor Julian Krzyżanowski - Profesor UW, Członek PAN.Przygotował Do Druku Stanisław Stupkiewicz.Tom pierwszy.Rozdział 1.roku 1421 zamek wileński dolny i górny, samo miasto i okolica wcale inaczej stawiły się oku podróżnego niż przed laty kilkudziesięciu, nim krzyż zapanował nad tš stolicš, a Litwa połšczyła się z Polskš.Z ramienia Jagiełły siedział teraz Witold na Wilnie, lecz on raczej panował w Polsce i jej królowi niż Jagiełło jemu.Siła ducha i przewaga były po stronie syna Kiejstutowego...Starzejšcy król bawił się zawsze namiętnie mylistwem, lubił długo siedzšc za stołem lub wylegajšc się na łożu słuchać wesołych rozmów swojego dworu, który po monarszemu obdarzał, ale rzšdy go nudziły.Chętnie uciekał w lasy, aby się od ich ciężaru uwolnić i zdać je na senatorów wieckich i duchownych.Miał się też kim wyręczać.W Wilnie i na Litwie zastępował go Witold, w Polsce Leliwy i Topory, sporodka których występował już chcšcy władzę ujšć w silne dłonie, przodujšcy rozumem i charakterem Zbyszek z Olenicy, ten który pod Grunwaldem w rycerskiej zbroi stał jeszcze przy Jagielle i bronišc go od napaci Dypolda Kykieryca pierwszy zadał mu cios miertelny.Szybko potem z tego nadwornego pisarza Zbyszka urósł Zbigniew wielki, jeden z tych mężów, co się rodzš do panowania i kierowania ludmi.Czekała nań już krakowska infuła.W cišgu następnych lat panowania Jagiełłowego między Witoldem a Zbigniewem rozegrywa się dziejowy dramat połšczonej z Litwš Polski.W potężnej prawicy litewskiego księcia, jak wszystko, tak i Wilno urosło, obwarowało się, przyozdobiło prędko.W miejscu starej wištyni pogańskiej stał kociół katedralny, wieżyca nieforemna Swiatoroha za dzwonnicę mu służyła.Kilka krzyżów ponad wištyniami chrzecijańskimi wznosiły się tu i ówdzie wród poziomych dachów domostw drewnianych.Oba zamki wzmocnione mogły się teraz skutecznie opierać napaci krzyżowych rycerzy, ale potęga ich złamana była i lękać się tu nie potrzebowano nowego oblężenia.Zamek górny, opatrzony lepiej, przedstawiał się jeszcze mniej więcej podobnš nieforemnych doć murów gromadš, jak przed laty.Dolny się znacznie odmienił.ciany i baszty, które go otaczały, już nie proci murarze, niewiadomi swej sztuki, z dzikich kamieni, ale mistrze budowniczy z Niemiec i Polski sprowadzeni przerobili i upiększyli czerwonymi wysadzajšc cegłami, na wzór grodów krzyżackich.Tak samo jak dokoła miasta, grube mury w pewnych odstępach jeżyły się niższymi i wyższymi wieżami i basztami.Warowne bramy broniły wyskoki, z których przystępu do nich mógł oblężony nie dopucić.Kopane rowy głębokie zbliżyć się do nich nie dawały.Poza okólnymi mury miasta rozlegały się przedmiecia w ogrodach, zasiane uboższymi chatami.W porodku miało już Wilno powyznaczane ulice, rynki, targowiska, przy których szybko wznosiły się budowle z cegły i kamienia.Przeważały jeszcze domostwa drewniane, ale i te już, na wzór polski, powiększać się i do góry dwigać zaczęły.Na zamku Witoldowskim widać było ład i zamożnoć a surowe rzšdy tego człowieka, co czas miał na wszystko, wglšdał sam w rzecz każdš i nie dopuszczał samowoli niczyjej.Przy nim też nie widzimy nikogo, co by miał i pokusił się wyręczać go i zastępować.Nie rzšdzi tu ani duchowny, ni wiecki ulubieniec, nie ma wpływu żona, nie wyzwalajš się słudzy.Witold wyręcza się małymi urzędnikami, którzy sami przez się nic nie mogš.Zamek nie odznaczał się teraz powierzchownociš zbyt wytwornš, oczy porywajšcš, ale rozmiary jego, krzepkie mury, gęste straże, w milczeniu i karnoci trzymana służba i załoga, oznajmywały, że tu stolicę swš miał potężny pan, przed którym drżeli i szanować go musieli wszyscy.Nie było prawie dnia, którego by jakie poselstwo nie zawitało na zamek dolny, gdzie ksišżę cišgle przebywał.Górny służył za zbrojownię, skarbiec i więzienie.Szeroko rozpocierały się gmachy ksišżęce, mieszkania urzędników, dworu, czeladzi, łanie, piekarnie, izby dla dworskich rękodzielników i stajnie, na których zawsze kilkaset koni pogotowiu stało.Za zamkiem ku rzece, kędy dawniej zapewne las być musiał, bo ten otaczał miasto za Olgierdowych lat, za Giedyminowych, stały jeszcze drzewa stare i zarola, stanowišce rodzaj ogrodu, w którym czasu letniej spieki schronić się było można.Zwykle tu starsi urzędnicy dworu, niekiedy kobiety przy boku wielkiej księżnej zostajšce przechodziły się w różnych dnia porach, nazbyt od zamku nie oddalajšc, bo u Witolda wszyscy i zawsze na zawołanie być musieli.Włanie jednego pięknego, ciepłego, jesiennego poranku pod rozłożystymi drzewami w zamku zabawiała się zbiegła z teremów księżnej Julianny, drugiej żony Witoldowej, gromadka kobiet, w większej częci młodych, której dziewczę nadzwyczajnej pięknoci, wysmukłe, czarnobrewe, z oczyma młodociš gorejšcymi, tryskajšcymi życiem, przodowało.mieszki i urywane piosenki słychać było pod drzewami, ale męski dwór księcia zbliżać się nie miał tam, gdzie same były niewiasty, które Julianna surowo trzymała, poglšdał tylko, chciwie je cigajšc oczyma.Wporód tego wesołego dziewczšt i starszych pań grona, rozmaicie poubieranych, na ruski, polski i niemiecki sposób, dam postawš, wdziękiem i miałym a rozkazujšcym obejciem się rej wiodła, w pełni wiosennego rozkwitu, wesoła, hałaliwa, roztrzpiotana czarnobrewa.Wszystko szło za niš i jej słuchało.Ubiór dziewczęcia powszedni zbyt wykwintny nie był, choć na chęci ustrojenia się nie zbywało zalotnemu wyrostkowi.Można było z niego sšdzić, że więcej pragnęła się ustroić, niż mogła.A to, co miała na sobie, zręcznie dobranym było, aby pokryć, co zbywało.Cały orszak wiodła przodujšc mu, podskakujšc, białymi rękami wskazujšc na drzewa, cieszšc się już zabawie, do której cišgnęła je za sobš.Nawykła była snad prowadzić swe towarzyszki i rozkazywać im, bo na skinienie jej wszystkie rzucały się posłuszne.Pod drzewami, na grubych ich gałęziach, widać było zawieszanš prostš, z mocnych nici w sznury skręconych, z deskš na nich przywišzanš hutawkę.Ku niej, biegiem, który do plšsów był podobnym, niekiedy w kółko się obracajšc i miejšc, dšżyła liczna czarnobrewa, a biegnšc nie dawała zamknšć się ustom, i każde jej słowo chórem wesołym odzywało się między towarzyszkami.Sukienka zielona bramowana złotem, ale dobrze wytarta, białe ršbki, na czole przepaska, naszyjnik cienki z wiszšcymi na piersiach kółkami, tak umiała nieć na sobie, jak by jš klejnoty okrywały.Na maleńkich bosych nóżkach miała trzewiczki jak suknia zielone, lecz od używania spłowiałe.Zbliżywszy się do hutawki, dziewczę ranie na niš skoczyło, pochwyciło dwa grube sznury, na których wisiała, i miejšc się wykrzyknęło: - Hej, do roboty!Hej!A rzucajcie mnš wysoko, pod same obłoki, ponad drzewa, nad wierzchołki...aż do gwiazd, pod niebiosa!Starsza niewiasta, z twarzš bladš, przecišgniętš, z zagasłymi oczyma, umiechniona łagodnie, ubrana ciemno, z krzyżem na szyi, tuż przy hutawce stojšca, przerwała cicho: - Oh, kniahinko ty moja!Tobie się chce tak wysoko, a kto pod obłoki lata, spadać na ziemię musi...Lepiej po niej chodzić spokojnie.Od hutawki się głowa zawraca.- Ja bo lubię, żeby mi się w głowie kręciło, wolę wir niż martwš ciszę.Hej!hej!Huku, wrzasku, biegu, lotu dusza pragnie, a tu taka w tych murach niewola!I spozierajšc na zamek, skrzywiło się wyrazicie, jakby mu jš wyrzucało.Dwie służebnice już z tyłu wzięły były sznury, którymi hutawkę rozkołysać miały, ale starsza, stojšca przy niej, wstrzymywała.Rozmowa była nie skończona.Księżniczka też już nie nagliła.- Oj ty, ty ptaszku, co ci skrzydła urosły - mówiła dalej stara.- Latałoby ci się, latało, aż gdzie sokołowi we szpony...- Bodaj sokół pochwycił i rozdarł, lepiej niż tak gnić za krosnami a słuchać...Tu przerwało nagle.- Nie strachaj mnie, Femko, nie strachaj i nie wróż tak le!- Ja nie wróżę, bom nie wieszczbiarka, tylko przestrzegam - odpowiedziała smutnie Femka.Księżniczka cišgle na hutawce siedziała.- O, ja bym bardzo chciała, żeby mi kto kiedy powróżył!- dodała czarnobrewa.- Naprawdę, Femko.Nie umiesz ty?Jam taka mojej przyszłoci niecierpliwa i ciekawa.- Ona tylko Bogu wiadoma - odparła Femka - a przyjdzie aż nadto rychło.Co przeznaczone, nie minie.Wtem jedna z towarzyszek księżniczki zbliżyła się do hutawki.- Do wróżenia - odezwała się z minkš poważnš, w której się głęboka wiara malowała - nie ma jak ta stara Mecha.Ona, co tylko której przepowiedziała, wszystko się ziciło.- Mecha?A gdzież tej Mechy szukać?- westchnęło dziewczę.- Dałabym jej chętnie podarek...Spojrzała po sobie, pomylała i umiechnęła się gorzko, może przypomniawszy, że niewiele co dać mogła.- Gdzie jej szukać?- wtršciło żwawo dziewczę.- Mecha teraz zawsze siaduje pod kociołem.Wszyscy na niš mówiš, że poganka jest i że dlatego tylko od drzwi kocioła nie odchodzi, bo tam dawniej ten ogień wieczny się palił, któremu ona posługiwała.Poganka nie poganka, ona wszystko wie, czyta w wodzie, z twarzy, z ręki jakby z pisma klecha.Księżniczce aż rumieńce wystšpiły na twarzyczkę.- Zula, ty dziecko moje, piercionek mieć będziesz ode mnie, tylko mi tu sprowad Mechę.Mnie się zdaje, że jak ona wyprorokuje, to i prędzej przyleci co nowego.Femka jako przeczšco głow...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]